Bardzo złe dziewczyny. "Good Girls" – recenzja premiery serialu NBC
Mateusz Piesowicz
27 lutego 2018, 20:02
"Good Girls" (Fot. NBC)
Reklamując serial przez porównania do "Breaking Bad", twórcy automatycznie zawiesili sobie poprzeczkę na bardzo wysokim poziomie. Czy bohaterkom "Good Girls" udało się ją przeskoczyć? Drobne spoilery.
Reklamując serial przez porównania do "Breaking Bad", twórcy automatycznie zawiesili sobie poprzeczkę na bardzo wysokim poziomie. Czy bohaterkom "Good Girls" udało się ją przeskoczyć? Drobne spoilery.
"Dziewczyny mogą dziś być, kim chcą" – oznajmia na początku pilotowego odcinka mała Sara Hill (Lidya Jewett), córka Ruby (Retta), jednej z bohaterek nowego serialu od NBC. Nie wie jeszcze, że jej matka wraz z dwiema przyjaciółkami – Beth (Christina Hendricks) i Annie (Mae Whitman) – zastosują się do tych słów w zaskakujący sposób, wybierając… kryminalną ścieżkę kariery. Wprawdzie napad na lokalny supermarket miał być tylko jednorazową akcją, ale wiecie, jak to bywa w tego typu scenariuszach. Efekt domina sprawia, że jedno zdarzenie pociąga za sobą drugie i ani się obejrzymy, a drobny występek urasta do kolosalnych rozmiarów.
Jak dużym problemem dla bohaterek "Good Girls" będzie ich zuchwałe działanie, widać już po pierwszym odcinku, w którym wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Ledwie zdążyliśmy poznać całą trójkę, a już byliśmy świadkami absolutnie uroczego rabunku, który pozwolił łatwo sklasyfikować serial jako produkcję w dość lekkim stylu. Jasne, wszystkie panie mają swoje problemy (nie tylko finansowe), ale groteskowy napad z pistoletem-zabawką w ręku nie jest raczej wyznacznikiem wielkich dramatów, czyż nie?
Tak by się mogło wydawać, ale im dalej w odcinek, tym bardziej "Good Girls" oddalało się od komedii, by zakończyć nutą tak ponurą, że nijak nie przystającą do wcześniejszych wydarzeń. Mogę zrozumieć problemy rodzinne i finansowe bohaterek, skłaniające je do popełnienia przestępstwa. Nawet gangsterzy, których przypadkowo okradły, choćby byli rzeczywiście groźni, pasują do absurdalnego klimatu jak ulał. Ale naprawdę poważnie wyglądająca próba gwałtu? To już wejście na nieco inny poziom, z którym komediowe podejście wyraźnie się gryzie.
Nie jest to jedyny, ale z pewnością największy problem, z jakim zmaga się w pierwszym odcinku "Good Girls" – serial, który na razie nie potrafi się zdecydować, czy bliżej mu do komedii, czy do pełnokrwistego dramatu. Nawiązania do "Breaking Bad" nie są w tym przypadku kompletnie nie na miejscu, bo historia Waltera White'a nie raz i nie dwa potrafiła pokazać swoje lżejsze oblicze. Sęk w tym, że tam zawsze ludzka tragedia była na pierwszym miejscu, a humor nigdy nie przysłaniał ogólnie mrocznego charakteru. W produkcji Jenny Bans (była współpracowniczka Shondy Rhimes) jest na razie na odwrót, a zmiana tonacji z "lekko zwariowanej" na "całkiem serio" odbyła się tak nagle, że wpędziła mnie w konfuzję.
Skłamałbym jednak, mówiąc, że nie poczułem się zaintrygowany. Bo w momencie, gdy już pogodziłem się z myślą, że "Good Girls" będzie kolejną przyzwoitą fabułką, którą obejrzę z umiarkowaną przyjemnością i szybko o niej zapomnę, twórcy pokazali, że może być czymś więcej. Jasne, dało się to zrobić znacznie lepiej, ale mimo wszystko plus dla nich. Pytanie tylko, co dalej? Idziemy w absurdalną w duchu historię o trójce matek w starciu w gangsterami, czy może jednak chcemy, żeby traktowano nas poważnie? Mam duże wątpliwości, czy serial zdoła przekonująco pogodzić ze sobą obydwa te aspekty, ale nadal są na to pewne szanse.
A nawet jeśli się nie powiedzie, zostanie nam sympatyczna produkcja z kobiecą obsadą, dla której naprawdę chciałbym, żeby ten projekt się udał. Bo Christina Hendricks, Mae Whitman i Retta zasługują na jak najlepszy scenariusz, skoro nawet z tutejszego, często schematycznego i opracowanego po linii najmniejszego oporu, potrafiły wycisnąć maksimum. Oglądanie Beth, przykładnej żony i matki, której świat w jednej chwili rozpada się na kawałeczki; twardo stąpającej po ziemi Ruby, gotowej na wszystko dla swojej córki; i nieogarniętej życiowo Annie nie jest wyjątkowym przeżyciem – widzieliśmy już podobne postaci tu i tam, w tych nie ma na razie nic szczególnego. Ale wykonanie wynosi je poziom wyżej, bo każdej z aktorek udaje się wiarygodnie sprzedać scenariuszowe wtórności.
A przynajmniej większość z nich, bo niektórym nawet one nie są w stanie pomóc. Tempo wydarzeń, jakie narzucili sobie twórcy, chwilami odbija się im czkawką. Historia naciągana już u swoich podstaw, chwilami staje się wprost niedorzeczna, choćby wtedy, gdy Annie zaczyna jak szalona wydawać skradzione pieniądze. Tak grubymi nićmi szyte napędzanie fabuły odsłania niestety braki twórców – tam, gdzie przydałyby się subtelniejsze rozwiązania, ci wybierają drogę na skróty. Szkoda, bo kieruje to "Good Girls" znacznie mocniej w stronę błahej opowiastki, niż zapewne by chcieli.
To z kolei widać w niektórych momentach, nie tylko we wspomnianej już końcowej sekwencji. Nieźle wygląda na przykład wątek Ruby i jej córki ze świetnymi scenami wizyt u lekarzy. Proste, zabawne, ale i wiele mówiące. Gdyby podobnych momentów było w "Good Girls" więcej, mielibyśmy do czynienia z produkcją znacznie powyżej średniej, a przede wszystkim zgrabnie łączącą powagę z lekkością.
Na razie tej równowagi bardzo w serialu NBC brakuje, bo po zaledwie jednym odcinku nie sposób wyczuć, w jakim kierunku chcą podążać dalej twórcy. Raz mamy przerysowaną, ale w gruncie rzeczy ciepłą historię familijną, zaraz potem czarną komedię, a kończymy w jeszcze innym miejscu. Takie skakanie ze skrajności w skrajność na przestrzeni zaledwie 40 minut? Strach pomyśleć, co będzie dalej, jeśli to tempo się utrzyma.
Póki co da się powiedzieć tyle, że "Good Girls" nieźle bawi, potrafi mocno zaskoczyć i ma kobiecą ekipę, dla której zdecydowanie warto wytrzymać przynajmniej kilka odcinków, by sprawdzić, czy serial dorośnie do ich poziomu. Na początek wystarczy.