Desperacja, złodzieje i aligator. "Atlanta" – recenzja premiery 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
3 marca 2018, 22:02
"Atlanta" (Fot. FX)
W "Atlancie" rozpoczął się sezon rabunkowy, ale w sytuacji Earna i reszty wiele to nie zmienia. Tak jak w serialu – nadal jedynym w swoim rodzaju i w każdym calu znakomitym. Spoilery!
W "Atlancie" rozpoczął się sezon rabunkowy, ale w sytuacji Earna i reszty wiele to nie zmienia. Tak jak w serialu – nadal jedynym w swoim rodzaju i w każdym calu znakomitym. Spoilery!
Jeśli do czegoś zdążyła nas "Atlanta" szczególnie przyzwyczaić podczas 1. sezonu, to aby nie spodziewać się po niej niczego zwykłego, przewidywalnego i schematycznego. Druga odsłona serialu Donalda Glovera potwierdziła ten fakt już na samym początku, fundując nam odcinek jak na swoje standardy bardzo przyziemny i skromny, ale też zawierający wielkiego gada, złotą spluwę i opowieść o legendarnym, ultraprawicowym postrachu Florydy. Brzmi jak tutejsza norma.
Ale zanim do tego wszystkiego doszło, serial musiał zasłużyć na swój podtytuł, czyli "Robbin' Season". Okres tuż przed świętami Bożego Narodzenia, gdy w Atlancie znacząco wzrasta liczba rabunków, sprzyja zamienianiu desperacji w czyny, bo – jak to ujął Darius (Lakeith Stanfield) – wszyscy muszą jeść. Wprawdzie motywacje dwójki napadającej na bar w poszukiwaniu narkotyków wyglądały na dalekie od szlachetnych, ale cała początkowa sekwencja zrobiła swoje, gładko wprowadzając nas w klimat "Atlanty". I serialu, i miasta.
Miejsca, w którym takie rzeczy jak strzelanina w fast foodzie po prostu się zdarzają i można tylko przejść nad nimi do porządku dziennego (dosłownie, jak w cudownej czołówce sfilmowanej z lodu ptaka). Co nie znaczy, że nie mogą robić odpowiedniego wrażenia. Bo zaskakująca sekwencja, zaczęta od luźnej rozmowy dwóch nieznajomych przy konsoli, chwilę potem zamieniająca się w sceny rodem z filmu akcji, z pewnością takie robiła. A oglądając ją, mieliśmy prawo czuć się podobnie zdezorientowani, jak zakrwawiona dziewczyna porzucona na środku ulicy.
Perfekcyjne zestawienie śmiertelnego niebezpieczeństwa i prozaicznej codzienności przypomniało nam, jak bardzo "Atlanta" różni się od wszystkiego, co na co dzień oglądamy. Bo gdzie indziej moglibyśmy poświęcić 5 minut premierowego odcinka sezonu parze kompletnych nieznajomych, których pewnie już więcej nie zobaczymy? I co ważniejsze, gdzie to wprowadzenie wpisałoby się tak dobrze w ton całości, że nie budziłoby żadnych wątpliwości? Nieważne, co stanie się dalej z dwójką złodziei i przypadkową ofiarą – witajcie w Atlancie, to u nas normalne.
Normalna jest też sytuacja, w której Earn (Donald Glover, jeszcze lepszy w swoich oszczędnych aktorskich środkach niż poprzednio) rozpaczliwie szuka dachu nad głową, a jedyną osobą, do której może się zwrócić, jest jego kuzyn i podopieczny w jednej osobie. Podstawowym zadaniem staje się więc na tyle skuteczne wkupienie się w łaski Alfreda (Brian Tyree Henry), by zasłużyć sobie na miejsce na jego kanapie. A że ten akurat odbywa areszt domowy, wkrótce nasz bohater trafia jako rozjemca w sam środek awantury między wujkiem Willym (Katt Williams), a jego dziewczyną Yvonne (Monique Grant). Dziwnie? Nie, dziwnie dopiero będzie.
Bo rodzinna sprzeczka o 50 dolarów nie mogła się przecież rozejść po kościach. Zaangażowano w nią więc policję, sąsiadów i domowego aligatora. A pośrodku tego wszystkiego znalazło się jeszcze trochę miejsca na całkiem szczerą i bolesną rozmowę o życiowych celach, porażkach i uczeniu się na cudzych błędach.
"Atlanta" potrafi w niesamowity sposób połączyć kompletną abstrakcję z bardzo autentycznymi emocjami. Tych w sporze Willy'ego z próbującym przemówić mu do rozsądku Earnem nie brakowało, podobnie jak wzajemnych uszczypliwości, lecz na koniec pozostało uczucie szczerości i pokręconych, ale jednak bliskich więzi. Dostaliśmy ich tylko strzępy, wśród których sensowne zdania trzeba odsiewać spośród zupełnie absurdalnych, ale to wystarczyło, by zrozumieć dominującą w odcinku i całym serialu cichą desperację.
"Boję się skończyć jak ty" – mówi w końcu Earn, a atmosfera staje się tak gęsta, że nawet Darius stwierdza, że lepiej się ewakuować. Nie prowadzi to jednak do eskalacji, a kilku gorzkich, lecz prawdziwych słów. Zrozumiałych nawet wtedy, gdy nie mamy przed oczami pełnego obrazu sytuacji. Nie wiemy, czemu dokładnie Earn jest zły na Willy'ego, ale wiemy, że ten mówi z pełnym przekonaniem, ostrzegając siostrzeńca, by nie czuł się od nikogo gorszym i niepotrzebnym. A wagi tej sytuacji nijak nie umniejsza fakt, że chwilę potem Willy pędzi ulicą w szlafroku, podczas gdy przed jego domem aligator ucina sobie drzemkę.
Misja Earna została więc wypełniona, ale nie mielibyśmy do czynienia z "Atlantą", gdyby skończyło się happy endem. Rzeczywistość znów dała więc bohaterowi po głowie, w banalny sposób odbierając mu miejsce do spania pomimo jego wysiłków. Dodajmy jeszcze bezsensowne przepisy skazujące go na ogromne koszty za przyłapanie z połową jointa, a otrzymamy obraz pełnej żałości. Jakbym nie znał Glovera i reszty, powiedziałbym, że zakończenie odcinka z podążającym w ciemność Earnem nie było melancholijnym krokiem w nieznane, ale zwykłym krzykiem rozpaczy.
To jednak "Atlanta", więc zapewne nic nie będzie takie, jak moglibyśmy zakładać. Weźmy choćby kwestię złotego pistoletu. Gdzie indziej w ciemno stwierdziłbym, że to oczywista strzelba Czechowa i tylko czekać, aż wystrzeli. Tutaj jakieś dramatyczne rozwiązanie pasowałoby jak ulał, ale czy ktoś jeszcze wierzy w tak proste środki w serialu, który zmienia się nie do poznania kilka razy w ciągu 30 minut?
Ja nie bardzo i właśnie dlatego nie mogę się już doczekać, by sprawdzić, czym jeszcze zaskoczy "Atlanta" w tym sezonie. Jaką niestworzoną, a jednak perfekcyjnie logiczną historią uraczy nas Darius i czy któraś zdoła pobić tę o człowieku z Florydy, który zatłukł flaminga na śmierć? Czym porwą twórcy, popisujący się realizacyjną maestrią z doskonałym wyczuciem? I przede wszystkim, czy cały sezon będzie utrzymany w tak dołującej tonacji, jak premierowy odcinek?
Bo choć w "Alligator Man" nie zabrakło typowego dla serii surrealizmu, rozmów o niczym (jak smakują ostre chipsy?) i prostszego humoru, dominujące motywy to jak na razie towarzyszące Earnowi samotność, rosnące zwątpienie i brak możliwości. "Atlancie" nigdy nie było blisko do stereotypowej komedii, ale teraz ma duże szanse zostać jednym z bardziej depresyjnych seriali, jakie widzieliśmy. A jeśli utrzyma taki poziom, jak w tym odcinku, to również jednym z najlepszych.