Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
4 marca 2018, 22:02
"Zabójstwo Versace: American Crime Story" (Fot. FX)
Dziś chwalimy m.in. "The Looming Tower", "Atlantę" i "Zabójstwo Versace: American Crime Story". Uzbierało się też kilka kitów, na czele z pewnym serialem HBO, który postanowił nas zrobić w jelenia.
Dziś chwalimy m.in. "The Looming Tower", "Atlantę" i "Zabójstwo Versace: American Crime Story". Uzbierało się też kilka kitów, na czele z pewnym serialem HBO, który postanowił nas zrobić w jelenia.
HIT TYGODNIA: "The Looming Tower", czyli kolejny świetny serial Hulu
Od debiutu "Opowieści podręcznej" Hulu jest na fali wznoszącej, a "The Looming Tower" to kolejny serial tej platformy, który w pewnym sensie komentuje współczesną rzeczywistość (geo)polityczną. Tematem serialu jest atak na wieże World Trade Center, a dokładniej jego przyczyny. Za nagrodzoną Pulitzerem książką Lawrence'a Wrighta pod tym samym tytułem "The Looming Tower" stawia pytanie, czy tragedii z 11 września 2001 roku dało się uniknąć.
W tym celu zagłębia się w wewnętrzne sprawy dwóch amerykańskich agencji wywiadu – FBI i CIA – i historię ich rywalizacji o informacje, która sprawiła, że w kluczowym momencie zabrakło współpracy. Serial cofa się do 1998 roku, do momentu ataku Al-Kaidy na afrykańskie ambasady USA, by następnie pokazywać kolejne błędy, które popełnili Amerykanie.
A oglądamy je z perspektywy kilku agentów, których postacie mają odpowiedniki w rzeczywistością (bądź są miksem kilku prawdziwych osób). Peter Sarsgaard z "The Killing" wciela się w tego, który postawił na swoim, choć nie miał racji – nieprzyjemnego, apodyktycznego Martina Schmidta z CIA. Jeff Daniels z "Newsroomu" gra jego dokładne przeciwieństwo, Johna O'Neilla z FBI, który z pasją rzucał się ratować świat nawet tam, gdzie jego jurysdykcja nie sięgała (i jest to portret w dużej mierze zgodny z prawdą – agent O'Neill zginął 11 września, próbując ratować ludzi z World Trade Center). Oprócz tego na ekranie przewija się cała masa osób, które skądś znamy, np. Bill Camp z "Długiej nocy", rewelacyjnie prowadzący przesłuchanie w 3. odcinku.
Serial, którego trzy pierwsze odcinki są już na polskim Amazonie, wciąga niczym "Homeland" w najlepszych czasach, choć jego główną atrakcją najczęściej jest żmudna praca wywiadowcza, nie żadne twisty i fajerwerki. Scenariusz jest sprawnie napisany, realizacja stoi na najwyższym poziomie, a obsady mogą "The Looming Tower" pozazdrościć znacznie głośniejsze tytuły. Polecamy. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Darren Criss i upadek zamku z piasku
Z odcinka na odcinek portret Andrew Cunanana w "American Crime Story" staje się coraz bardziej fascynujący i skomplikowany. W "Descent", czyli rozdziale numer 6, poznaliśmy przyszłego zabójcę Versacego jako utrzymanka, który urządza przyjęcia niczym Gatsby w ogromnej willi przy plaży w Kalifornii. Willi, w której mieszka i zachowuje się jak pan na włościach, choć na nic nie zapracował, bo pracą gardzi, podobnie jak wszystkim, co sugerowałoby, że jest człowiekiem takim jak inni.
Choć nietrudno zrozumieć, co ktoś taki jak Norman Blachford mógł zobaczyć w czarującym, przystojnym chłopaku, opowiadającym niestworzone historie na swój temat, w tym momencie już staje się jasne, że wszyscy są świadomi jego kłamstw: jego przyjaciółka Lizzie, Norman i jego znajomi, a także David i Jeff. I wszyscy mu to wybaczają, widząc w nim także inne, dobre rzeczy, których on sam ani w sobie nie dostrzega, ani nie docenia. W błogiej nieświadomości żyje tylko matka Andrew, a sceny z nią bardzo dobitnie tłumaczą, skąd wzięła się obsesja, żeby być kimś.
"Descent" zawiera kilka świetnych scen, które zapadną mi w pamięć. Wyróżnia się cała sekwencja z matką, która odsłania wiele prawdy o Andrew i jego rodzicach, a czyni to w bardzo nietypowy sposób. Rzeczą niezwykłą jest także wizja z Versacem, w czasie której słynny projektant zdejmuje miarę na garnitur, przy okazji mówiąc Andrew, co tak naprawdę ich różni. Znakomity jest ten moment, kiedy znajomy Normana jednym zdaniem podsumowuje Andrew: "zbyt leniwy, żeby pracować, i zbyt dumny, żeby być utrzymankiem". I ten kiedy David żąda prawdy o rodzicach Andrew, a następnie nie wierzy w ani jedno słowo (choć tym razem powinien).
Nieustannie mnie zadziwia to, jak wiele wersji tego samego człowieka potrafi zagrać Darren Criss i jak sprawnie przechodzi od prostych, emocjonalnych scen do totalnego przeszarżowania, które pasuje do tej historii i do tego bohatera znakomicie. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: W surrealistycznym świecie Earna bez zmian – świetny powrót "Atlanty"
Dwóch nieznajomych napadających na bar w poszukiwaniu narkotyków, ostra wymiana ognia i przypadkowa ofiara. To nie kino sensacyjne, lecz początek "Robbin' Season" i pierwsza z wielu niespodzianek, jakie czekały w premierowym odcinku 2. serii "Atlanty".
Serial Donalda Glovera wrócił w znakomitej formie, potwierdzając swój status jednej z najbardziej wyjątkowych produkcji w telewizji. "Alligator Man" nie przypominał bowiem niczego normalnego, a zamiast wprowadzić nas w główne wątki nowego sezonu, zafundował przejażdżkę w towarzystwie Dariusa i jego dziwnych opowieści oraz rodzinną awanturę z wielkim gadem w tle. Ot, "Atlanta".
Nie zachwycalibyśmy się jednak tym serialem równie mocno, gdyby miał w zanadrzu tylko surrealistyczne obrazki. Prawdziwą siłą "Atlanty" jest sposób, w jaki łączy niezwykły klimat z bardzo przyziemną treścią. Abstrahując od aligatora i porwania za 50 dolarów, w centrum uwagi był przecież Earn próbujący znaleźć dach nad głową po tym, jak wyrzucono go z magazynu, w którym sypiał. Nie brzmi zbyt zabawnie, prawda?
A po drodze usłyszeliśmy jeszcze kilka gorzkich słów na temat sytuacji życiowej bohatera, zależności od humorów Alfreda i możliwej przyszłości, która nie rysuje się w szczególnie jasnych barwach. Z każdego kąta "Atlanty" biła po oczach smutna melancholia, niekiedy zamieniająca się w prawdziwą desperację. "Wszyscy muszą jeść" – mówi Darius, opisując wzmożony sezon na rabunki w mieście, a my możemy się tylko zastanawiać, do jakich kroków rzeczywistość zmusi wkrótce Earna. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Z Archiwum X" – oldskulowi agenci kontra technologie
11. sezon "Z Archiwum X" jest dużo lepszy od poprzednika, także dlatego, że nie boi się eksperymentów z formą. A właśnie tym był odcinek "Rm9sbG93ZXJz", który przez większość czasu oglądało się z pewnym skonfundowaniem – zwłaszcza Scully walcząca z kolejnymi atakującymi ją technologiami zaczynała mocno przypominać policjantkę Glorię z 3. sezonu "Fargo" – aż do momentu, kiedy wszystko pięknie się wyjaśniło i złożyło we wdzięczną całość. Pamiętajcie, żeby zawsze zostawiać napiwek w kelnerowi, nawet jeśli nie jest człowiekiem!
Gdyby każdy odcinek "Z Archiwum X" tak wyglądał, oczywiście nie miałoby to żadnego sensu, ale jako przerywnik od cotygodniowych, najczęściej dość mrocznych spraw oglądało się to świetnie. Bo to było niczym kompletnie nieprzewidywalna, lekka, pełna uroku wersja "Black Mirror: Metalhead", w której więcej było wdzięcznej farsy niż autentycznej grozy. Zwłaszcza że akcenty humorystyczne następowały jeden po drugim.
"Rm9sbG93ZXJz" działał także dlatego, że te wszystkie straszne rzeczy, które spotykały naszych oldkulowych agentów, miały mocne podstawy w postaci naszych codziennych obaw związanych z nowymi technologiami. "Z Archiwum X" w tym sezonie wreszcie jest świadome tego, jak zmienił się świat i jest w stanie tę świadomość wpisać w swój format. To także zasługa nowych scenarzystów – ten odcinek napisały Kristen Cloke i Shannon Hamblin, a wyreżyserował go Glen Morgan. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Caitlin FitzGerald rządzi w "UnReal"
Mam pewne wątpliwości co do tego, czy "UnReal" długo pociągnie w dobrej formie, a i w otwierającym 3. sezon odcinku "The Oath" nie wszystko mi się podobało (na czele z tytułową przysięgą). Ale sceny z panną do wzięcia, graną przez Caitlin FitzGerald – niegdyś małżonką Billa Mastersa z "Masters of Sex" – wyszły super. Wreszcie w centrum "Everlasting" mamy osobę, która jest w stanie pomieszać szyki Quinn i Rachel, stawiając na swoim nawet w sytuacji, kiedy, wydawałoby się, kompletnie jej się to nie opłaca.
Jej nieprzewidywalność, inteligencja i determinacja powinny zapewnić nam interesujący sezon. Tym bardziej że już samo to, iż jest kobietą, coś zmienia, przynajmniej dla Rachel, która widzi w Serenie szansę na wysłanie w świat feministycznego przekazu. A że Quinn obchodzą tylko słupki oglądalności i ratowanie własnej kariery, szykują nam się znów starcia w duecie producentek, jak również wszelkie możliwe gierki na linii producentki – Serena.
Liczę, że nie tylko "Everlasting" zostanie uratowane. "UnReal" ma zbyt świetne kobiece postacie, by pogrążyć się na stałe w średniości. Oby Caitlin FitzGerald dostała niejedną szansę pokazać, co potrafi, a wraz z nią miały co grać także Shiri Appleby i Constance Zimmer. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "Living Biblically", czyli jeszcze jeden sitcom do zapomnienia
Poznajcie Chipa (Jay R. Ferguson). Chip jest krytykiem filmowym, którego najlepszy przyjaciel właśnie umarł, a jego żona (Lindsay Craft) oznajmia, że spodziewa się dziecka. Co więc robi nasz bohater? Postanawia stać się lepszą wersją samego siebie. W tym celu zamierza żyć w stu procentach zgodnie z założeniami Biblii. Tak, to jest idiotyczny pomysł i nieważne, że w książce A.J. Jacobsa, na której oparto serial, ponoć się sprawdził.
W nowym sitcomie CBS-u nie działa zupełnie, bo zamiast postawić na jego mocne strony i na przykład zadać pytania o naturę wiary, twórcy poszli w banalne gagi i śmiech z puszki. Są też napisane na kolanie postaci (niewierząca żona, płytcy koledzy z pracy, traktujący Chipa z przymrużeniem oka ksiądz) i fabuła tak niskich lotów, że można się o nią potknąć.
Na upartego można się doszukiwać małych zalet na drugim planie, ale w gruncie rzeczy kompletnie mija się to z celem. "Living Biblically" wygląda tak, jakby jego twórcy rzeczywiście zatrzymali się w czasach biblijnych, jeśli chodzi o telewizyjne komedie. Realizacja, scenariusz, poziom dowcipów – wszystko tutaj aż krzyczy sitcomową przeszłością, która nadal nie chce odejść w niepamięć, choć już dawno powinna. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Tu i teraz", czyli jak Alan Ball robi nas w jelenia
"Tu i teraz" w poprzednich tygodniach nie zarobiło od nas kitu głównie dlatego, że ambitna porażka to jednak coś lepszego niż totalna porażka, a i nasza słabość do twórcy pozwalała mu to i owo wybaczyć. Alan Ball może zrobić długi wykład i nazwać go serialem, a my i tak będziemy to oglądać. Są jednak takie momenty, kiedy nie da się już tego oglądać na poważnie.
Trudno było nie parsknąć śmiechem, kiedy szacowny filozof Greg Boatwright (Tim Robbins) udał się za jeleniem do lasu, następnie zgubił się najwyraźniej na bardzo niewielkiej przestrzeni, spędził noc pod chmurką i obudził się tylko po to, by zobaczyć, jak ów jeleń dostojnie robi kupę w promieniach słońca. I nie, nie dlatego, że ta scena to szczyt wyrafinowania i czarny humor w najlepszym wydaniu. To koszmarnie pretensjonalna sekwencja, której symbolika była tak oczywista, że można było poczuć jakby się oberwało łopatą po głowie.
A jednak Ball i tak uznał za słuszne nam to wyjaśnić nieco później, kiedy Greg dotarł na konferencję filozofów i, cały ubłocony i potargany, zanegował swoją własną filozofię w oparciu o jelenią kupę. W najbardziej dosłowny możliwy sposób.
Sekwencja z jeleniem to prawdopodobnie jedyna rzecz, jaką z tego serialu zapamiętam, i zarazem najpiękniejszy dowód na to, że "Tu i teraz" ma widzów za idiotów, którym wszystko trzeba wykładać. Nie sądzę, żeby serial miał przetrwać, a jednak trochę mi go szkoda, choćby ze względu na przesympatyczną relację Ramona i jego chłopaka. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: Kosmiczne nudy w "Final Space"
Sympatyczny głupek Gary, jego uroczy zielony towarzysz imieniem Mooncake i zwariowane przygody w przestrzeni kosmicznej. "Final Space" wyglądało na całkiem niezły pomysł na kreskówkę i mieliśmy prawo myśleć, że rzeczywiście wypali. W końcu o byle co nie walczyłoby kilka stacji, a w projekt nie zaangażowałby się osobiście m.in. Conan O'Brien, prawda?
Teoretycznie tak, w praktyce jest znacznie gorzej. Dzieło Olana Rogersa powstałe na podstawie jego serialu internetowego, nie wyróżnia się bowiem kompletnie niczym na tle współczesnych komedii animowanych. To banalna historyjka opierająca się na banalnych dowcipach, której daleko choćby do "Futuramy".
Fabuła skupia się wokół Gary' ego (głosu użycza mu sam Rogers), drobnego cwaniaczka, który odbywa karę więzienia na statku Galaxy 1, gdzie towarzyszy mu tylko kilka robotów. Sytuacja zmienia się, gdy pewnego razu trafia na Mooncake'a – na pozór sympatycznego stworka, a w rzeczywistości śmiertelnie niebezpiecznego zabójcę planet, na którego czyha niejaki Lord Commander (David Tennant). Chcąc uratować swojego nowego przyjaciela, Gary trafia w sam środek kosmicznej awantury na wielką skalę.
Tyle w skrócie, bo w "Final Space" dzieje się tysiąc rzeczy na minutę, ale naprawdę niewiele z nich jest warte uwagi. Humor jest prosty, by nie powiedzieć prostacki, jeden niezły dowcip ginie pod stertą miernych, a feeria barw, wybuchów i hałasów szybko staje się nużąca. Podobnie jak cały serial, z którego zapamiętałem tylko zaskakującą momentami brutalność i nieskuteczne efekciarstwo. Szkoda. [Mateusz Piesowicz]