Komedia na własnych warunkach. "Na wylocie" – recenzja finału 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
5 marca 2018, 22:02
"Crashing" (Fot. HBO)
Jak bezlitosnym można być na scenie i czy istnieje granica, której się nie przekracza? Pete boleśnie się o tym przekonał, być może odkrywając przy okazji własną komediową ścieżkę. Spoilery.
Jak bezlitosnym można być na scenie i czy istnieje granica, której się nie przekracza? Pete boleśnie się o tym przekonał, być może odkrywając przy okazji własną komediową ścieżkę. Spoilery.
Pamiętacie jeszcze, jak zaczynaliśmy przygodę z Pete'em Holmesem i jego serialem? Od historii poczciwego pierdoły, któremu rozleciało się życie i który w dość pokraczny sposób próbował poukładać je w całość, w 2. sezonie przeszliśmy do opowieści o stawiającym coraz pewniejsze zawodowe kroki komiku. Oczywiście mówienie o karierze to zdecydowana przesada, a i sam Pete nadal musi się równie mocno co na komedii skupiać na tym, by co wieczór znaleźć dach nad głową, ale nie można zaprzeczyć, że wykonał ostatnio krok do przodu. I stawia je nieustannie, wciąż próbując nowych rzeczy i stopniowo budując swoją pozycję.
Był więc stand-up w klubach i rozgrzewanie telewizyjnej publiczności. Były występy na nowojorskiej scenie alternatywnej i na kampusie. W finale przyszła zaś pora na kolejną, najtrudniejszą ze wszystkich próbę – komediowy roast. Miejsce, do którego ktoś taki jak Pete wydaje się kompletnie nie pasować. Bo jak najsympatyczniejszy facet na świecie ma się odnaleźć w świecie, gdzie im okrutniejszy dowcip, tym większy aplauz? Jak sam stwierdził, najbardziej w roaście lubi miłe uwagi na końcu i to powinno wystarczyć za cały komentarz.
A jeśli dodamy do tego Jess (Lauren Lapakus) i Leifa (George Basil) na widowni oraz jury złożone z Artiego Lange'a, Jeffa Rossa i Beth Stelling, to można się było spodziewać, że nasz bohater zostanie dosłownie zmasakrowany na scenie. I co? I nic bardziej mylnego. Wprawdzie Pete od początku wyglądał, jakby w "Roast Battle" znalazł się kompletnie wbrew sobie, ale w końcu komediowa natura (może to jakiegoś rodzaju obronny odruch?) dała o sobie znać i nasz pocieszny pierdoła objawił się jako bezlitosny szyderca, który nie zawaha się przed żadnym dowcipem. Potem oczywiście za nie przeprosi i będzie żałował, ale na scenie nie cofnie się ani o krok.
No chyba że trafi na wyjątkowo niewygodną przeciwniczkę, a jego dziewczyna z pewnością się do takich zalicza. Pojedynek Pete'a z Ali (Jamie Lee) był oczywistością, od kiedy tylko poznaliśmy formułę roastu – można było tylko zgadywać, jakie będą jego konsekwencje. Gdy jednak w końcu do nich przyszło i tak zostałem zaskoczony. Bo o ile bolesną lekcję na temat grubej skóry, jaką trzeba się odznaczać w komedii, dało się przewidzieć, o tyle aż tak poważna reakcja naszego bohatera to już niespodzianka.
I choć staram się go zrozumieć choćby na podstawie wszystkiego, czego dowiedzieliśmy się o nim do tej pory, trudno mi opowiedzieć się po jego stronie. Zarówno ostry pojedynek sceniczny, jak i późniejsza awantura na ulicy powiedziały nam bowiem o nim jedno: jakkolwiek by się starał, Pete jednak pozostaje sobą. Poczciwym facetem, który we wszystkich dostrzega równych sobie, nawet jeśli fakty wyraźnie temu przeczą.
W Artie'em widzi więc pogubionego przyjaciela, nie dostrzegając zgorzkniałego gościa, który nie chce niczyjej pomocy. W Jess nadal kochającą go żonę. W Leifie porządnego faceta, który wprawdzie się z nią przespał, ale poza tym nie da się go nie lubić. W Ali natomiast idealną partnerkę – kochającą i chcącą dokładnie tego samego. Nic więc dziwnego, że w momencie, gdy ta wytoczyła na scenie ciężką artylerię, cały jego pogląd runął jak domek z kart. Problem polega na tym, że to nie Ali nagle odsłoniła swoje prawdziwe oblicze – to raczej Pete ujrzał wreszcie coś, czego wcześniej zobaczyć nie chciał.
Nie chciał, bo nie pozwalał mu na to jego charakter. Pozbawiony naturalnego odruchu do złośliwości, sympatycznie głupkowaty, optymistyczny niezależnie od okoliczności, a wreszcie pełen nadziei, że wszystko da się rozwiązać. Dokładnie na ten sam obraz Pete ułożył sobie wyobrażenie Ali i właśnie dlatego tak mocno zabolały go jej słowa, choć wiadomo, że nie było w nich szczerej chęci zranienia jej chłopaka. Ali po prostu zupełnie inaczej postrzega całą sprawę. Ani gorzej, ani lepiej. Inaczej, czego Pete kompletnie nie potrafił zrozumieć, nie po raz pierwszy zresztą.
Nie sądźcie jednak, że opowiadam się w ten sposób w jednoznaczny sposób po stronie Ali. Sytuację można wszak odwrócić, bo tak samo jak Pete powinien być w stanie oddzielić scenę od rzeczywistości, tak samo ona mogła dostrzec, że jej chłopak nie jest jednak typowym komikiem, po którym wszystko spłynie. Trochę wchodzę w sferę domysłów, bo ją znamy w o wiele mniejszym stopniu, niż jego, ale sądzę, że Ali również widziała w nim osobę, którą chciała, a nie jego ze wszystkimi wadami i zaletami.
Pete był więc w jej oczach idealnym towarzyszem komedii, z którym dodatkowo można się przespać. Zabawnym facetem, który patrzy na świat w podobny sposób do niej, więc ostre żarty przyjmie z zachwytem, a nie jako wymierzony w siebie cios. Mocno się przeliczyła, przez co dostaliśmy dwie sceny, w których w podobny sposób z hukiem roztrzaskiwały się idealne wyobrażenia. Jego o niej na scenie i vice versa po występie, gdy padło sporo gorzkich słów.
Czy szczerych? W tamtej chwili na pewno. Czy prawdziwych? Raczej nie do końca – Pete może i ukrywać uczucia, ale czy robi to ze strachu przed Bogiem? Wątpię, to po prostu jego naturalna reakcja. Czy ostatecznych? Tego bym nie chciał, bo relacja tej dwójki była zbyt fajna, by zakończyć ją tak gwałtownie. Do naprawy jest jednak dużo i na ten moment trudno przewidzieć, czy może się ona powieść.
Zwłaszcza teraz, gdy Pete wyruszył na uniwersyteckie tournee, zraniony po raz kolejny nie tyle przez kogoś sobie bliskiego, co przez własne podejście. Bo zauważcie, że za każdym razem, gdy nasz bohater obrywa, robi to samemu wystawiając się na ostrzał. Tak było z Jess i Artie'em, tak jest teraz z Ali. Pete musi przede wszystkim pojąć, że jego podejście nie zawsze jest odwzajemniane – że czasem będzie z niego wynikać coś kiepskiego i z tym również trzeba umieć sobie radzić.
Liczę, że mu się uda, bo na pewno nie chciałbym, by "Na wylocie" zmieniło się w kolejną depresyjną komedię o zgorzkniałym komiku. A tak nie stanie się tylko w przypadku, gdy Pete odkryje, kim naprawdę jest – zarówno zawodowo, jak prywatnie – oraz przestanie oglądać wszystkich przez swój pryzmat.
Na plus można mu policzyć na pewno to, że jego ścieżka kariery wydaje się jasna. Wystarczy spojrzeć, jak doskonale czuje się podczas występu na kampusie. Z drugą sprawą problem jest jednak znacznie bardziej skomplikowany. Tutaj trzeba bowiem uznać również zdanie innych, i przyjąć do wiadomości, że może ono być zupełnie odwrotne. Komedię może Pete uprawiać w stu procentach na własnych warunkach, z życiem tak prosto nie jest. Kto by pomyślał, że ten banalny serialik sprawi, że zacznę się zastanawiać nad podobnymi kwestiami?