Bohaterka czy morderczyni? "Jessica Jones" – recenzja 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
7 marca 2018, 22:00
"Jessica Jones" (Fot. Netflix)
Wściekła jak diabli i sarkastyczna jak zawsze. Nasza ulubiona pani detektyw wróciła i choć ma swoje problemy, wypada się z tego powrotu cieszyć. Oceniamy pięć odcinków 2. sezonu bez spoilerów.
Wściekła jak diabli i sarkastyczna jak zawsze. Nasza ulubiona pani detektyw wróciła i choć ma swoje problemy, wypada się z tego powrotu cieszyć. Oceniamy pięć odcinków 2. sezonu bez spoilerów.
Pamiętacie jeszcze czasy zanim marvelowskie uniwersum na Netfliksie zostało zaludnione przez tłumy ninja? Te, kiedy losami superbohaterów dało się naprawdę przejąć, a oni sami byli bardziej złożonymi postaciami, niż facet o świecącej pięści i psychice skomplikowanej jak puszka konserw? Wbrew pozorom to wcale nie było tak dawno, a teraz możemy sobie te miłe wspomnienia odświeżyć, bo na Netfliksie lada moment wyląduje 2. sezon "Jessiki Jones". Nie robi on wprawdzie takiego wrażenia jak poprzedni, ale to wciąż miła odmiana po ostatnich przeżyciach.
Naszą bohaterkę spotykamy dokładnie tam, gdzie mogliśmy się jej spodziewać – na schodach przeciwpożarowych, gdy z ukrycia robi zdjęcia jeszcze jednemu niewiernemu facetowi. Bo musicie wiedzieć, że choć Nowy Jork przeżył nalot karateków, w którym udział (niewielki, ale jednak) brała sama Jessica, jej życia nie zmieniło to ani trochę. Podobnie jak serialu o niej, który w gruncie rzeczy "The Defenders" mógłby otwarcie zignorować, bo kontynuuje tylko wątki ze swojego 1. sezonu. I całe szczęście, bo w skrócie oznacza to zero ninja, górę osobistych problemów i morze whisky.
Ta ostatnia jest nadal wierną towarzyszką Jessiki, bo mimo że Kilgrave to już przeszłość (wiemy, że David Tennant w jakiejś formie wróci w tym sezonie, ale na razie go nie było), jego wspomnienie nadal ją prześladuje. Także w dosłowny sposób, bo dotąd żyjąca w cieniu kobieta stała się nagle bardziej znana, ale niekoniecznie w dobry sposób. A to dlatego, że skręcenie karku nawet najgorszemu typowi nie jest powszechnie akceptowanym sposobem działania superbohaterów.
Popularnością wśród tłumów, które patrzą na nią bardziej jak na morderczynię niż bohaterkę, Jessica się więc nie cieszy, ale oczywiście ma to w głębokim poważaniu. Przynajmniej tak to okazuje, bo wewnątrz sprawy wyglądają trochę inaczej. Picie, obrażanie wszystkich dookoła i przypadkowy seks wyglądają fajnie, ale na pierwszy rzut oka widać, że kryje się za tym podejściem jakiś głębszy problem. "W twojej głowie jest więcej upiorów, niż tylko Kilgrave" – mówi Trish (Rachael Taylor) do swojej przybranej siostry i trudno nie przyznać jej racji.
W końcu robi to też Jessica, która z oporami zaczyna bliżej przyglądać się swojej przeszłości, w tym okolicznościom, w jakich zdobyła nadludzkie umiejętności. Nie namyślając się zbytnio, można zgadnąć, że w grę wchodziły jakieś tajemnicze eksperymenty (ciekawe, czy ktoś w końcu wymyśli coś bardziej oryginalnego) i z pewnością Jessica nie była ich jedynym rezultatem. Wręcz przeciwnie, ludzi podobnych do niej jest więcej, a niektórzy z nich są znacznie mniej stabilni psychicznie od naszej bohaterki. Zwłaszcza pewna bezimienna kobieta (grana przez Janet McTeer), która jak dotąd wyrosła na jej nową główną przeciwniczkę.
Nie żeby miała przy tym szczególną konkurencję, bo w przeciwieństwie do swojego poprzednika, 2. sezon serialu nie skupia się na antagoniście równie mocno, jak na głównej bohaterce. Zalicza przez to aż nazbyt spokojny start, powoli wprowadzając nas w sekrety z przeszłości Jessiki i odstawiając na drugi plan bardziej komiksową akcję. Ma to zalety, bo Krysten Ritter balansująca pomiędzy czystym sarkazmem, a głęboko skrywanym cierpieniem jest absolutnie doskonała, ale niestety ma też wady. Świetnie znane ze wszystkich marvelowskich produkcji na Netfliksie, które mają fatalną tendencję do nadmiernego rozciągania swoich historii, by wpasować je w 13 długich odcinków.
Niepokoić może fakt, że zwykle przeciąganie pojawiało się później, a w tym przypadku czuć je już teraz, choć nie widziałem nawet połowy sezonu. Wątek przeszłości Jessiki ma potencjał, podobnie jak jej przeciwniczka, ale mam wrażenie, że wszystkie istotne fakty na ich temat, jakiej dotąd poznałem, można by upchnąć w jednej, dwóch godzinach. A co z resztą? Tu wchodzą postaci drugoplanowe, które w tym sezonie zajmują sporą część czasu ekranowego.
Mamy zatem Trish, która oprócz pomocy Jessice ma na głowie problemy zawodowe, nowego chłopaka (Hal Ozsan) i koszmarną matkę (Rebecca De Mornay). Jest Malcolm (Eka Darville), robiący teraz za asystenta Jessiki, twardo znoszącego charakterek swojej szefowej. Jest wreszcie Jeri (Carrie-Anne Moss), której wątek przez dłuższy czas jest kompletnie niepowiązany z główną historią. Z jednej strony cieszy, że twórczyni, Melissa Rosenberg, rozwija swoje postaci (zwłaszcza po tym, jak wiele z nich służyło za dekoracje w "The Defenders"), ale z drugiej bywają momenty, w których czuć, że Jessiki w "Jessice" jest zbyt mało.
Tym bardziej mając w pamięci 1. sezon, gdzie przecież emocjonalne więzi z bohaterką stanowiły fabularny fundament. Tutaj nie bardzo mamy się czego chwycić. Poprzednio zagrożenie w postaci Kilgrave'a było całkiem namacalne, tym razem krążymy wokół mglistego konceptu tragedii odciskającej piętno na całym życiu, z którego jak na razie nie wyłoniło się nic konkretnego. Bardziej niż bliskość z Jessiką czułem jej bezradność, gdy błądziła po omacku, nie wiedząc, czego właściwie oczekują od niej scenarzyści.
"Moja rodzina zginęła w wypadku samochodowym. Ktoś przeprowadzał na mnie potworne eksperymenty. Zostałam uprowadzona, zgwałcona i zmuszona do morderstwa" – mówi bohaterka, a Krysten Ritter sprawia, że cały ciążący jej mrok wypada przy tym bardzo przekonująco. Brakuje jednak elementu, który powiązałby ten ból z resztą i pchnął fabułę do przodu, nadając jej jednocześnie dynamizmu. Wewnętrzne rozterki Jessiki zdecydowanie powinny znaleźć ujście na zewnątrz, bo duszenie ich w środku i przemielanie raz po raz w końcu może stać się niestrawne, a tego byśmy nie chcieli.
Wiadomo, że "Jessica Jones" to serial, który superbohaterstwo i komiksowy bagaż traktuje z dużym dystansem, skupiając się przede wszystkim na postaciach i ich bardzo realistycznych problemach. Stąd dużą uwagę poświęcono relacji Jessiki z Trish i jej matką – moim zdaniem najmocniejszym punkcie tego sezonu. Stąd rozwijający się w zaskakujących kierunkach wątek Jeri. Stąd wreszcie kilka znaczących motywów, które mam nadzieję, że jeszcze powrócą (zwłaszcza ten z reżyserem filmowym, który wygląda na bardzo bliski hollywoodzkiej rzeczywistości). By jednak osiągnąć naprawdę znakomity efekt, trzeba znaleźć równowagę pomiędzy dwoma aspektami historii. Tej na razie brakuje, przez co 2. sezon to świetne momenty nieskładające się na równie udaną całość.
Na poprawę mają jednak twórcy (a właściwie twórczynie, bo wszystkie odcinki wyreżyserowały i niemal wszystkie napisały kobiety) dość czasu i liczę, że nie zawiodą. Za dużo jest w "Jessice Jones" kapitalnych elementów, by je zmarnować. Na czele oczywiście z tytułową postacią, którą zawsze ogląda się z ogromną przyjemnością, niezależnie od okoliczności i tego, czy jest tą bohaterką, czy jednak nie. Ważne, że nadal robi, co do niej należy w jedyny w swoim rodzaju sposób.
2. sezon "Jessiki Jones" pojawi się na Netfliksie w czwartek 8 marca.