Historia nienawiści. "Hap i Leonard" – recenzja premiery 3. sezonu
Mateusz Piesowicz
9 marca 2018, 19:40
"Hap i Leonard" (Fot. Sundance TV)
"Hap i Leonard" wrócili, a wraz z nimi muzyka, za którą warto sprzedać duszę diabłu i amerykańskie upiory żywe jak nigdy dotąd. Drobne spoilery.
"Hap i Leonard" wrócili, a wraz z nimi muzyka, za którą warto sprzedać duszę diabłu i amerykańskie upiory żywe jak nigdy dotąd. Drobne spoilery.
"Hap i Leonard", czyli ekranizacja pulpowych powieści Joe R. Lansdale'a, to serial niecieszący się nawet w połowie taką popularnością, na jaką zasługuje. A szkoda, bo opowieść to z gatunku takich, przy których czas mija nie wiadomo kiedy, nawet jeśli nie jest przy tym szczególnie wyszukana. Wcale nie musi, ponieważ w zupełności wystarcza jej para charakterystycznych bohaterów i mieszanka mroku z humorem, jakiej nie powstydziłby się Quentin Tarantino. A wszystko to zanurzone po szyję w klimacie tak gęstym, że można go kroić nożem.
Tak było w pierwszych dwóch sezonach i wszystko wskazuje na to, że w kolejnym nic się nie zmieniło. Nowa odsłona serii, zatytułowana tak jak jej pierwowzór – "The Two-Bear Mambo" – ponownie zabiera nas do wschodniego Teksasu pod koniec lat 80. i znów sięga głęboko w duszę Ameryki, by przyjrzeć się jej najbardziej wstydliwym sekretom, które, choć usilnie zamiatane pod dywan, wciąż na nowo wychodzą na światło dzienne. Robi to oczywiście w towarzystwie tytułowych bohaterów, a ci, w niezapomnianych kreacjach Jamesa Purefoya i Michaela K. Williamsa, nie stracili ani grama z łączącej ich braterskiej przyjaźni.
Ta natomiast bardzo się im przyda, gdy kolejna zagadkowa sprawa skieruje ich kroki do miasteczka Grovetown – istnego piekła na ziemi, jeśli twoja skóra nie ma odpowiednio jasnego koloru. Miejsce to żywcem wycięte z najgorszych stereotypów na temat amerykańskiego Południa, wręcz groteskowo przerysowane, a jednak wcale niesprawiające wrażenia totalnie oderwanego od rzeczywistości (zwłaszcza w obecnym klimacie politycznym w Stanach). Takie, przy którym obrzydliwie rasistowskie kwestie przewijające się w poprzednich sezonach wyglądają na dziecinne igraszki.
Co w tym rządzonym przez Ku Klux Klan mieście robią nasi bohaterowie? Jak zawsze w ich przypadku, ładują się prosto w centrum ogromnego zamieszania. Mają jednak dobre intencje, bo szukają Floridy Grange (Tiffany Mack), znanej nam już prawniczki Leonarda, a zarazem byłej dziewczyny Hapa, z której stratą ten nadal nie zdołał się do końca pogodzić. Panna Grange talent do pakowania się w tarapaty ma tylko odrobinę mniejszy od tytułowej dwójki, ale tym razem wpadała jak śliwka w kompot – bo jak inaczej określić zaginięcie w Grovetown podczas pracy nad tajemniczą sprawą?
O niej, jak i okolicznościach zniknięcia Floridy, nie wiemy jeszcze za dużo. Wiadomo tylko, że w jakiś sposób łączy się to wszystko z niejakim L. C. Soothe'em, legendarnym bluesowym muzykiem, który według opowieści zaprzedał duszę diabłu w zamian za talent (nie mylić z Robertem Johnsonem), sprowadzając przy okazji na świat sporo czystego zła. Rasizm i magiczny realizm? Jeśli wydaje się Wam, że to tematy, których połączyć się ze sobą w żaden sposób nie da, to rzućcie tylko okiem na otwierającą ten sezon sekwencję rodem z fantazji. Szatan (oczywiście cały na biało), burbon (i nie tylko) pity prosto ze słoika, a do tego muzyka tak dobra, że nie może być w pełni ludzka, oraz powoli kiełkująca w ludziach nienawiść. Nigdzie indziej nie znajdziecie podobnych klimatów.
A na nich się bynajmniej nie kończy, bo twórcy dodają jeszcze do mieszanki bardzo charakterystyczne dla tego serialu poczucie humoru oparte przede wszystkim na fantastycznnej chemii i charyzmie duetu Purefoy/Williams. O ile to w ogóle możliwe, ci dwaj wydają się pasować do siebie jeszcze lepiej niż poprzednio, rozładowując napięcie wzajemnymi docinkami i potwierdzając swój status jednego z najlepszych telewizyjnych bromance'ów. W tym sezonie ma to o tyle istotne znaczenie, że nie służy już tylko i wyłącznie rozluźnianiu atmosfery. Głęboka więź między czarnym i białym mężczyzną to kontrapunkt do przewodniego, rasistowskiego motywu, co nawet w 1. odcinku zdążyło już odpowiednio mocno, choć na razie głównie humorystycznie, wybrzmieć.
Twórcy "Hapa i Leonarda" są świetni w łączeniu bardzo poważnych tematów z luzackim podejściem, co tutaj może sprawdzić się nawet lepiej, niż poprzednio. Nie wiem wprawdzie, w jaką stronę pójdzie dalej fabuła, a sądząc po stanie, w jakim zastajemy bohaterów na początku, lekko na pewno nie będzie, ale czy istnieje lepszy sposób na walkę z paskudnymi uprzedzeniami, niż poczęstowanie ich zdrową dawką absurdu? Zwłaszcza w wykonaniu Hapa i Leonarda, którzy pokręconą rzeczywistość znają na wylot, bo mierzą się z nią codziennie i nauczyli się podchodzić do niej z odpowiednim dystansem. Oczywiście czasem się nie da i w ruch muszą iść bardziej dosadne środki, ale i na nie są nasi bohaterowie przygotowani – przynajmniej Leonard, który całkiem słusznie założył, że do Grovetown lepiej się nie wybierać bez podręcznego arsenału.
Można się zatem spodziewać, że w kolejnych odcinkach czeka nas sporo atrakcji i znacznie więcej mroku, niż w premierowej odsłonie sezonu. Ta służy raczej za przypomnienie, za co tak lubimy ten serial, jak i gładkie wprowadzenie dla ewentualnych nowych widzów. Bo podobnie jak poprzednie sezony, tak i ten jest osobną historią, przy której znajomość wcześniejszych wydarzeń nie jest wymagana. Jasne, lepiej wiedzieć, co łączyło Hapa i Floridę, i jaką rolę odegrali detektywi Hanson (Cranston Johnson) i Blank (Douglas M. Griffin), ale i bez tej wiedzy spokojnie wciągnięcie się nowy sezon.
Nawet więcej, bo wystarczy chwila w towarzystwie "Hapa i Leonarda", by poczuć się z nimi jak ze starymi przyjaciółmi. Niby opowiadającymi wciąż podobne dowcipy, które jednak są nadal tak pełne uroku, że chciałoby się ich słuchać bez końca. Tak samo jak spędzać czas na świątecznej imprezie w komisariacie albo po raz kolejny podpalając melinę narkomanów z sąsiedztwa. Gdy takie sceny działają równie dobrze, jak znacznie subtelniejsze wspomnienie tańca z piękną kobietą przy dźwiękach szafy grającej, to wiadomo, że twórcom udała się trudna sztuka stworzenia postaci, które są nam bliskie, mimo że na pozór nic nas nie łączy.
Hap Collins i Leonard Pine zdecydowanie się do tego grona zaliczają, a oglądanie ich szalonych przygód to nadal czysta przyjemność. Nieważne, czy akurat raczą się wzajemnymi złośliwościami, wspominają przeszłość, czy stawiają czoła rasistom. Tym dwóm niestraszny nawet diabeł we własnej osobie.