Dwóch i pół (i Mindy Kaling). "Champions" – recenzja pilota obiecującego sitcomu NBC
Marta Wawrzyn
10 marca 2018, 19:01
"Champions" (Fot. NBC)
Sztuka robienia inteligentnych sitcomów w amerykańskiej telewizji zanika, a chlubnym wyjątkiem jest NBC. Nowy serial Mindy Kaling to najlepszy dowód – nawet jeśli nie wszystko jeszcze w nim gra.
Sztuka robienia inteligentnych sitcomów w amerykańskiej telewizji zanika, a chlubnym wyjątkiem jest NBC. Nowy serial Mindy Kaling to najlepszy dowód – nawet jeśli nie wszystko jeszcze w nim gra.
"Champions" to jeden z tych seriali, które nie ułatwiają sobie i widzowi życia już na starcie. Bo oto zostajemy wrzuceni w sam środek sytuacji, która jest nie tyle nawet niezwykła, co po prostu wydumana – nawet jeśli w jakiejś formie widzieliśmy ją już i w serialach, i w kinie – i musimy ją zaakceptować z wszystkimi "ale".
Mindy Kaling i Charlie Grandy ("The Office", "The Mindy Project") przedstawiają nam Vince'a (Anders Holm), "charyzmatycznego właściciela siłowni, który nie ma żadnych ambicji", i jego brata Matthew (Andy Favreau), określonego w oficjalnym opisie serialu mianem "boskiego idioty" (i jest to określenie absolutnie doskonałe). Panowie prowadzą razem siłownię o nazwie Champions gdzieś na nowojorskim Brooklynie. Dla Matthew to pełnia szczęścia i coś więcej niż spełnienie wszystkich marzeń. Vince miał zupełnie inne plany na życie, a głosy we własnej głowie, mówiące, że nie za bardzo mu cokolwiek wyszło, zagłusza za pomocą romansów (zdaje się, że głównie ze ślicznymi Hinduskami).
Pewnego razu postanawia wszystko odmienić i nic nie mówiąc bratu, sprzedać siłownię, a następnie wyjechać na drugi koniec Ameryki. Tyle że tego samego dnia w Nowym Jorku pojawia się Priya (Mindy Kaling) wraz z 15-letnim synem Michaelem (J.J. Totah), któremu marzy się kariera w teatrze. Chłopak dostaje się do prestiżowej szkoły – Manhattan Academy for the Performing Arts – ale nie ma gdzie mieszkać. Co więc robi mama? Zabiera go na Brooklyn, do dobrze nam już znanej siłowni i przedstawia tatusiowi – którym jest Vince.
To nie jest punkt wyjścia, który łatwo ogarnąć, i właśnie tym zajmuje się pilot "Champions": ogarnianiem. Bardzo dużo trzeba wyjaśnić, uzasadnić i uwiarygodnić, a do tego jeszcze wypada sprawić, żeby widzowie polubili te postacie i chcieli je spotkać także za tydzień. I serial to wszystko robi w nieco ponad 20 minut, ze zmiennym szczęściem.
Najlepsze, co może zrobić widz, wrzucony w środek tego bałaganu, to machnąć ręką wszystkie absurdy i przestać zadawać pytania w stylu "czemu?" i "ale jak to?". Priya i Vince zaliczyli wpadkę w szkole średniej, potem ona wyjechała do Ohio i wmówiła dziecku, że jego tata nie żyje, a teraz tak po prostu mu go przedstawia i każe z nim zamieszkać, bo cóż, życie. Na pierwszy rzut oka wygląda to pewnie równie głupio i mało wiarygodnie, co streszczenie "Jane the Virgin".
A jednak bardzo wiele elementów w tym bałaganie działa, zaskakuje swoją sympatycznością i sprawia, że chcę więcej. "Boski idiota" Matthew jest najmilszym, najbardziej optymistycznym facetem na świecie, a jego brat to siedlisko wszelkich możliwych frustracji; człowiek, który uważa, że zawiódł wszystkich z samym sobą na czele. Rola Mindy Kaling jest mniejsza, ale jak zawsze wypada ona świetnie, szybko wyrzucając wdzięczne zdania, które sama napisała.
Ale wszystkich bije na głowę J.J. Totah ("Jessie", "Glee"), 16-letni aktor, który nie bez powodu już zrobił sporą karierę. Grany przez niego Michael od pierwszej chwili skupia na sobie uwagę, dorównując swojej mamie inteligencją i szybkością, z jaką wystrzeliwuje żarty, a do tego pokazując dużą wrażliwość i talent muzyczny. A wszystko to w ostro przerysowanej formie, trochę w stylu "Glee". To właśnie on sprawia, że absurdalna sytuacja, w jakiej znaleźli się wszyscy bohaterowie, staje się nie tylko łatwiejsza do zaakceptowania, ale i warta naszej uwagi.
Bo oto mamy tego niezwykłego dzieciaka, którego mama wychowała na młodszą wersję siebie (ach, to zamiłowanie do "Seksu w wielkim mieście") i który ląduje w świecie wypełnionym testosteronem. Ale w żadnym razie nie w złym sensie tego słowa – jego tata i wujek wychodzą daleko poza stereotyp "sportowca", tak samo jak on wychodzi poza stereotyp "geja z musicalu".
Szybkość i łatwość, z jaką zarówno serial, jak i obaj właściciele siłowni przechodzą do porządku dziennego nad orientacją seksualną Michaela, jest wręcz ożywcza. Podobnie zresztą jak podejście samego dzieciaka, który nie przeżywa katuszy z powodu tego, że jest gejem, tylko z werwą rzuca się podbijać świat. Popkulturowe klisze to tutaj tylko początek, dalej są już ludzie z krwi i kości, którzy będą funkcjonować na co dzień w niecodziennej sytuacji.
I obyśmy dostali czas, żeby się z nimi zaprzyjaźnić. Rewelacyjna obsada, dobrze napisane, inteligentne, często nieoczywiste żarty (jak ten z Freddie Mercurym, znanym Hindusem i gejem), dużo fantastycznej energii i niezwykły dzieciak w centrum tego wszystkiego sprawiają, że "Champions" ogląda się z przyjemnością. Liczę na to, że serial dostanie szansę, aby rozwinąć się w coś więcej niż obiecujący sitcom, który skasowano, zanim zdążył pokazać, co potrafi. Bo potencjał niewątpliwie ma.