13 godzin psychoterapii. "Jessica Jones" – spoilerowa recenzja 2. sezonu
Marta Wawrzyn
11 marca 2018, 15:32
"Jessica Jones" (Fot. Netflix)
2. sezon "Jessiki Jones" to bałagan, w którym znajdziecie tyle samo rzeczy cudownych i zaskakujących, co banalnych i śmiertelnie nudnych. Ale koniec końców ta postać znów okazuje się warta naszej uwagi. Spoilery z całości!
2. sezon "Jessiki Jones" to bałagan, w którym znajdziecie tyle samo rzeczy cudownych i zaskakujących, co banalnych i śmiertelnie nudnych. Ale koniec końców ta postać znów okazuje się warta naszej uwagi. Spoilery z całości!
Jak już pewnie zauważyliście, z 2. sezonem "Jessiki Jones" krytycy mieli problem. Marvel z Netfliksem udostępnili nam wszystkim – także Amerykanom – pięć pierwszych odcinków. Twist, który wyjaśnia, o co w tym bałaganie chodzi, zostaje ujawniony w 6. odcinku. Przez pięć bardzo długich godzin błądziliśmy więc we mgle, zastanawiając się, kim jest tajemnicza przeciwniczka Jessiki, grana przez Janet McTeer. Jedno trzeba Marvelowi przyznać: jej tożsamość rzeczywiście udało się utrzymać w sekrecie. Co prawda kosztem trochę lepszych recenzji, ale się udało.
Zgadzam się ze wszystkim, co o pierwszych pięciu odcinkach napisał Mateusz, w szczególności zaś z tym, że "zero ninja, góra osobistych problemów i morze whisky" to bardzo duże zalety "Jessiki Jones" – teraz i zawsze. Kiedy więc główna bohaterka (Krysten Ritter), dopingowana przez swoją przybraną siostrę Trish (Rachael Taylor), wyrusza w podróż w głąb samej siebie, wypada tylko przyklasnąć. Problem w tym, że kolejne próby dotarcia do IGH i doktora Karla Malusa (Callum Keith Rennie) – postaci szerzej obecnej w uniwersum Marvela – kończą się odbijaniem się od ściany.
W międzyczasie dostajemy parę wartych uwagi wątków, na czele z chorobą Jeri Hogarth (Carrie-Anne Moss), a Krysten Ritter korzysta z licznych okazji, by pokazać całe skomplikowanie swojej bohaterki, pod pozą ostrej pannicy skrywającej wrażliwość, brak pewności siebie i ogromną traumę, która nie zaczyna się ani nie kończy na osobie Kilgrave'a (David Tennant). Oglądając tę pierwszą piątkę odcinków, bardziej niż samą fabułą zachwycałam się charyzmatyczną Ritter, dzięki której sceny aresztowania Jessiki, kłótnie z Malcolmem (Eka Darville) czy odbijanie piłeczki na spotkaniu dla osób mających problemy z panowaniem nad sobą, to czyste złoto. Bardzo sympatycznie zaczęła się też rozwijać relacja głównej bohaterki z Oscarem (J.R. Ramirez), który okazał się powiewem jakże potrzebnej normalności w jej życiu.
Nie było w tym wszystkim jednak wystarczająco dużo treści, aby wypełnić pięć godzin. Były za to wątki, które najchętniej bym skróciła do minimum, na czele z romansem Trish i jej wałkowanymi już po raz enty problemami z matką. A nade wszystko brakowało sensownej struktury. Podczas gdy Trish mnie irytowała, a wątek choroby Jeri (bardzo dobrze poprowadzony, aż do słodko-gorzkiego końca) ledwie został zawiązany, Jessica błąkała się po ekranie, wlewała w siebie hektolitry whisky i za nic nie było widać jakiegokolwiek celu na horyzoncie.
To się zmieniło w 6. odcinku, czyli "AKA Facetime". Możecie mieć różne opinie na temat zmartwychwstań w serialach, zresztą ja sama zwykle nie podchodzę do takich rozwiązań z optymizmem, ale akurat tutaj to zadziałało. W momencie kiedy okazało się, że tajemnicza przeciwniczka Jess to tak naprawdę jej matka, Alisa, serial nabrał wiatru w żagle. Dwie świetne aktorki, tona prawdziwych emocji i daleka od biało-czarnej prawda o ludziach, których Jessica widziała tylko i wyłącznie jako swoich oprawców (i oprawców innych osób, takich jak ona) wystarczają do napędzenia fabuły przez kilka kolejnych odcinków.
Następujący tuż po zaskakującym odkryciu, wypełniony flashbackami odcinek "AKA I Want Your Cray Cray" jest – obok "AKA Three Lives and Counting", czyli tego z Davidem Tennantem – moim ulubionym. Klucz do zrozumienia Jessiki Jones – moim zdaniem najciekawszej, najlepiej napisanej postaci w netfliksowym uniwersum Marvela – tkwi w jej przeszłości. Oglądając ją, jak i Trish, w wersji sprzed dekady, mieliśmy tysiąc okazji, żeby się przekonać, jak głębokie są jej problemy, co stoi za dodającym jej uroku, ale przecież też depresyjnym alkoholizmem i jak osamotniona z niej osoba.
20-letnia Jessica – cudownie zagrana przez Ritter, która z dużym wdziękiem przemieniła się w mniej opierzoną wersję tej samej rockowej, wyszczekanej pannicy – kurczowo łapała się relacji międzyludzkich, które stanowiły dla niej choćby namiastkę rodziny. 30-letnia Jessica już tego nie robi, zamykając się na prawdziwe emocje i dopuszczając do siebie tylko przybraną siostrę. Jedną i drugą wersję łączy to, że nie są szczęśliwe, starają się maskować poważne problemy za pomocą hardej miny i nigdy w życiu nie topią smutków w bąbelkach. Tylko whisky.
Pojawienie się matki, wraz z całym potężnym chaosem, który wprowadza ona do życia Jess, wynosi główną bohaterkę tej opowieści na nowy poziom pod względem emocjonalnym. To origin story w najlepszym wydaniu, przynajmniej do czasu. Te same problemy i te same sytuacje, wałkowane wielokrotnie w trochę tylko innym wydaniu, w końcu stają się nużące, nieważne, jak realistyczne jest to, co się dzieje już po zmartwychwstaniu. Jessica i Alisa są razem świetne, tak jak świetne są aktorki, które się w nie wcielają. Obie panie mają dość charyzmy, wdzięku i problemów osobistych, by obdzielić tym całe uniwersum Marvela. A sam serial najlepszy jest właśnie wtedy, kiedy stawia przede wszystkim na mroczny dramat, oparty na rozwoju postaci.
Rozwijają się więc obie postaci, matki i córki, aż miło, a różne drobiazgi po drodze, powodujące, że Jessica coraz bardziej widzi siebie w tej kobiecie o nieznajomej twarzy, są zachwycające. Kiedy obie panie wiążą i wrzucają do wanny polującego na Alisę Pryce'a Changa (Terry Chen), wydaje się wręcz, że takie energiczne superduo w sumie mogłoby zostać z nami na dłużej. W końcu te panie mają wszystko: są charakterne, sarkastyczne i kiedy współpracują, stanowią siłę nie do pokonania. Nic dziwnego, że przez krótki moment nawet sama Jessica wydaje się być uwiedziona myślą o wspólnym ratowaniu świata. Ale jednocześnie jest oczywiste, że to zmierza w jednym kierunku. I że zmierza w powolnym tempie, po drodze osiadając często na mieliźnie i fundując nam powtórki z czegoś, co już wcześniej przerabialiśmy.
Gdzieś pośród tego bałaganu znalazło się miejsce dla Kilgrave'a i świetnie, że się znalazło. 11. odcinek, w którym grany przez Davida Tennanta łotr znów prześladuje główną bohaterkę, jest najmroczniejszy, najbardziej psychodeliczny i prawdopodobnie po prostu najlepszy z całości. Przynosi bowiem nie tylko potężną dawkę magnetyzmu w postaci świetnie napisanego drania, ale także kilka przełomowych zdarzeń. Jess mówi głośno sobie i nam, że nie jest morderczynią – nie jest taka jest Kilgrave ani taka jak jej matka. Alisa wyrywa się na wolność i tym samym przypieczętowuje swój los. Trish poddaje się eksperymentowi, który pozostawi po sobie ślad. Serial raz jeszcze dostaje mocnego kopa i zaczyna mocno wciągać.
Zakończenie całej rozgrywki trudne do przewidzenia nie było – matka Jessiki nie mogła tego przeżyć. A nasza kandydatka na superbohaterkę nie mogła nie dojrzeć dzięki temu, co przeszła. Origin story dobiega końca, ratowanie świata coraz bliżej. Jessica będzie superbohaterką, a nasza więź z nią została zbudowana tak solidnie, że niełatwo ją będzie zerwać.
Bo na tym właśnie opiera się nie tylko "Jessica Jones", ale i pozostałe seriale z tego uniwersum. My zwyczajnie tych bohaterów lubimy, bo są ludźmi z krwi i kości. Jasne, czasem potrafią irytować, czasem ich historie aż proszą się o to, by je skrócić o dobrą jedną trzecią, ale koniec końców zawsze do nich wracamy. A przynajmniej do dwóch pierwszych, bo zarówno "Luke Cage", jak i przede wszystkim "Iron Fist" mają już mniej zagorzałych fanów.
2. sezon "Jessiki Jones" to 13 godzin psychoterapii, która bywa chaotyczna, nużąca i po prostu za długa. Niewiele w niej ratowania świata, widowiskowych walk i innych elementów, bez których część fanów produkcji superbohaterskich po prostu tego nie kupuje. Ja kupuję to właśnie dlatego, że to nie kolejna nawalanka ze śliczną, wygadaną, wyszkoloną niczym komandos i najlepiej jeszcze obdarzoną bujnymi piersiami dziewoją, sprawnie wymieniającą ciosy w obcisłym wdzianku.
Jessica jest inna. Jej historia to mocna, realistyczna opowieść o osamotnieniu, dramatycznym poszukiwaniu więzi międzyludzkich i najczęściej nieudanych próbach schwytania się czegokolwiek, co może nadać życiu sens. Opowieść, którą wyróżnia dojrzałość i ambicje, by być czymś więcej niż tylko kolejnym serialem pod popcorn. I która raz je spełnia z nawiązką, a innym razem zdarza jej się pobłądzić.
Największy problem tego i pozostałych seriali z netfliksowego uniwersum Marvela to zbyt długie sezony i odcinki. Ani pierwszy, ani drugi sezon "Jessiki Jones" nie miały wystarczająco dużo interesującej historii, by wypełnić 13 godzin. Efektem są więc różnego rodzaju przestoje i wypełniacze, mało ekscytujące wątki poboczne i fabularny chaos. Fakt, charyzma i chropowaty urok Jessiki wystarczą, żeby przetrwać także słabsze momenty bez zgrzytania zębami. Ale szkoda, że słowo "przetrwać" w ogóle przychodzi tutaj na myśl.
2. sezon "Jessiki Jones" jest dostępny w serwisie Netflix.