Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
11 marca 2018, 22:00
"Jessica Jones" (Fot. Netflix)
Ten tydzień należał do wkurzonej i zdeterminowanej Jessiki Jones, a także fantastycznych prawniczek z "The Good Fight", chłopaków z "Atlanty" i pewnej zakochanej pary. Oto nasze hity – i niestety też jeden kit.
Ten tydzień należał do wkurzonej i zdeterminowanej Jessiki Jones, a także fantastycznych prawniczek z "The Good Fight", chłopaków z "Atlanty" i pewnej zakochanej pary. Oto nasze hity – i niestety też jeden kit.
HIT TYGODNIA: Sezon polowań na prawników w "The Good Fight"
Tęskniliście za dobrym dramatem prawniczym? 2. sezon "The Good Fight" będzie więc dla Was wybawieniem, a przy okazji zapewni sporo innych atrakcji, niż tylko emocjonujące starcia na salach sądowych. Tych w premierowym odcinku prawie nie było, zaliczyliśmy za to mnóstwo zakulisowych rozmów i starć, w których nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie to, że odbywały się podczas… pogrzebu.
Cyniczne załatwianie interesów własnych i kancelarii podczas ostatniego pożegnania Carla Reddicka pasuje do chcicagowskich prawników jak ulał, a nam przypomniało, za co tak lubimy ten serial. I mamy nadzieję, że wkrótce polubimy jeszcze bardziej, bo przesłanki ku temu są całkiem poważne.
Jest nowa bohaterka z dużym potencjałem, czyli Liz (Audra McDonald); jest podążająca za trendami Diane, która króluje na ekranie niezależnie od okoliczności; są Maya i Lucca w starciu z agentką Starkey (Jane Lynch); jest też jeszcze więcej nawiązań do Trumpowej rzeczywistości niż poprzednio. No i zadziwiająco duża umieralność w środowisku prawniczym w Chicago, co wygląda dość niepokojąco.
Przede wszystkim jednak znakomicie się to ogląda, bo "The Good Fight" to świetnie napisany i równie dobrze zagrany serial, który bywa poważny, ale potrafi też w kapitalny sposób rozluźnić atmosferę, sięgając przy tym po nieraz bardzo zaskakujące środki. To się, proszę państwa, nazywa Rozrywka przez naprawdę duże R. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Wróciła panna Jones, a wraz z nią morze whisky i sarkazmu
2. sezon "Jessiki Jones" jest nierówny, i to zarówno przed, jak i po ujawnieniu wielkiego twistu z tajemniczą przeciwniczką głównej bohaterki. Ale to, że są dłużyzny, wypełniacze i kolejne powtórki z rozrywki, nie zmienia jednego: w centrum tego wszystkiego wciąż znajduje się ta sama niezwykła, charakterna postać, na którą dobrze się patrzy, niezależnie od tego, co się z nią dzieje. Postać tym ciekawsza, im więcej problemów osobistych piętrzy się w jej życiu.
W 2. sezonie nie było już Kilgrave'a (jeśli nie liczyć jednej krótkiej wizyty), ale to nie znaczy, że życie Jessiki nagle stało się różowe. Przeciwnie, stało się jasne, także dla niej samej, że jej problemy nie zaczynają się ani nie kończą się na łotrze o twarzy Davida Tennanta. 2. sezon serialu jest przede wszystkim podróżą w przeszłość i w głąb dziewczyny, która nie może tak po prostu wskoczyć w kostium i ratować świata, bo najpierw musi przegonić własne demony.
Krysten Ritter stworzyła fantastyczny duet z Janet McTeer, a dynamika relacji ich bohaterek napędzała ten sezon i wydawała się do bólu realistyczna, nawet jeśli oparto ją na niezbyt realistycznych podstawach. To była naprawdę porządna psychoterapia, która pozwoliła nam poznać Jessicę jeszcze bardziej i jeszcze bardziej ją polubić. W sezonie, który skupiał się na dramatycznych poszukiwaniach więzi międzyludzkich, bardzo istotne role odegrały także Trish Walker (Rachael Taylor) i Jeri Hogarth (Carrie-Anne Moss), obie walczące z własnymi marami.
I to jest właśnie największa siła "Jessiki Jones" – dobrze napisane, nieprzesłodzone kobiece bohaterki z krwi i kości, dla których chce się do serialu wracać i brnąć nawet przez słabsze odcinki. Gdzieś na końcu zawsze jest nagroda, choćby i w postaci butelki whisky. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Korporacyjny rap w "Atlancie"
W drugiej odsłonie nowej serii "Atlanty" sezon rabunkowy trwa w najlepsze, ale równocześnie dostajemy zupełnie inny odcinek niż przed tygodniem. Wprawdzie i tu jest scena napadu z nietypowo sympatycznym bandytą, który bardzo przeprasza Alfreda za to, że musi go okraść. Potem jednak zamiast absurdów rodzinnych z udziałem aligatora obserwujemy głównie absurdy związane z niemożnością bycia autentycznym raperem w nieautentycznym korpoświecie.
Biedny Alfred, który nie może kupić trawki bez wylądowania na Instagramie, zmuszony jest do słuchania grzeczniutkich coverów swojego hitu i zostaje wrzucony w sterylny, szklany, bardzo biały świat muzycznego biznesu. Widok innego rapera tańczącego na stole za szybą najlepiej oddaje, w co Alfred się wpakował. Trudno nie kibicować mu w przejawach buntu wobec takiego sprzedania się, chociaż trudno uwierzyć, że stosunkowo mało jeszcze znany muzyk może tu wygrać z systemem. Raczej znajdą na jego miejsce kogoś chętniej poddającego się prawom rynku.
Earn z kolei sprawia wrażenie, jakby już się poddał w próbach wyjścia na prostą. Jest raczej biernym uczestnikiem tego, co go spotyka, i daje się prowadzić w nie najlepszym kierunku. W tym odcinku idiotycznie nabiera się na numer z kartą podarunkową, ale nie wydaje się, żeby miał to być jakiś przełom. Ta stagnacja wypada jednak wiarygodnie i pasuje do ponurego klimatu rabunkowego sezonu.
Słabszym elementem sezonu pozostaje Tracy, nowy kompan w ekipie Alfreda. Zamiast niego chętniej zobaczylibyśmy więcej skomplikowanego Dariusa. Możliwe jednak ze Donald Glover ma tu jakiś ciekawy plan. Dotychczas nie zawiódł, więc dajemy mu kredyt zaufania – w ramach niepodrabianej karty podarunkowej. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "Odpowiednik" zagłębia się w historię Clare
Nie sądziłam, że może mnie aż tak wbić w fotel odcinek "Odpowiednika", który praktycznie nie zawiera podwójnego J.K. Simmonsa, a tu proszę. "The Sincerest Form of Flattery" okazało się być fascynujące, bo rzuciło trochę światła na bardzo istotną dla całej tej opowieści Clare (Nazanin Boniadi), przy okazji, niejako mimochodem, odsłaniając masę istotnych faktów na temat serialowego świata.
Oglądając historię fałszywej żony Petera Quayle'a na przestrzeni dwóch dekad, zapoznaliśmy się dokładniej z historią dwóch wersji Berlina, przyczynami, dla których życie w tym drugim świecie nie jest takie jak nasze, i okrutnymi sposobami indoktrynacji dzieci, wychowywanych na małych zabójców w imię wyższych celów. Clare okazała się perfekcyjną agentką, a sposób, w jaki osiągnęła swój ważny status, jest więcej niż niepokojący. A jakby tego było mało, Nazanin Boniadi udało się pokazać ją także z innej strony, jako kobietę, która z czasem nabrała ludzkich cech i przestała być tak jednoznacznie zła.
I na tym wciąż nie koniec atrakcji, bo odcinek o Clare nie tylko pozwolił nam bliżej poznać ją samą i cały ten podwójny świat, ale także nadał dynamiki wydarzeniom, które są przed nami. Peter (Harry Lloyd) okazał się bowiem znacznie słabszy w te klocki niż jego żona, co może mieć i pewnie będzie miało tragiczne konsekwencje nie tylko dla niego. Trzy odcinki do końca sezonu! [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Diabeł, blues i rasizm – "Hap i Leonard" wracają w świetnej formie
Ekranizacja pulpowych powieści Joe R. Lansdale'a nie cieszy się nawet w połowie taką popularnością, jaką powinna, a wielka szkoda, bo to jeden z tych seriali, których oglądanie z czystym sumieniem możemy nazwać wielką frajdą. Co nie znaczy, że jest to rozrywka w stu procentach lekka i przyjemna, bo w 3. sezonie na pierwszy plan wysuwa się jeden z najpaskudniejszych amerykańskich (i nie tylko) demonów – rasizm.
Twarzą twarz staną z nim nasi bohaterowie w Grovetown – opanowanym przez Ku Klux Klan miasteczku z piekła rodem, gdzie w tajemniczych okolicznościach zaginęła Florida Grange (Tiffany Mack). W cokolwiek wplątała się była dziewczyna Hapa, ma to coś wspólnego z bluesem tak dobrym, że warto dla niego zaprzedać duszę diabłu.
Brzmi dziwnie? I takie jest, bo premierowy odcinek swobodnie łączy mroczny temat z magicznym realizmem (diabeł w bieli!) i poważne sprawy z lekkim podejściem. Za to ostatnie odpowiadają rzecz jasna główni bohaterowie, którzy w interpretacji Jamesa Purefoya i Michaela K. Williamsa pozostali jedną z najbardziej charakterystycznych par przyjaciół, jakie można spotkać na małym ekranie.
Są więc wzajemne uszczypliwości, ale też dużo szczerych emocji i zaufania pomiędzy ludźmi, którzy nic sobie nie robią z koloru skóry w miejscu, gdzie to on określa twój status społeczny. Przykre, że temat, który zdawał się należeć do zamierzchłej przeszłości, wygląda tu tak aktualnie, ale jeśli ktoś ma się skutecznie rozprawić z rasizmem, to Hap i Leonard nadają się do tego zadania idealnie. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Koniec miłości, czyli finałowy sezon "Love"
O finałowym sezonie "Love" będę jeszcze pisać, a tymczasem powiem tylko tyle: spędziłam z tym serialem cały weekend i naprawdę mi żal go żegnać. Zwłaszcza teraz, kiedy Mickey (Gillian Jacobs) i Gus (Paul Rust) dojrzeli nie tylko jako para, ale i ludzie, wyprowadzając na prostą sporo spraw, które w poprzednich sezonach przypominały jeden wielki bałagan. Dodatkowo ten sezon ujawnił sporo nowych informacji na ich temat, tak że aż chciałoby się, aby zostali z nami jeszcze chwilę i abyśmy jeszcze chwilę ich podglądali, bogatsi o tę wiedzę.
Z obojgiem działy się przez ten sezon ciekawe rzeczy, a dla mnie najbardziej zaskakujące okazało się to, jak dojrzała potrafi być Mickey i jak niedojrzały potrafi być Gus. I nawet nie chodzi o odwrócenie ról, po prostu oboje stali się trochę mniej postaciami z serialu, a trochę bardziej ludźmi. Bardzo ludzkimi ludźmi, których życie to jeden wielki chaos, co wreszcie jest w stanie przyznać nie tylko ona, ale także i on. Z prostotą, naturalnością i bez cienia pozerstwa.
Obok "You're the Worst", "Love" było dla mnie najlepszym, najbardziej autentycznym komediodramatem o współczesnych związkach. Takim, w którym można przejrzeć się jak w lustrze – zobaczyć własne problemy, te prawdziwe i wydumane, zmierzyć się z własnymi frustracjami i zrozumieć coś na swój temat. Było też całkiem trafnym portretem Hollywood jako miejsca, gdzie na jedną osobę, której udało się wybić, przypadają tysiące zwykłych ludzi, prowadzących zwykłe życie, jak Gus i Mickey. Szkoda, że Netflix nie ma litości dla takich seriali, bo "Love" aż się prosi o jeszcze jeden sezon. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Fatalne konsekwencje świetnego roastu w finale 2. sezonu "Na wylocie"
Znajdujesz sobie dziewczynę, coraz lepiej radzisz sobie na komediowych scenach i pomimo że wciąż sypiasz na kanapach u znajomych, twoje życie wreszcie zmierza w jakimś kierunku. A potem występujesz w "Roast Battle" przeciwko swojej partnerce i wszystko sypie się jak domek z kart.
Tak mniej więcej wyglądało życie Pete'a Holmesa w 2. sezonie "Na wylocie", który zakończył się w sposób, jaki trudno było przewidzieć. I wcale nie mam na myśli faktu, że nasz sympatyczny bohater okazał się naprawdę bezlitosnym komikiem, gdy przyszło mu obrażać innych na scenie. Znacznie bardziej zaskakująca była jego reakcja na słowa Ali (Jamie Lee), która również nie oszczędziła swojego komediowego przeciwnika, wytaczając przeciwko niemu najcięższe działa.
O ile jednak dla niej granica między sceną a prawdziwym światem jest oczywista, Pete pojmuje całą sprawę zupełnie inaczej. I właśnie dlatego do głębi uraziły go słowa dziewczyny, której dotąd nie postrzegał jako zdolnej do czegoś takiego. Oceniający wszystkich przez własny pryzmat Pete w bolesny sposób przekonał się, nie po raz pierwszy zresztą, że jednak nie każdy pojmuje rzeczy w taki sam sposób.
Czy wyjdzie z tej sytuacji mądrzejszy? Oby, bo pomimo wszelkich swoich wad, Pete Holmes to facet, który zasługuje na szczęście zarówno na scenie, jak i poza nią. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Life Sentence", czyli serial bez życia
Serial z uroczą Lucy Hale w roli Stelli, która po latach odkrywa, że została wyleczona i nie umrze wkrótce na raka, zapowiadał się jako lekka, kolorowa historia. To mogło być dla The CW dopełnienie udanych błyskotliwych produkcji w stylu "Crazy Ex-Girlfriend" i "Jane the Virigin". Zamiast tego dostaliśmy coś wprawdzie lekkiego i kolorowego, ale poziomem zbliżonego w najlepszym razie do nijakiego "No Tomorrow" (czy ktoś to jeszcze pamięta)?>
"Life Sentence" nie proponuje realizmu – ani fabularnego, ani psychologicznego. A w zamian nie oferuje niczego, co zachęcałoby do towarzyszeniu serialowi dłużej. Postacie są schematyczne, a dialogi tylko ten fakt uwypuklają. Zresztą dialogów tu stosunkowo mało, bo przez większość odcinka historia zostaje prawie w całości opowiedziana monologami z offu. Stella monologuje zdecydowanie za dużo, nie dając widzom szansy na chociaż chwilowe zastanowienie się nad wydarzeniami czy motywacjami bohaterki. Wszystko wytłumaczone zostaje do bólu wprost.
Pierwszy odcinek serialu przypomina film. Nie tylko dość słaby, błyskawicznie wypadający w pamięci, ale na dodatek skonstruowany zgodnie z domkniętym pomysłem. Wszyscy dochodzą do jakichś wniosków na temat swojego postępowania i postanawiają zacząć od nowa. Historia ma zapewne mądry morał, ale w natłoku zdarzeń i w nieznośnym przegadaniu jakoś nie czuje się potrzeby, by się tym przejąć. A tym bardziej, by za tydzień sprawdzić, co dalej. [Kamila Czaja]