Tacy jesteśmy sentymentalni. "This Is Us" – recenzja finału 2. sezonu
Kamila Czaja
15 marca 2018, 15:03
"This Is Us" (Fot. NBC)
"The Wedding" nie należy do najlepszych odcinków zakończonego właśnie sezonu "This Is Us", ale może okazać się dobrym punktem przejścia do nowych historii, kolejnych wzruszeń i eksperymentów z formą. Spoilery.
"The Wedding" nie należy do najlepszych odcinków zakończonego właśnie sezonu "This Is Us", ale może okazać się dobrym punktem przejścia do nowych historii, kolejnych wzruszeń i eksperymentów z formą. Spoilery.
Powiedzmy sobie szczerze: to nie był równy sezon "This Is Us". Odcinkom, które zapamiętamy na długo, towarzyszyło całkiem sporo takich, które już dawno wyleciały nam z głowy. Nie zabrakło ciekawych eksperymentów formalnych i oczywiście wielkich emocji, natomiast efekt tych zabiegów wahał się między rewelacyjnym a zaledwie średnim. Sezon 2. był niewątpliwie częściowo wykorzystaną szansą pogłębienia nie tylko intrygujących fabularnych wątków, ale i postaci, które poznajemy coraz lepiej. Zanim więc trochę ponarzekam na sam finał, przypomnijmy sobie drogę do niego.
Tę serię zapamiętamy pewnie przede wszystkim z dubletu odcinków "Super Bowl Sunday" i "The Car", bo twórcy tak długo podkręcali napięcie związane z tajemnicą śmierci Jacka (Milo Ventimiglia), że był już najwyższy czas, żeby te intrygi zakończyć. Efekt nie rozczarował, chociaż w pierwszym z wymienionych odcinków większe wrażenie niż sekwencja pożaru robi zwrot akcji, kiedy odkrywamy, że od jakiegoś czasu widzieliśmy kolejny plan czasowy – przyszłość Tess. Rozwiązując sprawę odejścia Jacka, "This Is Us" równocześnie otwiera jeszcze jedne drzwi pozwalające kontynuować serial właściwie w nieskończoność. Ale mocnych odsłon było w ostatnich miesiącach jeszcze parę, choćby "The 20′" czy "The Fifth Wheel".
Jeśli chodzi o postacie, to z tej serii zapamiętam przede wszystkim Randalla (Sterling K. Brown) i Rebekę (Mandy Moore), którzy wybili się na chyba najciekawszych bohaterów "This Is Us". Wprawdzie wątek adopcji zapowiadał się na początku słabo, a zachwytów amerykańskich krytyków nad banalnym zeszłotygodniowym "This Big, Amazing, Beautiful Life" wciąż nie rozumiem, ale ogólnie twórcy wybronili się tym, że Deja (świetna Lyric Ross) okazała się ciekawym uzupełnieniem rodziny. A widzowie dostali szansę poznania motywacji Randalla i jego dylematów związanych z wychowywaniem się w białej rodzinie. No i zawsze dobrze popatrzeć na to, jaką parą są Beth (Susan Kelechi Watson) i Randall, bo to jedna z niewielu tak fantastycznych małżeńskich drużyn, która gra na wspólny sukces.
Z kolei to, co Mandy Moore zrobiła w 2. sezonie z rolą Rebeki, zasługuje na liczne nagrody. Konsekwentne prowadzenie postaci na tylu planach czasowych, równoczesne próby podtrzymania wizerunku silnej kobiety i odsłanianie jej licznych wątpliwości i momentów załamania… Moore przekonuje zarówno jako zakochana żona Jacka, jak i próbująca poradzić sobie z życiem wdowa, a potem pogodzona z losem kobieta, która odnalazła stabilizację u boku Miguela (Jon Huertas). Świetnie wypada jej wątek z Kate (Chrissy Metz), trudna relacja, która w odcinku "Number Two" weszła na lepsze tory.
Poruszono też mocniej kwestię nieustającej obecności Jacka w życiu rodziny nawet 20 lat po jego śmierci. "The Fifth Wheel", odcinek z rodzinną terapią, świetnie odsłonił źródła problemów Wielkiej Trójki w dorosłym życiu i uświadomił zarówno rodzeństwu, jak i ich matce, że tak naprawdę żałoba nigdy się nie skończyła. A sam Jack, chociaż nadal niemożliwie fantastyczny, ze względu na nałóg został pokazany jako człowiek, który potrafi być opoką dla innych, ale przy tym musi się zmagać sam ze sobą.
Kate i Kevin (Justin Hartley), chociaż dostali w 2. sezonie "This Is Us" własne odcinki, wciąż wydają mi się bardziej jednowymiarowi niż reszta rodziny, ale może kolejny sezon pokaże nam coś więcej. W życiu tych bohaterów dużo się działo, nie brakowało trudności (poronienie Kate, odwyk Kevina), ale wciąż lepiej ogląda się ich młodsze wersje lub niewielkie dawki obecności wersji dorosłej, raczej w interakcjach z ciekawszymi postaciami.
A finał serii, "The Wedding", skupia się niestety głównie na Kate i jej ślubie z Tobym (Chris Sullivan). Co więcej, jest to odcinek zaskakująco jak na "This Is Us" typowy w kategorii "serialowe śluby". Cieszy, że twórcy nie zdecydowali się na jakąś wielką tragedię, tylko rozegrali rzecz stosunkowo dość spokojnie. Martwi natomiast, że ten odcinek nie robi wrażenia, jest raczej nijaki.
Na pewno zapamiętam z "The Wedding" słodko-gorzką grę w najgorsze scenariusze, szczerą rozmowę Kate z Rebeką i ewentualnie zestaw przebitek z przyszłości (jakkolwiek tani jest to chwyt). Najgorsze scenariusze okazały się świetnym sposobem nie tylko na przedyskutowanie obaw związanych z Deją, ale także na zdystansowane, niebanalne postawienie diagnoz na temat relacji między braćmi i Kate. Ta z kolei wykazała się sporo samoświadomością w kwestii swojego trudnego układu z matką, który Rebecca dotychczas niewłaściwie interpretowała.
Końcowy montaż to nieco bardziej niejednoznaczna zaleta "The Wedding". Z jednej strony mam obawy, że sceną z dorosłą Tess i starszym Randallem zaczęto kolejną wielką tajemnicę dotyczącą jakiejś "jej". Oby twórcy potrafili dobrze dobrać proporcje, żeby nie było ani powtórki z wątku Jacka, ani nadmiernej dominacji tej kwestii nad innymi sprawami w przyszłym sezonie. Równocześnie jednak przyszłość Toby'ego, chociaż jawi się ponuro, pozwala oczekiwać od kolejnej serii interesująco, empatycznego wątku depresji. A Kevin może dostanie wreszcie ciekawy scenariusz u boku kuzynki Beth, Zoe (Melanie Liburd).
Z Zoe mam jednak po tym odcinku problem, bo pojawiła się znikąd, od razu zdziałała cuda z Deją (nawet jeśli potem było gorzej z powodu uwag matki Toby'ego na temat podobieństwa adoptowanej córki do Randalla) i została tu potraktowana nie jako pełnokrwista postać, lecz instrumentalnie. I oczywiście wygłosiła pouczająca przemowę, a nadmiar pouczających przemów to jeden z dwóch największych mankamentów "The Wedding".
Była przemowa Toby'ego do rodziców o miłości do Kate (swoją drogą trochę zmarnowano tu Wendie Malick i Dana Laurię, niewiele mieli do zagrania). Plus monolog Kate do zmarłego ojca. I jeśli nawet przyjąć, że bohaterowie potrzebowali dla dobra swojej psychiki takich deklaracji, to nie składało się to na dobrą telewizji. I jeszcze toasty, w tym za długa, zupełnie niepasująca do weselnej sytuacji mowa Kevina, który może miał sporo racji, ale powinien wygłosić tę rację podczas terapii, a nie wesela siostry. Zwłaszcza że namawianie rodziny, by nie poświęcała już takiej energii na wspominanie Jacka, akurat w takim ważnym dla Kate i Toby'ego momencie świadczy o czymś przeciwnym niż sam postulat.
Jeśli te sceny wydawały mi się nadmiernie sentymentalne i patetyczne, bez typowego dla "This Is Us" równoważenia wzruszeń humorem i maestrią formalną, to co dopiero powiedzieć o drugim dużym mankamencie odcinka, czyli snach Kate? Poza okazją do pokazania Jacka w starszej wersji i ewentualnie kolejnego uświadomienia Kate, że jest uwięziona w przyszłości, sceny z gatunku "co by było, gdyby" nic nie wniosły. Nie mówię, że pokazanie w "This Is Us" alternatywnej wersji wydarzeń nie mogłoby wypaść ciekawie, ale w takiej odsłonie raczej irytowało.
Absolutnie nie skreślam serialu po tym słabym finale serii. Bywały w tym sezonie tygodnie, kiedy zastanawiałam się, czemu znajduję dla "This Is Us" miejsce w napiętym grafiku, ale zaraz następowały odcinki, które wywracały moje utarte przekonania na temat tego, co można zobaczyć w rodzinnym dramacie stacji ogólnodostępnej. "The Wedding" należy do słabszej kategorii, ale można potraktować go jako etap przejściowy do nowej, być może mocno innej odsłony serialu. Umarł Jack (tym razem symbolicznie), niech żyje… No właśnie, kto? Gorsze momenty warto przeczekać, by dać się kolejny raz zaskoczyć zwrotem akcji lub popłakać sobie przy udanych emocjonalnych scenach. Czego nam wszystkim życzę za parę miesięcy, gdy serial do nas wróci.