Z kina do telewizji – słynni reżyserzy filmowi i ich seriale
Mateusz Piesowicz
15 marca 2018, 20:00
"Happy End" (Fot. materiały prasowe)
Co łączy wielkich filmowych reżyserów? Coraz częściej jest to telewizja, gdzie wielu tworzy własne seriale. Niedługo do ich grona dołączy Michael Haneke, którego film "Happy End" wchodzi właśnie do polskich kin.
Co łączy wielkich filmowych reżyserów? Coraz częściej jest to telewizja, gdzie wielu tworzy własne seriale. Niedługo do ich grona dołączy Michael Haneke, którego film "Happy End" wchodzi właśnie do polskich kin.
Czasy, w których telewizja była brzydszą siostrą kina, są już przeszłością i nie mamy co do tego najmniejszych wątpliwości. Międzynarodowa ekspansja serwisów streamingowych i serialowe blockbustery niczym nieustępujące filmowym są tylko jedną stroną zachodzących na naszych oczach zmian. Drugą są uznani twórcy dotąd kojarzeni tylko z wielkim ekranem, którzy właśnie w serialach dostrzegają możliwości opowiadania historii, jakich nie daje im kino.
Jednym z nich będzie już wkrótce Michael Haneke, austriacki reżyser, dwukrotny laureat Złotej Palmy i twórca takich filmów jak "Miłość", "Biała wstążka" czy "Happy End", który debiutuje w polskich kinach w piątek, 16 marca. Będzie to jedno z najbardziej intrygujących dzieł reżysera – szokujące, a jednocześnie zaskakująco zabawne.
Haneke, który jest również autorem scenariusza, weźmie tu pod lupę najgłębiej skrywane emocje i to, jak internet, którego używamy do komunikacji ze światem, niepostrzeżenie zmienia nasze życie intymne i relacje z najbliższymi. Nie zabraknie typowych dla jego twórczości motywów oraz diagnozy stanu społeczeństwa. W głównych rolach zobaczymy Isabelle Huppert ("Elle", "Pianistka"), Matthieu Kassovitza ("Amelia") i Jean-Louis Trintignanta ("Miłość").
Michael Haneke i inni na starcie
Film zdecydowanie warto zobaczyć, także dlatego że nie wiadomo kiedy ponownie przyjdzie nam oglądać twórczość Michaela Hanekego na dużym ekranie. Jak sam powiedział: "Po 10 filmach telewizyjnych i 12 kinowych, chciałbym raz opowiedzieć dłuższą historię". I ujął tu idealnie motywacje kierujące wieloma reżyserami, którzy dostrzegają w serialach formę w żaden sposób nieograniczającą ich twórczości. Komfort, na jaki w kinie nijak nie mogą sobie pozwolić, skrępowani czasem i innymi wymogami formatu.
Serial, który austriacki reżyser i scenarzysta stworzy we współpracy z UFA Fiction ("Deutschland 83"), będzie nosił tytuł "Kelvin's Book". Ma to być 10-odcinkowa dystopia, której akcja rozgrywać będzie się w nieodległej przyszłości, a bohaterami będą młodzi ludzie, którzy przeżywają awaryjne lądowanie podczas lotu i po raz pierwszy zostaną skonfrontowani z prawdziwym obliczem rodzinnego kraju. Opis zdecydowanie pasuje do twórczości Hanekego, więc pozostaje tylko czekać, jak reżyser wykorzysta środki zaoferowane przez telewizję.
Do premiery "Kelvin's Book" musimy się wprawdzie uzbroić w cierpliwość, ale to nie oznacza, że w międzyczasie nie będzie czego oglądać. Wręcz przeciwnie, lista filmowych twórców, którzy szykują swoje telewizyjne projekty, jest długa i stale się powiększa. Już za chwilę premierę będzie mieć choćby "Trust", czyli serialowa historia rodu Gettych autorstwa Simona Beaufoya i Danny'ego Boyle'a ("Slumdog. Milioner z ulicy", "127 godzin").
W dłuższej perspektywie czekają nas natomiast m.in. aż dwa seriale Damiena Chazelle'a ("La La Land", "Whiplash") – muzyczny "The Eddy" dla Netfliksa i jeszcze niezatytułowany projekt dla platformy Apple. Byłby w tym gronie również serial Davida O. Russella ("Poradnik pozytywnego myślenia", "American Hustle") z Robertem De Niro i Julianne Moore, gdyby Amazon nie porzucił projektu w już dość zaawansowanej fazie rozwoju, ze względu na udział The Weinstein Co. w produkcji.
Twórcy, reżyserzy, współproducenci i innowatorzy
Wymieniłem tu tylko te tytuły, o których już zdążyło się zrobić głośno i w których przypadku filmowcy stoją na pierwszym miejscu za sterami. Bo gdyby uwzględniać również te, w których udzielają się w inny sposób, lista byłaby z pewnością dłuższa i zawierałaby na przykład "Terror", gdzie wśród współproducentów znajdziemy nazwisko Ridleya Scotta. Ten mógłby zresztą wśród reżyserów robiących seriale pełnić rolę nestora, bo z telewizją związany jest od niemal 15 lat.
Byłoby to jednak spore nadużycie, ponieważ brytyjski twórca w większości swoich serialowych wpisów w CV robi po prostu za przyciągające wzrok nazwisko na ekranie, jako współzałożyciel firmy produkcyjnej Scott Free Productions. W ten sposób reżyser "Obcego", "Blade Runnera" czy "Gladiatora" przewija się wśród twórców m.in. "Żony idealnej", "The Man in the High Castle" i "Tabu". Trudno go jednak uznać za osobę naprawdę odpowiedzialną za którykolwiek z tych seriali.
Zupełnie inaczej jest w przypadku innych, równie uznanych w filmowym środowisku postaci, które nie użyczają telewizji tylko swoich nazwisk, ale rzeczywiście angażują się w produkcje nimi firmowane. Wychodząc od największych, nie sposób zacząć inaczej, niż od Martina Scorsese i Davida Finchera. Pierwszy współpracował z HBO przy serialowych gigantach, czyli "Zakazanym imperium" i "Vinylu" – z różnymi skutkami, do czego jeszcze wrócimy. Istotne w tym momencie jest, że Scorsese nie ograniczył się do produkcji, ale również wyreżyserował pilotowe odcinki obydwu seriali i były to widowiska o iście filmowym rozmachu godnym twórcy "Chłopców z ferajny" czy "Wilka z Wall Street". Teraz zaś przymierza się do kolejnego, czyli telewizyjnej produkcji o starożytnym Rzymie.
David Fincher współpracuje z kolei Netfliksem i jest w to zajęcie jeszcze mocniej zaangażowany. Zaczęło się od "House of Cards" (wyreżyserował 2 pierwsze odcinki), a teraz związek trwa i ma się bardzo dobrze za sprawą "Mindhuntera" (4 odcinki wyreżyserowane), na który ma zresztą długofalowy plan. Warto przy tym zauważyć, że przy okazji premiery pierwszego z seriali, Fincher wypowiadał się w sposób podobny do tego, jak wcześniej Haneke.
– Pracując przy filmie, zastanawiasz się, jak upchnąć w dwóch godzinach złożone, głębokie i wielowarstwowe postaci, żeby nie wyglądały tylko na fasadę. Przez ostatnie 10 lat czułem, że najlepsze scenariusze powstają w telewizji – mówił reżyser "Podziemnego kręgu" i "The Social Network".
Bardzo możliwe, że podobne odczucia mieli inni reżyserzy i reżyserki, którzy zmieniali jedno medium na drugie bez ubytków w jakości swoich dzieł. Ba, telewizja dawała im w wielu przypadkach większe możliwości, zwłaszcza w kwestii tworzenia wiarygodnych i złożonych postaci, o czym wspominał Fincher. Tutaj do głowy przychodzą od razu Jane Campion ("Fortepian"), twórczyni "Top of the Lake"; Ava DuVernay ("Selma") i jej "Queen Sugar"; albo Lisa Cholodenko ("Wszystko w porządku"), reżyserka "Olive Kitteridge".
Różne podejścia filmowych twórców do seriali można znaleźć na każdym kroku. Są tacy, którzy ograniczają się do reżyserii, jak Agnieszka Holland, mająca na koncie odcinki "The Wire", "The Killing", "Treme" i "House of Cards", a teraz pracująca nad pierwszym polskim serialem Netfliksa. W podobnej kategorii możemy umieścić Jean-Marca Vallée ("Witaj w klubie"), reżysera "Wielkich kłamstewek", a wkrótce nowego serialu HBO – "Sharp Objects". Przy okazji warto wspomnieć, że 2. sezon produkcji z Nicole Kidman i Reese Witherspoon wyreżyseruje Andrea Arnold ("American Honey").
Są jednak również tacy reżyserzy, jak Spike Lee, który w serialu "She's Gotta Have It" dostrzegł szansę na opowiedzenie jeszcze raz i w zupełnie inny sposób historii, którą zawarł w swoim debiutanckim filmie. Za przenoszenie własnej twórczości na mały ekran zabrał się również niedawny zdobywca Oscara – Guillermo del Toro – który wspólnie z Chuckiem Hoganem stworzył oparte na ich powieści "The Strain" (jest również autorem netfliksowej animacji "Trollhunters"). Za innowatora można też z pewnością uznać Paolo Sorrentino, który swoją niezwykłą filmową formę w telewizji jeszcze bardziej rozwinął i wydłużył ze świetnym skutkiem w "Młodym papieżu".
W nowatorskim podejściu i tak nikt nie ma jednak szans ze Stevenem Soderberghiem ("Traffic", "Ocean's Eleven"), któremu zdarzało się seriale zarówno produkować ("Godless", "The Girlfriend Experience"), jak i w całości reżyserować, a także montować i wcielać się w operatora ("The Knick"). W przypadku niedawnej "Mozaiki" odcinkowy format został wręcz przez niego potraktowany jako istny poligon doświadczalny dla oglądania za pomocą aplikacji internetowej. Czy udany, to kwestia mocno dyskusyjna, ale jedno nie ulega wątpliwości – tradycyjna forma filmowa takich możliwości by mu absolutnie nie dała.
Telewizja nie dla wszystkich
Przykłady pozytywnego przejścia z filmu do telewizji można zatem mnożyć, ale oczywiście są też tacy twórcy, którym zamiana jednego medium na drugie w mniejszym czy większym stopniu nie wyszła na zdrowie. Zdecydowanie najbardziej spektakularnym przykładem jest tutaj Woody Allen, który stworzył, napisał scenariusz i wyreżyserował amazonowe "Crisis in Six Scenes". Jest zatem w stu procentach odpowiedzialny za jego klęskę. Allen okazał się tym typem reżysera, który kompletnie nie zrozumiał wymagań nowego formatu i po prostu pokroił na fragmenty jeden ze swoich najgorszych filmów. Efektem był nudny i irytujący bełkot, który trudno było przetrwać.
Nie da się tego z kolei powiedzieć o serialach Baza Luhrmanna i sióstr Wachowskich, które trzeba potraktować jak porażki z zupełnie innych niż artystyczne powodów. W obydwu przypadkach o ostatecznym niepowodzeniu zadecydowały ni mniej, ni więcej, tylko rozmach i koszt, które nie poszły w parze z popularnością. "The Get Down" od reżysera "Moulin Rouge!" i "Sense8" twórczyń "Matrixa" powstać mogły tylko na Netfliksie, bo nikt inny nie wpompowałby w tak ryzykowne projekty tylu pieniędzy.
Dzięki temu obydwa seriale udało się przynajmniej w jakiś sposób zamknąć, bo hip-hopowe szaleństwo Luhrmanna otrzymało cały sezon podzielony na dwie części, a "Sense8" wróciło nawet z zaświatów dzięki interwencji fanów, pomimo oficjalnego skasowania po 2. sezonie, i czeka na premierę finałowego odcinka. Tutaj mamy więc do czynienia z ofiarami własnej wielkości – porażkami zdecydowanie ambitnymi i mającymi więcej zalet, niż wad.
Do podobnej kategorii można jeszcze zaliczyć wspominany już "Vinyl" Martina Scorsese, który jednak od produkcji Netfliksa odróżnia wtórność. Rozmach, efektowność, gigantyczny budżet – to wszystko w serialu HBO o przemyśle muzycznym było i robiło wrażenie. Zabrakło jednak wciągającej historii, która porwałaby tłumy, i dlatego produkcja odeszła w zapomnienie już po 1. sezonie.
Jak więc sami widzicie, przypadki nieudanych romansów filmowych reżyserów z telewizją są bardzo nieliczne, a jeszcze rzadziej stają się kompletnymi niewypałami. Seriale kuszą zarówno wielkich, jak i odrobinę mniejszych, oferując perspektywy, jakich w kinie ze świecą szukać. O ile jeszcze kilka lat temu telewizję można było traktować co najwyżej jako trampolinę do prawdziwej sławy, jaką oferowały tylko filmy, dziś obserwujemy coraz bardziej wzmożony ruch w drugą stronę.
Oczywiście nadal mnóstwo ludzi pracujących przy serialach jest kuszonych przez wielkie hollywoodzkie wytwórnie (pierwszy przykład z brzegu to Rian Johnson, twórca nowych "Gwiezdnych wojen", który wcześniej wyreżyserował na przykład "Ozymadiasa", genialny odcinek "Breaking Bad"), ale łatwo zauważyć, że zwłaszcza uznani filmowi twórcy postrzegają dziś telewizję nie jako zesłanie, lecz krainę możliwości. Tylko czekać, co dobrego nam z tego wyniknie.