To samo, tylko gorzej. "For the People" – recenzja premiery serialu prawniczego ShondaLandu
Kamila Czaja
16 marca 2018, 12:33
"For the People" (Fot. ABC)
ShondaLand tym razem przybiera kształt sali sądowej, a widz może obserwować kolejną grupę młodych ludzi walczących o sukcesy. Na tle innych produkcji z tej stajni "For the People" wypada jednak nijako.
ShondaLand tym razem przybiera kształt sali sądowej, a widz może obserwować kolejną grupę młodych ludzi walczących o sukcesy. Na tle innych produkcji z tej stajni "For the People" wypada jednak nijako.
Żeby niepotrzebnie nie pogłębiać napięcia, z góry powiem, że "For the People" to taki serial, jakiego można było się spodziewać od studia Shondy Rhimes. Tylko znacznie nudniejszy. Zamiast szpitala w Seattle mamy sąd w Nowym Jorku, a zamiast szybkich, wciągających dialogów i zmieniających się jak w kalejdoskopie miłości i nienawiści – szybkie, ale niewciągające dialogi i dość niemrawo budowane relacje między bohaterami. I chociaż porzuciłam w życiu sporo seriali ShondaLandu, z prototypem, czyli "Grey's Anatomy", wytrzymując cztery czy pięć serii, a z innymi kilka do kilkunastu odcinków, to nie odmawiam Shondzie dużej sprawności w przyciąganiu widza i utrudnianiu mu porzucenia niektórych produkcji.
Wyjaśnieniem mojego sceptycznego podejścia do "For the People" może być fakt, że za serial nie odpowiada sama Shonda, lecz jej współpracownik, Paul William Davies, pracujący wcześniej przy "Scandalu". Oczywiście to dopiero pierwszy odcinek "For the People", ale nawet pilot powinien dawać jakiś punkt zaczepienia, zachęcający, by zobaczyć, czy twórcy w kolejnych tygodniach zaproponują coś lepszego. Tymczasem jeśli widziało się cokolwiek z ShondaLandu, to po godzinie można założyć, że widziało się już wszystko, co Davies ma do zaproponowania. Tyle że wcześniej to było w bardziej emocjonującej wersji.
W "For the People" mamy więc dwa zespoły: obrońców z urzędu i prokuratorów. W pierwszym uwaga skupiona jest na ambitnej i sympatycznej Sandrze (Britt Robertson, "Girlboss"), której zapewne widz powinien kibicować niczym Meredith w "Grey's Anatomy". Do tego jej przyjaciółka Allison (Jasmin Savoy Brown, "The Leftovers"), której chłopak Seth (Ben Rappaport, czyli "drugi Cary" z "The Good Wife") pracuje dla prokuratury. Ta bohaterka kojarzyć się może z Izzie. I jeszcze wrażliwy, ufający klientom Jay (Wesam Keesh, "Awkward"), czyli nowy George. Nad początkującymi adwokatami pieczę sprawuje dobra mentorka Jill (Hope Davis, "American Crime", "Wayward Pines").
W prokuraturze pierwsze kroki oprócz bezbarwnego Setha stawiają perfekcjonistka Kate (Susannah Flood, ale jeszcze parę lat temu grałaby ją pewnie Liza Weil albo Sandra Oh, bo to postać w rodzaju Bonnie z "How to Get Away with Murder" i Cristiny z "Grey's Anatomy") i pozornie nieczuły, arogancki, ale niewolny od dylematów Leonard (Regé-Jean Page, "Roots"). Nadzoruje ich Roger (Ben Shenkman, "Royal Pains", "Angels in America"), w przeciwieństwo do Jill niebawiący się w dobre rady, raczej żądający natychmiastowych efektów bez względu na wszystko.
Sąd, w którym spotykają się bohaterowie, jest oczywiście "najstarszy i najbardziej prestiżowy", a sprawy, które spadają na początkujących pracowników, w prawdziwym świecie zaskakiwałyby rozmachem. Sandra i Leonard walczą w sądzie o los niedoszłego terrorysty, który chciał… wysadzić Statuę Wolności. Pozostałe dwa procesy są mniej imponujące, ale z góry wiadomo, że Allison i Seth staną przeciwko sobie, a starcie Jaya z Kate będzie konfliktem dwóch wizji świata. Owszem, szybkie skoki między trzema sprawami chwilami pozwalają zapomnieć, jak nudną rzecz oglądamy. Ale tylko chwilami. Nie wiem, czy zawsze będą trzy sprawy i zmieniać się będą tylko konfiguracje. Jeśli tak, to ten efekt też szybko minie i zrobi się jeszcze nudniej.
Jeśli doszukiwać się jakichś plusów "For the People", to można je dostrzec w postaciach Kate i Leonarda, bo stosunkowo mało doświadczeni aktorzy są w stanie pokazać w tych rolach trochę życia. Chwilami trafia się dobry dialog, ale dotyczy to raczej "dorosłych" – Jill i Rogera – a nie ich schematycznych przez większość czasu podopiecznych. Póki co mało tu roszad prywatnych, twórcy skupiają się życiu zawodowym bohaterów. Ale to życie zawodowe jest za mało wciągające, a na horyzoncie już widać zalążki prywatnych dramatów, które przy tych postaciach nie rokują zbyt fascynująco (znów: z niewielkim wyjątkiem Kate i Leonarda).
Najczęściej mamy banalne kwestie, które udają prawdy objawione. Do tego obowiązkowe widoczki Nowego Jorku, dramatyczna muzyka (rap na końcu odcinka jest jak wyjęty z innego świata), irytujący montaż. Nie ratuje sytuacji teoretycznie miła odmiana, że chodzi o obrońców z urzędu, a nie wielkich prawników broniących bogaczy. Jill z góry mówi, że kiedy walczy się z rządem, to rząd prawie zawsze wygrywa. Ten społeczny wątek ma potencjał, ale w praktyce zostaje tu sprowadzony do kilku patetycznych rozważań.
Pilot serialu to seans do szybkiego zapomnienia. "For the People" nie ma pozorów scenariuszowej głębi, silnego nazwiska ciągnącego całość (jak Viola Davis w "How to Get Away with Murder") ani tempa, które sprawia, że wybacza się Shondzie latami bardzo wiele wolt. Jeśli ktoś chce dobrego serialu prawniczego, niech ogląda "The Good Fight". A jeśli ktoś bardzo pragnie rozrywki rodem z ShondaLandu, niech sięgnie raczej po produkty spod ręki samej szefowej tego serialowego świata.