Koniec i początek. "Z Archiwum X" – recenzja finału 11. sezonu
Marta Wawrzyn
22 marca 2018, 22:02
"Z Archiwum X" (Fot. FOX)
"Moja walka" dobiegła końca i nie jest to aż tak marny koniec jak dwa lata temu. Pytanie, co jeszcze Chris Carter dla nas przygotował i jakie są szanse na kontynuację tych zmagań. Uwaga na finałowe spoilery!
"Moja walka" dobiegła końca i nie jest to aż tak marny koniec jak dwa lata temu. Pytanie, co jeszcze Chris Carter dla nas przygotował i jakie są szanse na kontynuację tych zmagań. Uwaga na finałowe spoilery!
To nie był zły sezon "Z Archiwum X". Ba, momentami to był nawet świetny sezon. Największe problemy, z którymi serial nie mógł sobie poradzić dwa lata temu, znikły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, także dzięki świeżej krwi w writers' roomie. To właśnie dwóm nowym scenarzystkom, Shannon Hamblin i Kristen Cloke, zawdzięczamy "Rm9sbG93ZXJz", bardzo wdzięczny eksperyment, pokazujący, że serial FOX-a nie tylko pamięta, który mamy rok, ale i czuje się wystarczająco dobrze w swojej skórze, by bawić się fabułą i swoimi postaciami, odnosząc się do ich wzajemnej relacji, problemów współczesności i nie tylko.
Do najmocniejszych momentów zaliczam także "The Lost Art of Forehead Sweat", czyli kolejne cudeńko Darina Morgana, oraz "Ghouli", odcinek Jamesa Wonga, w którym poznaliśmy Williama (Miles Robbins), syna Scully. Choć po twiście zaserwowanym w "My Struggle III" mieliśmy prawo oczekiwać wszystkiego co najgorsze, postać Williama zdecydowanie się obroniła, wnosząc do serialu szczyptę zawadiackiego uroku zmiksowanego z młodzieńczym bólem wiadomego pochodzenia. Porównanie do X-Menów, które pojawiło się w finale, to nie przypadek. William z pewnością by znalazł wspólny język z bohaterami marvelowskiego świata.
Przede wszystkim jednak dał się szczerze polubić, a emocje odczuwane przez Muldera (David Duchovny) i Scully (Gillian Anderson) wreszcie były autentyczne i dobrze zagrane. Rozgrywający się na naszych oczach rodzinny dramat, połączony z powrotem romansu tej dwójki, właściwie nie miał fałszywych nut. Wszystko wyglądało naturalnie, przy całym swoim oderwaniu od rzeczywistości, będącym immanentną częścią historii Williama.
Nie wiem, czego spodziewałam się po finale, ale z pewnością nie sugestii Scully, żeby zapomnieć o Williamie i przejść do kolejnego dziecka. Gdyby nie ostatnie sceny, a już zwłaszcza rewelacja o ciąży i szybkie zmartwychwstanie Williama, pewnie bym powiedziała, że "My Struggle IV" było całkiem OK. Ot, takie przeciętne zakończenie miniserii w ramach miniserii, w której czterech odsłonach radośnie przeskoczono rekina niezliczoną ilość razy. Bieganie za Williamem, uprawiane dosłownie przez wszystkich – oprócz Muldera i Scully byli tam jeszcze agentka Reyes, Skinner, Palacz i jego pomagierzy – z dwojga złego było lepsze od światowej apokalipsy zaserwowanej w finale poprzedniego sezonu, ale jednak więcej prawdziwych emocji miało w sobie "Ghouli".
Wróćmy jednak do początku. Jedna z niewielu rzeczy, które lubię w kolejnych odsłonach "My Struggle", to zmieniający się narratorzy. Monolog Williama był bardzo X-Menowski w duchu i stanowił porządne wprowadzenie do tego, co działo się potem. Chłopak ma w sobie "to coś", jest inteligentny, skomplikowany i budzi sympatię, nawet wtedy kiedy urządza krwawą łaźnię w pokoju motelowym. Jego supermoce czynią go w zasadzie nieuchwytnym, ale nie zmienia to faktu, że żyje w ciągłym strachu (i nie bez powodu). To dobrze zbudowana postać, z którą łatwo się zaprzyjaźnić, i zarazem ktoś absolutnie wyjątkowy dla Muldera i Scully. Nietrudno zrozumieć, czemu rzucili wszystko, by go ratować przed Palaczem.
Gorzej niestety z wykonaniem. Przez większość odcinka para agentów była rozdzielona, a wiadomo, że najlepiej działają w duecie. Ich niekończące się telefony, nieporozumienia na łączach i to, że każde działało sobie, niby podnosiły poziom napięcia, ale jednocześnie sprawiały, że bardzo mi brakowało tego, co w "Z Archiwum X" jest najlepsze – ich współdziałania. Sama intryga została zaś poprowadzona w dość standardowy sposób. Nie ma czego opisywać, nie ma czym się zachwycać, wypada tylko westchnąć, że znów "zabili go i uciekł".
Uśmiechnęłam się, kiedy Mulder zapukał na początku do drzwi nie tej dziewczyny co trzeba. Podobał mi się ten wdzięczny moment, kiedy William przybrał postać Muldera. Ucieszyła mnie postawa Skinnera (Mitch Pileggi), w którego potencjalną śmierć nie uwierzyłam ani przez sekundę. Nie wiem, co myśleć o kolejnej już śmierci Palacza (William B. Davis) – chyba tylko tyle, że nie zdziwiłoby mnie kolejne zmartwychwstanie. Wiem, że na żadnym etapie tej kolejnej walki ekipy "Z Archiwum X" z przeciętnym scenariuszem nie obgryzałam z nerwów paznokci. Nie wciągnęło mnie to, nie rozumiem, czemu niektóre sceny pominięto (jak choćby dwie ucieczki jeżdżącego na stopa Williama), i nie wiem, jakie emocje chciał wywołać Chris Carter. Bo niestety z minuty na minutę czułam ich coraz mniej.
Nie wiem, czemu tak drastycznie skrócono scenę, w której Skinner powiedział Scully prawdę o ojcostwie Williama – to mógł być jeden z najlepszych momentów Gillian Anderson w tej serii, ale go urwano, bo trzeba było gonić dalej. Końcówka także wydaje się mocno przyspieszona. Palacz bez problemu zastrzelił Muldera, a dokładniej Williama w powłoce Muldera. Scully podejrzanie łatwo przełknęła śmierć Williama, nazywając go eksperymentem i przechodząc gładko do nowego dziecka. Może wiedziała, że on żyje, w końcu są ze sobą połączeni. A może to kolejny dowód na to, jak średni był scenariusz "My Struggle IV" (co i tak stawia go o poziom wyżej od trzech poprzednich części).
Mam wrażenie, że emocje zostały tutaj poświęcone na rzecz biegania i strzelania. I tak, było ich mimo wszystko sporo, ale straconych okazji po prostu żal, a części wyborów Cartera zwyczajnie nie rozumiem. "Jestem w ciąży" to twist rodem z "Mody na sukces", wolałabym zobaczyć sam finałowy cliffhanger z Williamem. Szkoda mi agentki Reyes, a chyba jeszcze bardziej żałuję postaci Eriki Price, bo Barbara Hershey nawet nie dostała szansy, żeby wykazać się w tej roli. A w finale tak po prostu ją odstrzelono, w ułamku sekundy.
Mimo wszystko cieszę się, że ten sezon powstał. To było coś więcej niż nostalgiczny powrót do przeszłości połączony z próbą zarobienia paru dolarów na znanej marce. "Z Archiwum X" wreszcie działało, sprawiało frajdę jak za dawnych czasów i przede wszystkim potrafiło bardzo trafnie komentować współczesną rzeczywistość. Carter ma sporo racji, kiedy mówi, że w czasach fake newsów trudniej uwierzyć w spiski, a jednak spiski są wokół nas – rządy szpiegują obywateli, jednocześnie ukrywając istotne informacje przed opinią publiczną. To nie wymysł. Tacy ludzie jak Tad O'Malley niekoniecznie od razu muszą być szaleńcami (co zresztą widać także w 7. sezonie "Homeland").
Dobrze było zobaczyć "Z Archiwum X" raz jeszcze w przyzwoitej formie, jako serial, który ma coś do powiedzenia. Na tle dzisiejszych procedurali historia Archiwum X wciąż jest czymś więcej – tak jak była czymś więcej na tle procedurali z lat 90. Chciałabym, aby powstał kolejny sezon, ale nie wyobrażam sobie, że nakręcą go bez Gillian Anderson. Sugerowanie, że mogłaby być "nieobecnym centrum", wydaje mi się nieporozumieniem. Lepiej już chyba zostawić to w spokoju, nawet z cliffhangerem. Albo wrócić do historii Muldera i Scully po znacznie dłuższej przerwie niż dwa lata.
Z pewnością nie jestem przeciwko kontynuacji, bo to zakończenie to zarazem szansa na nowy początek. Mam jednak nadzieję, że twórcy nie zapomną, iż w tym zawsze chodziło o Muldera i Scully. Razem. Z latarkami.