Planeta pozbawiona życia. "Krypton" – recenzja premiery serialu stacji Syfy
Mateusz Piesowicz
23 marca 2018, 20:07
"Krypton" (Fot. SyFy)
Prequel historii o Supermanie od stacji Syfy? To brzmiało źle od samego początku i choć ostatecznie "Krytpon" tragiczny nie jest, po seansie zostało ze mną głównie poczucie dojmującej nudy.
Prequel historii o Supermanie od stacji Syfy? To brzmiało źle od samego początku i choć ostatecznie "Krytpon" tragiczny nie jest, po seansie zostało ze mną głównie poczucie dojmującej nudy.
Planeta skazana na zagładę, rywalizujące ze sobą rody i rozdzieleni kochankowie. A do tego misja mająca na celu ocalić przyszłość i unoszący się nad wszystkim cień Supermana. "Krypton" to nic więcej, jak zlepek ogranych motywów wciśniętych w fantastyczną otoczkę i podpartych komiksowym rodowodem, czyli dokładnie to, czego należało się po nim spodziewać. I może właśnie dlatego serial Syfy tak koszmarnie mnie wynudził.
Co w tym przypadku można paradoksalnie uznać za zaletę. W końcu gdy oczekujesz serialu tak złego, że konieczność wytrwania przy nim przez godzinę wydaje się męczarnią, a otrzymujesz rzecz "tylko" potwornie nużącą, to chyba jakiś pozytyw. Chyba. Choć po walce ze snem, jaką stoczyłem podczas oglądania "Kryptonu", trudno mi w tym dostrzec jakieś zalety. Ale zacznijmy od początku.
Na początku natomiast był Superman… a nie, przepraszam, to na końcu. Na początku był dziadek Supermana, Seg-El (Cameron Cuffe – ładny Brytyjczyk bez właściwości), a słynnego superbohatera jeszcze długo miało w ogóle nie być w planach. Akcja serialu rozgrywa się bowiem na Kryptonie około 200 lat przed jego narodzinami, czyli w czasach, gdy tytułowa planeta jeszcze nie była zagrożona destrukcją. Miała jednak inne problemy, na czele z opresyjnym społeczeństwem, w którym dzielono ludzi na kategorie i kontrolowano każdy aspekt ich życia.
Interesujący nas ród El znalazł się na dnie społecznej drabinki z powodów, które zostały jako tako przedstawione na wstępie. Tamtejszy patriarcha (Jakiś-tam-El, czyli prapradziadek Supermana, gdyby to kogoś interesowało) podpadł rządzącym, więc cała jego rodzina spotkała się ostrcyzmem. Ale oczywiście racja była po jego stronie, bo ród El to ci szlachetni, jakbyście mieli co do tego wątpliwości. Przynajmniej tak się nam tu mówi, bo większych wyjaśnień nie ma.
Budowanie historii na bardzo wątłych fabularnych fundamentach i przyjmowanie wszystkiego na wiarę to zresztą stały motyw w całym pilotowym odcinku "Kryptonu". Także wtedy, gdy w centrum uwagi znajdzie się już dorosły Seg-El, otrzymujący szansę odkupienia win swojego dziadka. Czuć tu potencjał na porządną rodzinną dramę, prawda? I takiej w serialu nie brakuje, ale na niej się bynajmniej nie kończy. W końcu czym byłby serial o przodku Supermana bez Supermana?
Cóż, może byłby czymś lepszym od "Kryptonu", ale tego się już nie dowiemy, bo twórcy obrali łatwiejszą ścieżkę. Supermana więc i tak wcisnęli do tej historii, choć nie bezpośrednio. Zamiast niego jest niejaki Adam Strange (Shaun Sipos), przybyły z przyszłości ziemianin (ci wyróżniają się bluzami z kapturem, znoszonymi dżinsami i czapkami z daszkiem – może jakiegoś spotkaliście?), który ma dla naszego bohatera szalenie istotne zadanie. Musi powstrzymać zagrożenie, które właśnie zbliża się do jego planety. Po to żeby uratować całą cywilizację? Też. Ale przede wszystkim, by Superman mógł się urodzić. Wiadomo, priorytety.
Abstrahując od faktu, że cała ta historia ma średni sens (uratujmy Krypton teraz, żeby mógł spokojnie eksplodować za 200 lat), jest najzwyczajniej w świecie zbędna. Nie zrozumcie mnie źle, nie twierdzę, że bez usilnych nawiązań do Supermana "Krypton" byłby znacznie lepszym serialem. Sądzę jednak, że mógłby być choć odrobinę bardziej interesujący, gdyby na moment pozwolił swojemu głównemu bohaterowi wyjść z cienia jego słynnego potomka.
Twórcy założyli jednak, że ludzie będą oglądać ich serial tylko ze względu na Supermana, więc nawet gdy go nie ma, musi dominować nad całą resztą. Ta zostaje więc upchana w serii zwięzłych i pełnych klisz scen, z których dowiadujemy się, że Kryptonem rządzi jakiś bezimienny tyran w złotej masce o wielu twarzach, a jego podwładni to banda lizusów, którzy bezlitośnie likwidują wszystkich sprzeciwiających się władcy. Kontrolują też populację, dobierając młodych ludzi w pary i pozbawiając ich wolnego wyboru.
Tutaj pojawia się Lyta-Zod (Georgina Campbell), w której Seg-El jest zakochany, ale oczywiście ich związek nie ma racji bytu. "Romea i Julię" w kosmicznej wersji mogłoby się przyzwoicie oglądać, zwłaszcza że znana z "Black Mirror" Campbell to zdecydowanie najjaśniejszy punkt tutejszej obsady, ale wątek zakochanych również zostaje zepchnięty na margines. Pamiętajcie – Superman musi się urodzić, nic innego się nie liczy!
David S. Goyer (scenarzysta "Człowieka ze stali", z którego tutaj wyraźnie stylistycznie czerpał) sam więc pozbawia swój serial wszystkich atutów, czyniąc z niego historię, której wyraźnie brakuje dystansu do siebie. Widać to już na samym początku, w którym doniosłym obrazkom towarzyszy pompatyczna muzyka i nadęte teksty o poświęceniu i triumfie. Uff, wystarczy posłuchać przez te kilka sekund, by już się odechciało. A potem jest tylko gorzej.
Tego rodzaju napuszony ton towarzyszy "Kryptonowi" przez cały czas. Tutejsi bohaterowie składają się z zestawu stereotypowych cech, wygłaszają same pretensjonalne formułki i poruszają się, jakby od każdego kroku zależał los całego świata. Naturalność tu nie istnieje, a aktorzy się do tego stylu dopasowują, odgrywając role chodzących manekinów (czasem wypada to wręcz karykaturalnie, choćby w wykonaniu Pauli Malcomson wcielającej się w matkę głównego bohatera).
Sztuczność widać również w warstwie wizualnej, która prezentuje się wprawdzie przyzwoicie (jak na z pewnością mocno okrojony budżet), ale kompletnie nie wpada w oko, nużąc monotonnymi szarościami. Parę chwil wystarcza, by wszystko tu wyglądało identycznie i nie posiadało żadnego wyróżnika. Wnętrza czy ulice – bez różnicy. Szara, bura i ponura ta planeta.
Podobnie zresztą jak cały "Krypton", który sprawia wrażenie kompletnie pozbawionego życia, choć w teorii jego mieszkańcy powinni zostać unicestwieni dopiero za 200 lat. To serial pod każdym względem wtórny, pretensjonalny i wyzuty z emocji – chyba, że tych górnolotnych i teatralnych, bo takich jest rzecz jasna sporo. A jednocześnie zrobiony na tyle sprawnie, że i tak trzeba go postawić o półkę wyżej od chłamu w stylu "Inhumans".
Trudno to jednak uznać za zaletę, a jeszcze trudniej komukolwiek "Krypton" polecać. No chyba że zaliczacie się do tych wiernych fanów komiksowych ekranizacji i Supermana w szczególności, którzy nie odpuszczą żadnej produkcji, w której pojawia się jego czerwona peleryna. Nawet jeśli służy tylko za mgliste wspomnienie jej właściciela.