Zabójca, który chce być człowiekiem. "Barry" – recenzja nowego serialu komediowego HBO
Marta Wawrzyn
25 marca 2018, 18:02
Czy miks czarnej komedii, pulpowego sensacyjniaka i dramatu egzystencjalnego może działać jako serial? Tak, tak i jeszcze raz tak! Powód w tym przypadku nazywa się Bill Hader.
Czy miks czarnej komedii, pulpowego sensacyjniaka i dramatu egzystencjalnego może działać jako serial? Tak, tak i jeszcze raz tak! Powód w tym przypadku nazywa się Bill Hader.
Nowy serial komediowy HBO, stworzony przez Billa Hadera ("Saturday Night Live") i Aleca Berga ("Dolina Krzemowa"), to rzecz bardzo nietypowa, i to już na etapie najprostszego opisu. Mamy tu bowiem podrzędnego płatnego zabójcę z Midwestu, który przyjeżdża do Los Angeles, żeby wykonać jedno ze swoich zwykłych zadań, i przypadkiem trafia na lekcję aktorstwa. W wyniku paru pomyłek ląduje na scenie i tak oto zaczyna się w jego życiu zupełnie nowy rozdział. Morderca zaczyna odkrywać w sobie człowieka.
Koncept jest tak dziwaczny, że trudno uwierzyć, iż to może działać. To trzeba po prostu zobaczyć. Bo działa to w zasadzie od pierwszych scen serialu, w których oglądamy depresyjną codzienność Barry'ego Berkmana (świetny w każdym calu Hader), płatnego zabójcy, który się wypalił. A może nigdy nie miał ochoty tego robić. Nasz bohater to były żołnierz marines, który walczył w Afganistanie, i jak wielu weteranów, po powrocie nie wiedział, co ze sobą począć. Za sprawą przybranego wujka Fuchsa (Stephen Root) trafił do takiej a nie innej branży, okazał się w tym dobry i z czasem pogodził się z tym, kim jest. Do czasu.
Zajęcia aktorskie, na które trafia, śledząc swój kolejny cel, sprawiają, że w Barrym odzywają się potrzeby, o których zapomniał. I wcale nie chodzi o dziewczynę, uroczą Sally (Sarah Goldberg), która jest zdeterminowana, żeby się przebić w nieprzyjaznym Hollywood. No dobrze, może trochę chodzi. Przede wszystkim jednak Sally, pełen specyficznej pasji nauczyciel Gene Cousineau (Henry Winkler) i reszta ekipy – jest tu jeszcze m.in. znana z "The Good Place" D'Arcy Carden – budzą w nim coś, czego dawno nie czuł. Potrzebę bycia jak zwykli ludzie.
Zabójca, który szuka celu nie tyle w pracy, ile w życiu, wcale nie marzy o aktorstwie i z pewnością nie jest dobrym aktorem (Hader cudownie wciela się w fatalnego aktora), ale dostrzega w teatralnej grupce szansę na coś, czego od dawna albo i nigdy nie miał: normalne życie, przyjaciół, znalezienie w samym sobie "czegoś więcej". Dlatego zaczyna regularnie uczestniczyć w zajęciach, prowadząc jednocześnie skomplikowane życie na drugim froncie.
Czego tam nie ma! Czeczeńscy gangsterzy, boliwijscy gangsterzy, śledztwo policyjne, wpadający ciągle w kłopoty Fuches, a do tego oczywiście "prawdziwy romans". W ciągu 8 odcinków (widziałam już cały 1. sezon) dzieją się rzeczy dziwne, szalone i kompletnie niemożliwe, pośród których nieustannie trwają próby odnalezienia w Barrym człowieka i aktora. Jest tu makabra, groteska, absurd, pulp, akcja, satyra na Hollywood i komedia we wszelkich odmianach, i wreszcie to, co mnie interesuje najbardziej, czyli nutka dramatu egzystencjalnego, zadziwiająco dobrze pasującego do tej mieszanki.
Bo to właśnie tytułowy Barry oraz jego życiowe dylematy i problemy są tym, co wyróżnia serial HBO z tłumu i czyni go czymś więcej, niż fajną ciekawostką do szybkiego obejrzenia i zapomnienia. O ile wartka akcja i mocne cliffhangery sprawiały, że odpalałam odcinek po odcinku, dopóki serial się nie skończył, o tyle wartość dodaną znajdowałam w tej historii przede wszystkim wtedy, kiedy przestawała być Tarantinowską orgią humoru i przemocy, przemieniając się w kameralną, melancholijną opowieść o zabójcy, który zawzięcie poszukuje własnego człowieczeństwa.
Jak łatwo się domyślić, nie jest to takie proste, kiedy masz na głowie policję, kilka tuzinów mafijnych pomagierów z dwóch krajów i szefa/kumpla, przymuszającego cię do brania kolejnych zleceń. Widać, że Hader, Berg i spółka świetni się bawili, tworząc kolejne postacie przerysowanych gangsterów i wymyślając takie fabularne wygibasy, żebyśmy nie nudzili się ani przez sekundę. Jest w "Barrym" bardzo dużo pokręconej przemocy, stanowiącej nie tylko komediową odskocznię od problemów egzystencjalnych głównego bohatera, ale też najczęściej mającej jakieś drugie dno, a w nim kolejne i kolejne.
W ciągu całego sezonu główny bohater kilka razy staje przed poważną decyzją dotyczącą spraw życia (nie tylko własnego) i śmierci, a że nie zawsze dokonuje najlepszych wyborów, to z odcinka na odcinek dźwiga coraz większy ciężar psychologiczny. Dostaje też parę ról do zagrania, nie tylko na scenie, co stanowi okazję do pokazania, jak bardzo gubi się w sprawach (między)ludzkich. Trochę jak Dexter, usprawiedliwia swoją morderczą działalność specyficznym kodeksem moralnym, ale w pewnym momencie sprawy komplikują się tak bardzo i zmierzają w tak mrocznym kierunku, że usprawiedliwienia po prostu już nie da się znaleźć. To nie jest wesoła komedyjka ani historia, która dla kogokolwiek może się skończyć dobrze.
Sercem i duszą "Barry'ego", osobą, która sprawia, że to szaleństwo działa na każdym możliwym poziomie, jest Bill Hader. Wieloletni członek ekipy "Saturday Night Live", niezapomniany Stefon, rewelacyjny, wszechstronny aktor komediowy i, jak się okazuje, bardzo dobry aktor dramatyczny. Od głównego bohatera serialu nie da się oderwać wzroku, niezależnie od tego, czy bierze akurat udział w kolejnej odjechanej akcji, czy siedzi i milczy. Jego samotność, przygnębienie i naturalna chęć sięgania po wszystko co ludzkie, czynią go – w połączeniu z niecodziennym fachem – postacią wyjątkową i skomplikowaną, bo mamy czas, aby dokładniej poznać zarówno jego, jak i wszelkie okoliczności towarzyszące. Gdyby to był film, Barry skończyłby jako chodzący stereotyp. W serialu jest czas na powolne budowanie postaci i jej relacji z widzem. I nie raz, nie dwa zdziwicie się, odkrywając, że zaczynacie tego gościa tak po prostu lubić i jest Wam przykro, kiedy Was zawodzi (przy okazji zawodząc też samego siebie).
Tytułowemu zabójcy towarzyszy cała plejada wyrazistych postaci, wśród których prym wiodą Gene i Sally na froncie teatralnym oraz Noho Hank (Anthony Carrigan z "Gotham") i Goran Pazar (Glenn Fleshler) na froncie czeczeńskiej mafii. Rozbraja zwłaszcza Hank, najgrzeczniejszy, najmilszy gangster na świecie, który czasem robi złe rzeczy, bo cóż, taki fach. Ale nigdy nie zapomni przy tym wysłać mema ze słodkim koteczkiem. Do tego dochodzi jeszcze grupka boliwijskich mafiozów oraz policjanci, na czele z det. Moss (Paula Newsome).
Jest więc "Barry" miksem specyficznym, pomysłowym i niebanalnym, nawet jeśli złożonym z elementów obecnych w popkulturze od lat. Takim, który w jednej chwili wywołuje salwy śmiechu, by w drugiej sprawić, że dopada nas spleen, będący udziałem głównego bohatera. 1. sezon to z jednej strony pewien zamknięty etap w życiu Barry'ego, a z drugiej, wstęp, który aż prosi się o natychmiastową kontynuację. Ja już wyczekuję wiadomości o 2. sezonie, a Wy zapnijcie pasy, bo czeka Was jazda bez trzymanki, także na poziomie emocjonalnym.
"Barry" startuje w HBO w poniedziałek, 26 marca, o godz. 21:40. A już od rana będzie dostępny w HBO GO.