Ostatnia misja zabójczego duetu. "The Americans" – recenzja premiery 6. sezonu
Marta Wawrzyn
2 kwietnia 2018, 15:03
"The Americans" (Fot. Pari Dukovic/FX)
Z roku na rok zachwycaliśmy się coraz głośniej, że ach, "The Americans" wróciło i jest jeszcze lepsze niż poprzednio. W tym roku też tak jest – niestety już po raz ostatni. Uwaga na spoilery z premiery 6. sezonu.
Z roku na rok zachwycaliśmy się coraz głośniej, że ach, "The Americans" wróciło i jest jeszcze lepsze niż poprzednio. W tym roku też tak jest – niestety już po raz ostatni. Uwaga na spoilery z premiery 6. sezonu.
Nawet w czasach większej niż kiedykolwiek popularności telewizji jakościowej i prestiżowych seriali dramatycznych mało kto z twórców dostaje szansę, żeby opowiedzieć swoją historię od początku do końca tak jak chciał. Albo oglądalność jest za mała i trzeba szybciej kończyć, albo za duża i trzeba pisać więcej na siłę. Ekipa "The Americans", przedłużanego na kolejne sezony bardziej ze względu na zachwyt krytyków (i prawdopodobnie szefostwa telewizji FX) niż oglądalność, ma w porównaniu do scenarzystów większości seriali sytuację idealną. Sześć sezonów, w tym szósty od dawna zapowiadany jako finałowy. Wszystko rozplanowane z dużym wyprzedzeniem. Nic tylko tworzyć cuda – których publika oczekuje, bo do tego została przyzwyczajona.
I "Dead Hand", rewelacyjny wstęp do finałowego sezonu, pozwala wierzyć, że w tym sezonie będą same cuda. Już sekwencja, którą zobaczyliśmy przed czołówką – montaż do utworu "Don't Dream It's Over" zespołu Crowded House – była przykładem takiego cudu, bo choć nie padło ani jedno słowo, w kilka minut poznaliśmy mnóstwo informacji o tym, co się teraz dzieje z naszymi szpiegami i jaki jest ich stan ducha. Mimochodem, za pomocą plakatów filmowych, które mijał Philip (m.in. "Wall Street" i "The Pick-up Artist"), powiedziano też, jaki mamy teraz rok: 1987. A dokładniej jesień 1987.
To oznacza, że "The Americans" zaliczyło przeskok czasowy o ponad trzy lata, do tego momentu historycznego, kiedy Związek Radziecki zaczyna poważnie się sypać. Przywódcą partii jest Michaił Gorbaczow, który już zdążył ogłosić pieriestrojkę i zacząć mówić o demokratyzacji państwa. Zrozumiałe, że starzy KGB-iści mają z tym problem. A Elizabeth (Keri Russell) niejako automatycznie znalazła się po ich stronie i zarazem – jak pokazała końcówka odcinka – naprzeciwko swojego męża, Philipa (Matthew Rhys), zwerbowanego przez Olega (Costa Ronin), który rzucił spokojne życie rodzinne, by po drugiej stronie oceanu walczyć o lepszą przyszłość swojego kraju.
W ciągu trzech lat, kiedy ich nie widzieliśmy, w życiu bohaterów serialu zmieniło się bardzo dużo. Już fantastyczny montaż do "Don't Dream It's Over" przyniósł wiele informacji na temat tego, jak wygląda codzienność Jenningsów. On odżył po porzuceniu szpiegowania i zajęciu się na pełen etat turystyką. Ona wygląda jak własny cień, ale wciąż robi swoje, jak dobrze zaprogramowany robot. Jedno przebranie, drugie przebranie, trzecie. Jeden papieros, drugi papieros… I ten totalny smutek w oczach. Twardzielkę dopadł kryzys, który jest dosłownie wypisany na jej twarzy. Widzi go nawet Claudia (Margo Martindale), druga radziecka herod-baba, która w pewnym momencie – po seansie oscarowego radzieckiego filmu "Moskwa nie wierzy łzom" – pyta Elizabeth: czy ty w ogóle śpisz?
Elizabeth śpi rzeczywiście niewiele, bo wciąż zmienia maski, ogarniając jednocześnie kilka różnych celów, które łączy jedno: mają coś wspólnego ze zmianami zachodzącymi w ZSRR. Mordowanie ludzi w imię komunistycznej ojczyzny nigdy specjalnie bezpiecznym zajęciem nie było, ale dopiero pigułka cyjanku – w którą Elizabeth wpatruje się z cichą determinacją – pokazuje, jak bardzo stawki w tej grze wzrosły. Jeśli Gorbaczow zrobi to, co planuje, to dla szefów Elizabeth oznacza koniec wszystkiego. Co myśli sama Elizabeth? Czy faktycznie wierzy w to, co mówi pod koniec odcinka Philipowi – że nowy lepszy świat to tylko kolejne amerykańskie kłamstwo? Czy już nie ma siły zastanawiać się, w co właściwie wierzy, i po prostu robi swoje?
Jedno wiemy na pewno: Keri Russell jest w "Dead Hand" absolutnie niesamowita. Oczywiście, szara, zmęczona twarz i cienie pod oczami to częściowo efekt pracy makijażystów. Ale cała reszta to już zasługa aktorki, która gra genialną rolę i pewnie nigdy nie dostanie za nią żadnej nagrody. Wyczerpanie Elizabeth widać w każdym jej geście i spojrzeniu. Widzi je Claudia, widzi je Philip, widzimy je my. Końcowy wybuch wściekłości i wyładowanie całego gigantycznego stresu na mężu to tylko potwierdzenie tego, co już wcześniej zostało przekazane bez słów.
Wybuch był jednak o tyle potrzebny, że wyraźnie zarysował konflikt w finałowym sezonie "The Americans": po tym jak się nie udało normalnie pogadać z żoną, Philip ma dodatkowy argument (oprócz własnych przekonań), żeby stanąć po drugiej stronie barykady i, zgodnie z tym, co powiedział Oleg, powstrzymać ją za wszelką cenę. Koniec laby, tańców z pracownikami agencji, wypadów na mecze hokeja syna i uśmiechania się do świata. Philip znów zamienia się w szpiega, tyle że tym razem znajdującego się po tej stronie, o której wiemy, iż jest właściwa. Możemy się tylko domyślać, do jakiej katastrofy w życiu osobistym to doprowadzi.
Domostwo Jenningsów już teraz nie wygląda tak, jak wyglądało, kiedy ich poznaliśmy. Panują w nim pustki, bo Henry (Keidrich Sellati) uczy się w szkole z internatem, a Paige (Holly Taylor) studiuje i mieszka sama. Philip i Elizabeth mieszkają razem, ale żyją w zasadzie osobno. Tymczasem ich sąsiad z FBI, Stan (Noah Emmerich), ożenił się z Renee (Laurie Holden), która być może jest, ale pewnie jednak nie jest radziecką agentką. Nie pracuje już w swoim dawnym departamencie, za obcymi szpiegami ugania się teraz Dennis (Brandon J. Dirden), jego kolega z pracy, który pojawia się z żoną i dzieckiem na kolacji u Beemanów.
Potencjalnych katastrof rysuje się na horyzoncie sporo – przede wszystkim, jak wielu fanów serialu, jestem przywiązana do myśli, że Stan musi w końcu odkryć, kim są jego sąsiedzi – a na jedną z nich wygląda Paige, która nie tyle jest małą agentką, ile bawi się w małą agentkę. I stanowi dla Elizabeth jeszcze jedno zmartwienie. Było oczywiste, że dociekliwy żołnierz, który wszedł w posiadanie dokumentu ze zdjęciem dziewczyny, musiał zginąć. Ale to, iż Elizabeth tak gładko okłamała córkę, mówiąc, że nic się nie stało, trochę już mnie zaskoczyło. Gdyby na miejscu Paige był ktokolwiek inny, ona ani nie byłaby tak wyrozumiała, ani nie ukrywałaby, że żołnierz musi zginąć. Jej zachowanie oznacza, że ona nie chce, aby córka poszła w jej ślady.
A Paige nie wygląda jakby się do tego nadawała. Jej akcje w premierze 6. sezonu "The Americans" – w praktyce przejęła rolę biednego Hansa – wyglądały z jednej strony jak dziecinna zabawa, a z drugiej, jak szczyt jej możliwości. Paige to amerykańska studentka z głową pełną mało realistycznych wyobrażeń o świecie; miła, przejęta myślą o zmienianiu świata na lepsze osóbka, która nigdy nie przemieni się w maszynę do zabijania, bo to po prostu nie leży w jej naturze. Nawet jeśli potrafi być twarda, nie stanie się drugą Elizabeth. Z czego w tym momencie prawdopodobnie zdają sobie sprawę już wszyscy z wyjątkiem samej zainteresowanej.
Wiele istotnych rzeczy w "Dead Hand" odbywało się bez słów, za to w towarzystwie muzyki – oprócz początkowej sekwencji także meksykańska rozmowa Elizabeth z twardogłowym generałem, którą w pewnym momencie całkiem zagłuszyło "We Do What We're Told" Petera Gabriela, i te wszystkie ważne rzeczy, które się wydarzyły podczas "Gold Dust Woman" Fleetwood Mac, na czele z wiadomością dla Philipa od Olega. Nie raz, nie dwa widać było tę ogromną swobodę, z jaką twórcy "The Americans" poruszają się po zbudowanym przez siebie świecie. Momenty ciszy i głośnych wybuchów, tańce Philipa i melancholia Elizabeth oglądającej obrazy chorej malarki, codzienne życie i akcje z perukami w roli głównej – wszystko to raz jeszcze zgrało się ze sobą perfekcyjnie.
Pojedynek Jennings kontra Jennings zapowiada się wyśmienicie pod każdym względem, także aktorskim. Bo choć w "Dead Head" Keri Russell mogła błyszczeć bez przeszkód, jako ta, której przyszło zagrać bardziej skomplikowane pod względem emocjonalnym sceny, wiemy, że Matthew Rhys w niczym jej nie ustępuje. I tak, finałowa konfrontacja należała do niej – bo mogła wykrzyczeć całą swoją złość na świat i zamknąć się w łazience, by kontemplować pigułkę cyjanku – ale determinacja, która wymalowała się na jego twarzy pod koniec tej sceny, też powiedziała bardzo dużo. Philip podjął decyzję, a Elizabeth, sama o tym nie wiedząc, bardzo mu to ułatwiła.
Przed nami jeszcze tylko dziewięć odcinków, w których cały ten świat, strzeżony przez Jenningsów przez dwie dekady, runie niczym domek z kart. W tej chwili najbliższa marnego końca wydaje się być osamotniona Elizabeth – która jeszcze w finale 5. sezonu tłumaczyła Tuanowi, że tego nie da się robić samemu, a teraz łamie tę zasadę – ale w ciągu dziewięciu odcinków wydarzyć się może bardzo dużo. Wiemy, jak ta historia się kończy z geopolitycznego punktu widzenia i w związku z tym – że Jenningsom zostało bardzo niewiele czasu. Nie wiemy, jakie plany mają Joel Fields i Joe Weisberg – fantastyczni twórcy serialu – na bardziej osobistej płaszczyźnie.
Kto przetrwa, kto zginie, co się stanie z Jenningsami, kiedy zobaczą upadek systemu, któremu poświęcili całe swoje życie? Czy "The Americans" – które rok temu wyraźnie budowało podwaliny pod finałowy skok – obroni swój status jednego z najlepszych seriali o antybohaterach w historii telewizji? Czy dołączy do klasyków, czy raczej pójdzie śladami pewnego drwala? Czy sprawi, że będziemy o nim pamiętać za pięć, dziesięć, dwadzieścia lat?
Same wielkie pytania i nieco ponad dwa miesiące na odpowiedź. Ale ponieważ początek jest bardziej obiecujący niż kiedykolwiek, najlepiej zapnijmy pasy i nie myślmy na razie o finale. Wszystko wskazuje na to, że wcześniej czeka nas emocjonalny rollercoaster najwyższej klasy.