Nasz własny labirynt. "Legion" – recenzja 1. odcinka 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
5 kwietnia 2018, 23:04
"Legion" (Fot. FX)
Słońcem, wodą i niekończącymi się drinkami przywitał nas "Legion" w nowej odsłonie szaleństwa. A potem ten nietypowy koszmar stawał się coraz dziwniejszy. Spoilery.
Słońcem, wodą i niekończącymi się drinkami przywitał nas "Legion" w nowej odsłonie szaleństwa. A potem ten nietypowy koszmar stawał się coraz dziwniejszy. Spoilery.
Jaki serial mógłby sprawić, że po krótkiej wizycie na bajkowym basenie przeszłyby nas dreszcze? Pewnie ten sam, w którym gęsią skórkę wywołują szczękające zęby, a kojącym mruczeniem uspokaja nas Rachel Keller – bardzo przekonująca w roli kota. Sami przyznacie, że to raczej niecodzienny początek, ale przecież po "Legionie" niczego innego się nie spodziewamy. No może tego, że z czasem zrobi się jeszcze dziwniej.
A pod tym względem premierowy odcinek 2. sezonu absolutnie nie rozczarowuje, fundując m.in. tańce, kąpiel w gigantycznym daiquiri i obrazową lekcję na temat urojeń w towarzystwie znajomo brzmiącego narratora. To jednak wciąż tylko wierzchołek odlotowej góry, której towarzyszy zaskakująco spójna historia. Wspominałem już o tym w przedpremierowej recenzji i nie zmieniłem zdania: choć w nowym "Legionie" roi się od wizualnych ekscesów, fabuła jest prosta i wręcz banalnie wyłożona – przynajmniej do pewnego momentu.
Mamy zatem pozostającego na wolności Amahla Farouka (Navid Negahban, który mignął tu, popijając kawę na tle wieży Eiffla), poszukującego własnego ciała, które ma mu dać niezmierzoną potęgę. Nie dopuścić do tego starają się nasi bohaterowie, współpracujący teraz z Division 3 oraz David (Dan Stevens), który odnalazł się właśnie po porwaniu przez tajemniczą kulę. Haczyk polega na tym, że to, co dla reszty było 362 dniami nieobecności, on odczuł, jakby zdarzyło się ledwie wczoraj. Mówi prawdę i ma wielką dziurę w pamięci? A może jednak kłamie, ciągle będąc pod kontrolą Shadow Kinga?
Jakkolwiek by nie było, sprawa wyglądała w miarę prosto. Do czasu oczywiście, bo wystarczyło wspomnienie niemej i jednorękiej Syd z przyszłości (?) oraz swoiste kalambury, by postawić wszystko na głowie. Komu tu wierzyć albo chociaż w co wierzyć, jest w tym momencie nie do ustalenia. Jedynym pewnikiem wydaje się to, że deklaracje o braku sekretów można od razu włożyć między bajki. Zagadek jest tu mnóstwo, a kolejne pytania same cisną się na usta. Może więc najlepiej skorzystać z rady Olivera (Jemaine Clement) i nie rozmawiać ani o czasie, ani sensie, ani niczym innym?
Wbrew pozorom nie jest to całkiem absurdalne podejście, bo wiedząc tyle, ile chcą nam na razie powiedzieć twórcy, co rusz będziemy napotykać kolejne ślepe zaułki. Znacznie lepszym wyjściem jest zatem dać się im poprowadzić za rękę, bo gwarantuje to jedyną w swoim rodzaju wycieczkę. Choćby po zakamarkach kwatery głównej Divison 3 – miejsca tak niezwykłego, że dowodzący nim facet z koszem na głowie dziwi tylko troszeczkę. Niejaki Admirał Fukuyama oraz jego wąsate towarzyszki pasują do tej surrealistycznej rzeczywistości tak samo jak dziecięcy żołnierze i bajeczna stołówka, w której jedzenie dostarczają łódki pływające po minirzece między stolikami.
Wpaść na to wszystko to jedno. Sprawić, że abstrakcyjne cuda ożyją na ekranie, to zupełnie inna sprawa, z którą twórcy "Legionu" poradzili sobie wzorowo. Dosłownie każdy kadr jest tutaj zachwycający, a zabawa kolorami, światłem, dźwiękiem i kamerą nie ma końca. Raz przemierzamy pogrążony w ostrej czerwieni korytarz, czując, że trafiliśmy w sam środek horroru, ale niedługo potem zanurzamy się w spokojnych barwach, a to samo miejsce sprawia znacznie przytulniejsze wrażenie. Pasuje wtedy choćby do narkotycznego transu, który rzecz jasna można obrócić do góry nogami. A żeby nie zrobiło się zbyt jednostajnie, to zapraszamy na dynamiczną przejażdżkę po całym ośrodku z perspektywy pierwszej osoby!
A propos monotonii, zabawy formalne to tutaj niejedyny sposób na jej przełamanie. Innym jest na przykład zatrudnienie Jona Hamma w roli narratora historii o Zhuang Zhou, który śnił, że jest motylem (albo na odwrót). Choć nie, właściwie to była opowieść o jajku, z którego wykluł się nie tylko piękny kurczaczek, lecz także złowroga idea. Potworne urojenie, tak długo karmiące się racjonalnymi pomysłami, że w końcu wyrosła z niego w pełni rozwinięta psychoza z gatunku takich, co każą ludziom odcinać sobie nogi, bo w przeciwnym wypadku myśli nie dadzą im spokoju.
Szaleństwo? No jasne. Pytanie brzmi, czy w Davidzie ten rodzaj psychozy zdążył już podrosnąć na tyle, by w pełni opanować jego umysł? A jeśli tak, to jaką ideę zasiał mu w głowie? Kilka razy w ciągu odcinka z głośników w kwaterze głównej Division 3 niosła się przestroga: "Uważajcie na pomysły, które nie są waszymi", dając do zrozumienia, że największe zagrożenie kryje się w ludzkich umysłach. Te bowiem łatwo zainfekować, powodując m.in. konfuzję, rozdrażnienie i maniakalne myśli (a także szczękanie zębami) prowadzące przez skomplikowany labirynt prosto w otchłań szaleństwa.
Co z tego wszystkiego wynika? Przede wszystkim poczucie nieustannego i powszechnego zagrożenia. O ile w 1. sezonie towarzyszyło ono głównie Davidowi i niepewności wobec jego stanu psychicznego, tutaj niebezpieczeństwo dotyczy każdego. Stąd zaś tylko krok do ogólnej paranoi, której przedsmak mamy już za sobą, nie wiedząc, czy David to nasz David, czy kontrolowana przez Farouka (albo kogoś innego) marionetka. Recytowane w ostatniej scenie "White Rabbit" wyraźnie sugeruje utratę panowania nad własnymi myślami, ale wstrzymałbym się ze zbyt pochopnymi sądami na temat intencji naszego bohatera.
Obok takich momentów jak końcówka, gdy dano do zrozumienia, że Shadow King wciąż jest częścią umysłu Davida, były przecież inne. Jak zachwycające spotkanie z Syd w rytmie The Rolling Stones czy kilka rozmów z samym sobą. Dan Stevens wypadł tu nawet lepiej niż poprzednio, sprawiając, że choć zaufania do jego bohatera nie mam już za grosz, fascynuje mnie jak mało kto. A na to jak tańczy, mógłbym patrzeć godzinami, zwłaszcza gdy towarzyszą mu Aubrey Plaza i Jemaine Clement. Nie wiem, czy do końca sezonu coś się wyjaśni, ale mam nadzieję, że rozstrzygnięcie bitwy na parkiecie między tą trójką nie pozostanie tajemnicą. Najlepiej zaś byłoby ją dokończyć, oczywiście z gościnnym udziałem Cary'ego (Bill Irwin).
Bywało więc w tym odcinku bardzo mrocznie; bywało znacznie lżej, a nawet humorystycznie; ale nie obyło się także bez emocjonalnych fragmentów. Nie takich zwykłych rzecz jasna, bo kluczową rolę w ich zrozumieniu odegrał czajnik, ale tym razem metafora okazała się prosta i celna. Przyznaję, że choć po "Legionie" nauczyłem się już spodziewać wszystkiego, uderzenia w szczególnie gorzkie tony ciągle potrafią mnie zaskoczyć.
A tak właśnie było w przypadku Pani Bird (pozbawiona trwałej Jean Smart), której ponowna utrata męża uświadomiła, że nigdy tak naprawdę go nie odzyskała. Pustka w jej życiu uderzyła teraz z całą mocą, pogrążając tę, kiedyś pełną energii bohaterkę, w halucynacyjnym otępieniu (nie, nie mam pojęcia, co oznacza postać przypominająca minotaura na kółkach), a nam jeszcze zasugerowano, że blisko podobnego stanu znalazła się Syd. No cóż, ona przynajmniej dostała od Davida kompas.
Nie zmieniło się zatem w "Legionie" to, jak spod szeregu dziwności w końcu wyglądają całkiem proste emocje. Czekając więc z niecierpliwością na ciąg dalszy, liczę na jeszcze więcej tego typu atrakcji, choćby najsprytniej zamaskowanych. W końcu mowa o serialu, w którym las i dach wieżowca mogą być dokładnie tym samym miejscem, a prawda może być znacznie prostsza, niż przypuszczamy. Jesteśmy wszak przesądnym gatunkiem i mamy tendencję do wyolbrzymiania. Czymkolwiek ostatecznie się ta historia okaże, pewien jestem tylko jednego – to będzie absolutnie szalona jazda z niesamowitą choreografią.
Dance. It. OUT. #LegionFX@thatdanstevens @evilhag @AJemaineClement pic.twitter.com/KBWH9SH1u6
— Legion (@LegionFX) 4 kwietnia 2018
Nowe odcinki "Legionu" w kolejne czwartki o godz. 22:00 na kanale FOX.