Które seriale warto oglądać? Oceniamy nowości z marca (część 1)
Redakcja
6 kwietnia 2018, 21:33
"Kruk. Szepty słychać po zmroku" (Fot. Canal+)
W marcu było tak dużo premier, że zdecydowaliśmy się podzielić podsumowanie na dwie części. W pierwszej piszemy m.in. o "Rise", "Life Sentence" i najlepszej z całej listy polskiej produkcji Canal+ "Kruk. Szepty słychać po zmroku".
W marcu było tak dużo premier, że zdecydowaliśmy się podzielić podsumowanie na dwie części. W pierwszej piszemy m.in. o "Rise", "Life Sentence" i najlepszej z całej listy polskiej produkcji Canal+ "Kruk. Szepty słychać po zmroku".
"Life Sentence" – nowy serial CW
Miesiąc po seansie pilotowego odcinka "Life Sentence" pamiętam z niego tyle, że gra tam Lucy Hale i że jest dużo narracji z offu. Mniej więcej tak "silne" wrażenie pozostawia po sobie nowa produkcja The CW, a jej słaba oglądalność i przeniesienie na piątek sugeruje, że nie ma się co przywiązywać do tej opowieści. Nie widać tu zresztą do przywiązania szczególnych powodów.
Opowieść o dziewczynie, która po latach choroby dowiaduje się, że jednak nie umiera, więc musi coś zrobić ze swoim życiem, a przy okazji odkrywa, że bliscy ze względu na jej stan ukrywali przed nią liczne problemy, miałaby potencjał czarnej komedii i/lub porządnego rodzinnego dramatu. Tu jest jednak płytką, niewciągającą historią o niedojrzałych bohaterach, którym trudno kibicować.
Przedobrzona narracja z offu drażni, dobrych żartów jak na lekarstwo – to millenialsi w irytującej i na dodatek nudnej odsłonie. A pilot przypomina niezbyt udany film z zamkniętą historię. Trudno więc znaleźć motywację, żeby oglądać, co będzie dalej. Zdecydowanie lepiej sięgnąć po "Crazy Ex-Girlfriend" lub "Jane the Virgin". [Kamila Czaja]
"The Oath" – nowy serial platformy Crackle
Serial o gliniarzach postawiony na głowie, bo stróże prawa są tu również czarnymi charakterami, którzy tworzą własne gangi działające pod przykrywką zwykłej, policyjnej roboty. Członkom jednego z nich – Ravens – wiodło się dotąd świetnie, bo napadali na banki, zawierali układy z dilerami narkotykowymi i prali pieniądze w kasynie bez żadnych konsekwencji. Do czasu aż na celownik wzięło ich FBI, chcąc wykorzystać do namierzenia innych skorumpowanych gliniarzy.
Brzmi to dość skomplikowanie i chwilę zajmuje samo zorientowanie się kto jest tu kim, zwłaszcza że akcja gna do przodu, co rusz rzucając bohaterom nowe kłody pod nogi. Główny problem "The Oath" polega jednak na tym, że choć tempo jest niezłe, trudno zainteresować się tu czyimkolwiek losem. Wątki poszczególnych postaci prześcigają się w głupotach, a wysiłki twórców, by obdarzyć ich skomplikowanymi charakterami, kończą się fiaskiem. W skrócie – wszyscy są źli, nadęci i mają dużo kłopotów.
W poszukiwaniu głębi udajcie się więc gdzie indziej, tutaj dostaniecie w gruncie rzeczy zwykły akcyjniak, broniący się obsadą (m.in. Ryan Kwanten i Sean Bean) oraz pełną twistów sensacyjną historią. Szkoda tylko, że jej śledzenie mocno utrudnia kamera, wyczyniająca cuda nawet w statycznych scenach. A o poziomie całego "The Oath" niech świadczy fakt, że to właśnie ją zapamiętałem z serialu najlepiej. [Mateusz Piesowicz]
"Champions" – nowy serial NBC
Serial, który bardzo chciałam polubić, chociażby ze względu na Mindy Kaling za sterami, ale chyba jednak wkrótce go pożegnam. Bo choć pilot był obiecujący, w kolejnych odcinkach rozczarowuje zarówno treść, jak i przede wszystkim forma. "Champions" wygląda jak sitcomy sprzed 20 lat i niestety nie jest w stanie zaoferować wystarczająco dużo w zamian, żebym była w stanie przymknąć na to oko. To nie jest drugie "One Day at a Time", choć potencjał niewątpliwie tu jest.
Komedia NBC, którą stworzyli Mindy Kaling i Charlie Grandy ("The Office", "The Mindy Project") przedstawia nam Vince'a (Anders Holm), "charyzmatycznego właściciela siłowni, który nie ma żadnych ambicji", i jego brata Matthew (Andy Favreau), określonego w oficjalnym opisie serialu mianem "boskiego idioty". Panowie prowadzą razem siłownię o nazwie Champions gdzieś na nowojorskim Brooklynie. Dla Matthew to pełnia szczęścia i coś więcej niż spełnienie wszystkich marzeń. Vince miał zupełnie inne plany na życie, a głosy we własnej głowie, mówiące, że nie za bardzo mu cokolwiek wyszło, zagłusza za pomocą romansów. W pilocie serialu w ich życiu pojawia się ktoś, kto wszystko zmieni.
Ten ktoś to 15-letni Michael (J.J. Totah), syn Vince'a i Priyi (Mindy Kaling) – nigdy wcześniej niewidziany przez ojca – który dostaje się do prestiżowej szkoły artystycznej w Nowym Jorku i nie ma gdzie mieszkać. Mama zabiera go na Brooklyn i przedstawia tacie, po czym zostawia ich samym sobie. Co prowadzi do komicznych sytuacji, ale też życiowych odkryć i ważnych przemian, jak to często w sitcomach bywa.
"Champions" potrafi być fajną, inteligentną komedią, ma nieźle napisane gagi i dużo energii, a J.J. Totah jest absolutnie fantastyczny w swojej roli – nastoletniego geja, który kompletnie nie ma z tym problemu, i jednocześnie bardzo specyficznego młodzieńca, którego artystyczne ciągoty wciąż stoją w sprzeczności z tym, co robią jego ojciec i wujek. Problem w tym, że na razie to wszystko jest za proste, zbyt stereotypowe i trudno znaleźć cokolwiek, co by czyniło z "Champions" coś więcej niż średniaka, który może się wyrobi, a może nie. Przy takiej ilości dobrych komedii, jakimi teraz jesteśmy bombardowani, po prostu szkoda na to czasu. [Marta Wawrzyn]
"Deception" – nowy serial ABC
W serialach przestępców ścigał już i autor kryminałów, i medium, więc niby dlaczego nie mógłby tego robić również iluzjonista? W amerykańskich proceduralach wszystko jest możliwe, więc nawet tak idiotyczny pomysł ma rację bytu, na co dowodem "Deception" – produkcja, której głównym bohaterem jest współpracujący z FBI magik.
Cameron Black (Jack Cutmore-Scott), bo o nim mowa, to popularny iluzjonista z Las Vegas, którego kariera zostaje zrujnowana w wyniku skandalu. Naturalnym następnym krokiem jest więc pomoc agencji rządowej w ściganiu groźnych przestępców, a przy okazji odkrycie, kto uprzykrza życie naszemu bohaterowi. Wszystko zaś z wykorzystaniem magicznych sztuczek, bez których agenci FBI byli dotąd jak dzieci we mgle.
Absurd goni tu absurd, ale wiadomo przecież, że "Deception" nie celuje w ambitną rozrywkę. Ma być lekko, łatwo i przyjemnie, czyli tak, by zainteresować miłośnika standardowych procedurali. Z tym jednak "Deception" również może mieć problem, bo to serial mocno nijaki.
Jack Cutmore-Scott wygląda na sympatycznego faceta, ale to właściwie wszystko, bo charyzmy nie posiada za grosz, nudząc się równie szybko, co karciane sztuczki. O reszcie obsady nawet nie ma sensu wspominać, bo nikt z drugiego planu się nie wyróżnia. Sprawy tygodnia? Zestaw wykładanych na tacy i przerabianych wielokrotnie schematów. Drugiego "Castle'a" z tego magika zdecydowanie nie będzie. [Mateusz Piesowicz]
"Rise" – nowy serial NBC, w Polsce odcinki co tydzień na ShowMax
W dużej mierze mogę tutaj powtórzyć to, co napisałam przy "Champions": jest to serial, który bardzo chciałam polubić, m.in. ze względu na osobę jego twórcy – Jasona Katimsa – ale kolejne odcinki przekonują mnie tylko, że prawdopodobnie nie będzie mi to dane. Bo w "Rise" – opowieści o szkolnym kółku teatralnym, wystawiającym musicale – nie ma niczego, czego bym już nie widziała: częściowo to "Glee", częściowo "Friday Night Lights", a i postacie za nic nie chcą stanąć na własnych nogach.
Głównym problemem jest postać nauczyciela, Lou Mazzuchellego (Josh Radnor), który miał porywać tłumy – w serialowym miasteczku i przed telewizorami – i delikatnie mówiąc, średnio mu to idzie. Z pewnością gorzej niż panu Schue z "Glee", który po prostu robił swoje – energicznie i z humorem – zamiast wygłaszać natchnione mowy o tym, jakie to wszystko jest ważne i przełomowe. Pan Mazzu to postać tak śmiertelnie poważna, że aż nieznośna. Brak dystansu tego bohatera zabija, bo choć ma on fajne pomysły, to jednak bardzo trudno w nim zobaczyć cudotwórcę, za którego każe nam go uważać serial. A niestety to na jego perspektywie skupia się "Rise".
Dzieciaki wypadają lepiej i mają duży talent, ale miks problemów, z którymi się zmagają, też znamy zarówno z "Glee", jak i "Friday Night Lights". Nie brakuje scen, które wydają się wręcz kopią największego serialowego hitu Katimsa. I tylko przez moment wydaje się, że to dobrze. Bo tak, "Rise" da się oglądać bez bólu, a momentami nawet z przyjemnością oraz świadomością, że jest to jeden z tych seriali, które mają coś do powiedzenia. Nie jest to jednak ani taka emocjonalna petarda jak poprzednie seriale Katimsa, ani nasze nowe "Glee". To serial, który ciągle wydaje się do czegoś podobny – i trochę od tego czegoś słabszy. [Marta Wawrzyn]
"For the People" – nowy serial ABC
Pierwsza z marcowych nowości ShondaLandu przenosi znane schematy tej firmy w rejony sądowe. Zamiast szpitala i początkujących chirurgów – zaczynający karierę obrońcy z urzędu i prokuratorzy. Dobra obsada (na czele z Britt Robertson), szybkie przeskoki między poruszanymi sprawami, a docelowo zapewne liczne romanse. Czego chcieć więcej?
Cóż, przydałby się wciągający scenariusz i bardziej angażujące postacie. Shondzie Rhimes wiele można zarzucić, ale przynajmniej nawet przy największych fabularnych absurdach jej seriale ogląda się błyskawicznie. Tymczasem twórca "For the People", Paul William Davies, ma się jeszcze czego uczyć od królowej pasma TGIT (Thank God It's Thursday). Perypetie Sandry, jej przyjaciół, przeciwników oraz mentorów obu sądowych stron pod pozorami skomplikowania i nawału tematów niewiele skrywają.
"For the People" to blada kopia seriali samej Shondy, więc nie ma powodu, żeby zaczynać przygodę z tą grupą adeptów prawa. Z góry wiadomo, czego się spodziewać: czegoś, co w bardziej wciągającej odsłonie już kiedyś widzieliśmy. [Kamila Czaja]
"On My Block" – cały 1. sezon w serwisie Netflix
Witajcie we Freeridge – serialowej dzielnicy Los Angeles, której raczej nie chciałby odwiedzić żaden turysta. Odgłosy wystrzeliwanej broni słychać tu nazbyt często, a zakaz opuszczania budynków ze względu na pościg policji za członkami gangu to nic nadzwyczajnego. Dla żyjących tu od dziecka Monse, Jamala, Ruby'ego i Cesara, Freeridge to jednak codzienność, choć na pewno nie szara. Szczególnie że znający się od wielu lat przyjaciele właśnie wchodzą razem w kolejny etap swojego życia – licealne lata.
Opowiadając historie każdego z nich, serial serwuje nam bardzo różnorodny miks gatunków. Ruby wplątany jest w romantyczny wątek ze swoją współlokatorką, która nie odwzajemnia jego uczuć. Monse stara się pogodzić swój związek z lojalnością wobec przyjaciół. Z kolei, Cesar próbuje wyrwać się z lokalnego gangu, do którego należą wszyscy jego krewni. Do tego niecodziennego miksu licealnych dramatów i boleśnie realistycznej opowieści o życiu w trudnej dzielnicy, "On My Block" dorzuca jeszcze zwariowaną historię przygodową z udziałem Jamala, który tropi rzekomo ukryty gdzieś w dzielnicy skarb.
Taka wybuchowa mieszanka stylów i gatunków potrafi momentami zdziwić lub wręcz zirytować, ale ostatecznie nie odejmuje przyjemności z oglądania serialu, w którym bardzo łatwo się zatracić i obudzić dopiero po obejrzeniu całości. Fantastyczna młoda obsada i zabawne dialogi czynią z "On My Block" jedną z lepszych produkcji adresowanych przede wszystkim do nastolatków. Pozostaje liczyć na to, że Netflix zamówi kolejny sezon, bo cliffhanger z finałowego odcinka naprawdę zasługuje na dokończenie. [Michał Paszkowski]
"Kruk. Szepty słychać po zmroku" – nowe odcinki co niedzielę w Canal+
Być może jeszcze za wcześnie na ostateczne wyroki, ale wszystko wskazuje na to, że "Kruk" jest bardzo dobrą polską propozycją kryminalną. Trochę skandynawską w klimacie, ale dobrze wykorzystującą przykrą rodzimą specyfikę. Białystok jako obraz pewnej odmiany polskiej mentalności sprawdza się tu świetnie, a i inne aspekty produkcji – poza osławionym już udźwiękowieniem – nie zawodzą.
Adam Kruk (Michał Żurawski), policjant nękany fizycznymi i psychicznymi dolegliwościami, wyjeżdża w rodzinne strony. Teoretycznie po to, by ścigać przemytników, a w praktyce z zamiarem rozwikłania mrocznej zagadki z własnej przeszłości i wymierzenia sprawiedliwości szanowanym obywatelom, którzy zniszczyli mu życie.
Dobra gra aktorska, niezłe dialogi i odważny scenariusz, który porusza trudne sprawy bez bawienia się w ich łagodzenie, sprawiają, że "Kruk" zapowiada się na wartą uwagi kilkutygodniową przygodę. Dobrze wróży też zamknięcie całości w zaledwie sześciu odcinkach. Oczywiście trudno z góry przewidzieć, czy twórcy nie wyłożą się na rozwiązaniu sprawy, ale póki co wszystko idzie ku dobremu. Czy raczej ku złemu, co w przypadku mrocznych kryminalnych opowieści jest zdecydowanie zaletą. [Kamila Czaja]
"Instinct" – nowy serial CBS
Alan Cumming ("Żona idealna") to jeden z tych aktorów, którzy bardzo zasługiwali na to, by otrzymać główną rolę – szkoda tylko, że przydarzyło mu się to akurat w tak wtórnym i pozbawionym jakichkolwiek wyróżników proceduralu jak "Instinct". A nie, przepraszam, przecież to pierwsza produkcja stacji ogólnodostępnej z homoseksualnym głównym bohaterem, prawdziwy przełom!
Tak przynajmniej zachowują się twórcy, którzy chyba pomyśleli, że orientacja niejakiego Dylana Reinharta zwalnia ich z całej reszty, więc fabułę można utkać z klisz i próbować wmówić widzom, że oglądają coś wyjątkowego. Nie dajcie się na to nabrać – "Instinct" to pełna banałów historia, która nawet nie udaje, że ma coś specjalnego w zanadrzu.
Ma za to głównego bohatera, profesora psychologii z Uniwersytetu Pensylwanii i byłego agenta CIA, który teraz dorabia jako policyjny konsultant, współpracując z nowojorską policjantką Elizabeth 'Lizzie' Needham (Bojana Novakovic). I to wszystko. Jasne, Dylan jest błyskotliwy, bywa złośliwy i nieco arogancki, co czyni go kolejnym wcieleniem Sherlocka Holmesa, ale trudno to nazwać oryginalnymi cechami.
Szkoda w tym wszystkim Cumminga, który nawet w banalnej roli wypada świetnie, szkoda też drugiego planu, gdzie są m.in. Whoopi Goldberg, Naveen Andrews i Daniel Ings. Sama ich obecność to jednak za mało, by przykryć fakt, że "Instinct" jest jeszcze jednym schematycznym proceduralem, o którym zapomina się zaraz po obejrzeniu. [Mateusz Piesowicz]