Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie ostatnich dwóch tygodni
Redakcja
8 kwietnia 2018, 22:14
"Terror" (Fot. AMC)
Tym razem stanęliśmy przed trudnym zadaniem wybrania wszystkiego, co było najlepsze – i najgorsze! – w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Na długiej liście hitów i kitów znalazły się m.in. "Trust", "Legion" i "Terror".
Tym razem stanęliśmy przed trudnym zadaniem wybrania wszystkiego, co było najlepsze – i najgorsze! – w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Na długiej liście hitów i kitów znalazły się m.in. "Trust", "Legion" i "Terror".
HIT TYGODNIA: "Trust", czyli szaleństwa rodziny Gettych
Gdy serial zaczyna się od długiej jazdy kamery po hollywoodzkim przyjęciu z "Money" w tle i samobójstwa za pomocą widelca do grilla, można pomyśleć, że dziwniej już nie będzie. W "Trust" zabawa się jednak dopiero zaczęła, zabierając nas w niesamowitą podróż po ekscentrycznym świecie Jeana Paula Getty'ego (fantastyczny Donald Sutherland) – miliardera, skąpca i człowieka, którego nie sposób polubić.
Co nie znaczy, że opowieść o nim i jego rodzinie nie jest fascynująca, zwłaszcza w wydaniu Simona Beaufoya i Danny'ego Boyle'a, którzy zamienili opartą na faktach historię w niezwykłą mieszankę rodzinnego dramatu, czarnej jak smoła komedii i gatunkowego eksperymentu. Serial o ludziach posiadających wszystko, ale zarazem niemających niczego. Zniszczonych przez niewyobrażalne bogactwo i tak wyprutych z emocji, że nawet wiadomość o porwaniu nastolatka dla okupu nie robi wrażenia większego niż fakt, że masło na śniadaniu jest za twarde.
Inna sprawa, że wspomniane porwanie Johna Paula Getty'ego III (Harris Dickinson), do którego doszło w 1973 roku w Rzymie, od początku wyglądało podejrzanie. Co się naprawdę stało, jeszcze nie wiemy, choć wybraliśmy się już do Włoch w towarzystwie samotnego kowboja – Fletchera Chace'a (zwanego też Panem Teksasem, co pasuje do niego jak ulał). I była to jedna z najbardziej specyficznych ekranowych wycieczek po Wiecznym Mieście, jakie widziałem. Nie tylko za sprawą świetnego w swojej roli Brendana Frasera.
Na negocjującym z włoską mafią i cytującym Biblię Amerykaninie w białym kapeluszu surrealizm w "Trust" się jednak nie skończył. Była również niejaka Teresa, na której cześć urządzono wystawne przyjęcie, przerażające (ale skuteczne) metody leczenia impotencji oraz pewna małomówna, lecz pomocna żywa statua. A to wszystko w stylu, jakiego nie znajdziecie nigdzie indziej. Z niecierpliwością czekamy na więcej! [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Terror", czyli brytyjscy dżentelmeni w arktycznym piekle
Chwaleniem "Terroru" zajmuję się non stop od dwóch tygodni i chętnie będę to kontynuować, mam nadzieję, że aż do końca sezonu. Bo jestem szczerze zaskoczona, że ekranizacja pod wieloma względami bardzo ambitnej książki jest aż tak udana. Twórcy serialu mieli bowiem do połączenia całą masę rzeczy – prawdę historyczną i literacką fikcję; historię o zmaganiach człowieka z naturą i opowieść o sprawach ludzko-ludzkich; serial kostiumowy i niepokojący horror; dramat psychologiczny i klasyczną przygodówkę. I na tym nie koniec, bo po bliższym przyjrzeniu się można dostrzec w "Terrorze" wpływy jeszcze większej ilości różnych gatunków.
A jednak zrobili to i nie zgubiło się w tym to co najważniejsze: wciągająca historia, w której centrum znajduje się człowiek. Człowiek, uciekający z jakichś powodów na koniec świata, niekoniecznie w ramach "przygody dla kraju i królowej". Człowiek nieustraszony i bezbronny, malutki i wielki jednocześnie. Brytyjski dżentelmen, ale nie zawsze taki, jakim chcielibyśmy go sobie wyobrażać.
Osadzona w XIX wieku historia marynarzy, którzy wybrali się na poszukiwanie drogi do Chin i Indii przez Arktykę, jest czymś więcej niż mroczną przygodą arktyczną w stylowej oprawie. Jest opowieścią o ludzkiej naturze, która potrafi płatać figle nawet w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Element nadprzyrodzony, owszem, ma tu znaczenie, ale najbardziej przerażające i zarazem najbardziej fascynujące jest to, co siedzi w samych bohaterach. Ich lęki, frustracje i skomplikowane powody, dla których porwali się na tę awanturę.
Nie byłoby "Terroru" zarówno bez znakomitego materiału źródłowego, któremu zawdzięczamy fantastycznie napisane postacie Francisa Croziera, sir Johna Franklina i Jamesa Fitzjamesa, jak i absolutnie rewelacyjnych w swoich rolach Jareda Harrisa, Ciarána Hindsa i Tobiasa Menziesa. A jeśli dodać do tego wyjątkowy styl wizualny, umiejętne budowanie uczucia niepokoju i pytanie, jakie koszmary jeszcze przed nami, mamy naprawdę świetną premierę. Oby udało się to przekuć na coś więcej – antologię, która będzie nas straszyć jeszcze latami. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: 2. sezon "Serii niefortunnych zdarzeń", czyli ciąg dalszy nieszczęść Baudelaire'ów
Wioletka, Klaus i Słoneczko Baudelaire'owie powrócili w dziesięciu nowych odcinkach tuż przed Wielkanocą, dając świetną okazję do binge'owania całej serii. Ponad rok przerwy od premiery 1. sezonu tylko wzmocnił chęć na dalszą część opowieści, a adaptacje środkowej części sagi Daniela Handlera, od "Akademii antypatii" do "Krwiożerczego karnawału", reprezentują co najmniej tak samo wysoki poziom jak poprzednie odcinki.
2. sezon wystawił Baudelaire'ów na kolejne próby przetrwania w nieprzyjaznym świecie pełnym dorosłych nieskorych do pomocy, choć tym razem w swoich zmaganiach rodzeństwo nie było zupełnie osamotnione. Duncan i Izadora Bagienni, Jacques Snicket czy Olivia Caliban powiększyli wąskie grono szlachetnych postaci w świecie Snicketa i niestety, jak to w tym serialu bywa, niektórym z nich nie było dane zaznać szczęśliwego zakończenia.
Z kolei po stronie złoczyńców Olaf zyskał równą sobie w przebiegłości partnerkę – Esmeraldę Szpetną, idealnie uzupełniającą groteskową trupę hrabiego. Wraz z każdą nową postacią rodziło się coraz więcej pytań dotyczących tajemniczej organizacji, z którą wszyscy zdają się być powiązani. I choć finałowe odcinki zaoferowały trochę wyjaśnień, to Baudelaire'owie cały czas zdają się być osaczeni przez nawarstwiające się sekrety i pytania pozostające bez odpowiedzi.
Przy okazji pogłębiania historii rodzeństwa Baudelaire'ów i WZS, nowe odcinki znów pozwoliły zachwycać się tym, czym wyróżniał się już 1. sezon serialu: pięknie skonstruowanym światem, absurdalnym humorem i niezliczonymi nawiązaniami, cytatami i easter eggami. W morzu netfliksowej przeciętności "Seria niefortunnych zdarzeń" pozostaje jedną z prawdziwych perełek platformy. Pozostaje jedynie odliczać dni do premiery trzeciego i zarazem finałowego sezonu. [Michał Paszkowski]
HIT TYGODNIA: Sterling K. Brown w ogniu pytań, czyli wielkie przesłuchanie w "Brooklyn 9-9"
Minione dwa tygodnie upłynęły w "Brooklyn 9-9" pod znakiem występów gościnnych. O ile jednak do Douga Judy'ego i jego duetu z Peraltą (świetnego także podczas karaoke!) zdążyliśmy już przywyknąć, o tyle wizyta Sterlinga K. Browna była czymś zupełnie nowym i wyjątkowym.
Także dlatego, że stanowiła element sprytnego odniesienia do najsłynniejszej roli Andre Braughera. Aktor, którego dziś kojarzymy głównie z komediowej roli Kapitana Holta, przed laty był Frankiem Pembletonem z "Homicide: Life on the Street" (w Polsce "Wydział zabójstw Baltimore") – detektywem, który w sali przesłuchań nie miał sobie równych. W "The Box" Braugher mógł sobie o tym przypomnieć, gdy Holt i Jake trafili na godnego przeciwnika w osobie morderczego dentysty, Philipa Davidsona (Brown).
Rozciągnięte na cały odcinek starcie tej trójki było cudowną parodią dziesiątek tego typu scen, jakie widzieliśmy w znacznie poważniejszych serialach, ale zapadło w pamięć znacznie lepiej, niż większość z nich. Nie ma się jednak czemu dziwić, bo dostaliśmy komediową perełkę, z kilkoma zwrotami akcji po drodze i Sterlingiem K. Brownem potwierdzającym, że nie ma ról, w których czułby się źle. Jako złowrogi dentysta wypadł bowiem świetnie, niemal pokonując policyjny duet.
Niemal, bo ostatecznie sposób na niego znalazł Jake (o dziwo nie był to wrzask i gra na gitarze), choć wcześniej zawiodło kilka innych metod, a sprytny zabójca zdołał nawet wyprowadzić z równowagi Kapitana Holta, drwiąc ze znaczenia doktoratu. Nie docenił jednak determinacji "głupiego gliny", który dla zdobycia uznania swojego szefa, potrafi wspiąć się na absolutne wyżyny. My możemy tylko pogratulować i dorzucić jeszcze jedno, w pełni zasłużone: "Oh, damn!". [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Totalny odlot w premierze 2. sezonu "Legionu"
Chyba nikt z nas nie spodziewał się, że będzie normalnie, ale jednak formalne szaleństwo w "Legionie" weszło w 2. sezonie na nowy poziom. "Chapter 9" nie tylko przeskoczył o prawie rok do przodu – z czego zdaje się nie zdawać sobie sprawy tytułowy Legion, David Haller – ale i pogrążył serial w surrealizmie, wątpliwościach i dziwnych wycieczkach, jakich jeszcze nie było nawet tutaj. Choć mogło się wydawać, że w 1. sezonie było naprawdę wszystko.
Wśród atrakcji, które spotkały nas w nowym odcinku, znajdowały się – oprócz tradycyjnej już zabawy kolorami, światłem i muzyką – takie cuda jak bardzo ważny człowiek z koszem na głowie, pracownicza stołówka z goframi podpływającymi do głodnych ludzi na małych łódkach (gdzie jest Leslie Knope?), Syd przejmująca osobowość kota, edukacyjne fragmenty z narracją Jona Hamma, koszmarne szczękanie zębami i absolutnie fenomenalny, pełen pasji pojedynek taneczny trzech osób, przejętych w pewnym momencie przez Shadow Kinga.
Dance. It. OUT. #LegionFX@thatdanstevens @evilhag @AJemaineClement pic.twitter.com/KBWH9SH1u6
— Legion (@LegionFX) 4 kwietnia 2018
Choć odcinek mógł przypominać bardzo długi teledysk tudzież podróż w głąb króliczej nory, nie brakowało w nim ani sensu, ani emocji. Fabuła była w sumie prościutka – Shadow King poszukuje własnego ciała, które ma sprawić, że będzie potężniejszy niż kiedykolwiek, a nasi bohaterowie, sprzymierzeni z Division 3, starają się mu pokrzyżować szyki. Schody zaczynają się, kiedy odnajduje się David i twierdzi, że od jego porwania minął zaledwie dzień. Czy syn Profesora X mówi prawdę, czy może wciąż pozostaje pod kontrolą potwora?
Nie tylko Syd – której wersja z przyszłości łamie serce, nawet jeśli nie jesteśmy pewni, co się stało i czy możemy jej ufać – ma prawo mieć wątpliwości co do jego zamiarów. Nawet nie znając komiksów, możemy założyć, że "Legion" nie zmierza w kierunku pt. "I żyli długo i szczęśliwie". I że będą gorzkie refleksje, bomby emocjonalne, niekoniecznie z gatunku tych, które nas ucieszą, a także pytania o to, jaka jest natura szaleństwa i kto właściwie tu zwariował – David czy reszta świata.
"Legion" zaczyna 2. sezon mocnym uderzeniem, udowadniając, że wciąż jest nie tyle jednym z najbardziej oryginalnych, ile po prostu najbardziej oryginalnym serialem we współczesnej telewizji. I że odjechana forma może iść w parze z treścią, zawierającą i dobrze opowiedzianą historię, i prawdziwe emocje, i pytania egzystencjalne, których zasadność nie ogranicza się do świata mutantów. Jak dobrze, że znów możemy się tym wszystkim cieszyć. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Kruk", czyli nadal wysokie polskie loty
O ile po bardzo dobrym pilocie można było się zastanawiać, czy "Kruk. Szepty słychać po zmroku" utrzyma uwagę widzów do końca, tak teraz jestem przekonana, że warto sprawdzić całość. Jeżeli twórcy spektakularnie nie zepsują rozwiązania kryminalnej zagadki i nie ulegną pokusie załagodzenia bolesnych wątków, to zapowiada się jeden z najlepszych polskich seriali ostatnich lat.
Odcinki nr 2 i 3 nie były może aż tak miłym zaskoczeniem jak pilotowy, zwłaszcza że trzeci potwierdził zwrot akcji od początku przewidywany przez widzów. Ale trzymały poziom. Dobrze rozplanowano coraz głębsze wchodzenie w białostockie przestępcze światy – i te uliczne, dotyczące pionków w większej grze, i te związane z najbardziej wpływowymi obywatelami miasta. Wciąga też obserwowanie losów pogrążającego się w szaleństwie komisarza Kruka, miotającego się między bolesną przeszłością a teraźniejszymi zobowiązaniami.
To cotygodniowy mocny seans, a twórcy nie bawią się w zapewnienie, że oglądamy świat, w którym dobro (w tym dobro rodziny) musi ostatecznie zwyciężyć. Jeśli zna się skandynawskich czy brytyjskich serialowych detektywów, nękanych własną przeszłością w ponurym świecie małych zbrodni i wielkich intryg, to "Kruk" nie wydaje się może najoryginalniejszym kryminałem dekady. Ale wciąż, już na półmetku emisji, korzysta z dobrych wzorców na tyle umiejętnie i z tak ciekawą domieszką lokalnego kolorytu, że naprawdę warto zostać z nim do końca. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Początek ostatniej misji w "The Americans"
Nasi ulubieni radzieccy szpiedzy powrócili i zła wiadomość jest taka, że do końca ich ostatniej misji zostało osiem odcinków. Ale jest też dobra wiadomość: pierwsze dwa rozdziały 6. sezonu są absolutnie znakomite. Także dlatego, że bardzo dużo się zmieniło. Po ponad trzyletnim przeskoku czasowym znaleźliśmy się blisko końca ZSRR. Przywódcą partii jest Michaił Gorbaczow, który już zdążył ogłosić pieriestrojkę i zacząć mówić o demokratyzacji państwa. Do działania ruszają tacy ludzie jak Oleg (Costa Ronin), którzy inaczej widzą dobro ojczyzny niż poprzednie pokolenia.
Podczas gdy w Waszyngtonie szykuje się szczyt, który może zakończyć zimną wojnę, osamotniona Elizabeth Jennings (Keri Russell, świetniejsza niż kiedykolwiek) prowadzi jednoosobową walkę, żeby wszystko zostało po staremu. Jej potworne zmęczenie, mierzone ilością wypalonych papierosów, i jeszcze większa determinacja, aby doprowadzić sprawy do końca, to najbardziej charakterystyczna rzecz w tych dwóch odcinkach.
Tymczasem Philip (Matthew Rhys) prowadzi szczęśliwe życie szefa biura podróży, przynajmniej dopóki nie pojawia się Oleg z propozycją misji. Czy Jenningsowie ostatecznie staną po dwóch stronach barykady? Co się stanie z Paige (Holly Taylor), która podczas akcji mało kiedy wygląda jak właściwa osoba na właściwym miejscu? Czy Stan (Noah Emmerich) wreszcie dokona odkrycia, na które liczymy od 1. sezonu?
Pytań jest bardzo dużo, a póki co wypada zapiąć pasy i delektować się przejażdżką. Ta przypomina bowiem rasowy rollercoaster, a przewidzieć w tym momencie da się tylko jedno: że Związek Radziecki upadnie. Losy Jenningsów pozostają zagadką, choć w tej chwili najbliższe marnego końca wydają się Elizabeth i przede wszystkim Paige. Nieważne zresztą, kogo z tej rodziny zdecydują się zabić twórcy – a moim zdaniem jakaś ofiara będzie – przegrani będą wszyscy. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Przerażający Teddy Perkins – Donald Glover przechodzi samego siebie w "Atlancie"
W dwóch ostatnich odcinkach "Atlanty" rządziły duety. Alfred i najbardziej irytujący fryzjer na świecie zdecydowanie mieli swój urok, nawet jeśli niejakiego Bibby'ego (Robert Powell) najchętniej byście własnoręcznie udusili, ale Darius i Teddy Perkins przebili ich bez wysiłku, fundując nam jedno z najdziwniejszych telewizyjnych przeżyć, jakie kiedykolwiek widzieliśmy.
Podczas ponad półgodzinnego odcinka ciekawość przeradzała się w stopniowo coraz mocniejszy dreszcz, gdy znana z "Atlanty" abstrakcja skręcała w stronę surrealistycznego horroru. A zaczęło się przecież niewinnie, w stylu bardzo pasującym do Dariusa – kto mógł wówczas przypuszczać, że zmierzając po pianino z kolorowymi klawiszami, nasz zawsze wyluzowany bohater kieruje się w sam środek koszmaru?
Oczywiście bardzo nietypowego, tak samo jak gospodarz upiornego domu, tytułowy Teddy Perkins (nazwisko z pewnością nieprzypadkowe). W tego w fenomenalny sposób wcielił się Donald Glover we własnej osobie, "wybielony" niczym Michael Jackson, do którego życia i problemów osobistych odcinek się zresztą bezpośrednio odnosi. Kreacja Glovera to coś, co powinno od razu przejść historii telewizji, bo tak pokręconej i niepokojącej postaci jak Teddy nie spotyka się często.
Przypominająca maskę twarz, nienaturalne ruchy, wywołujący ciarki, cienki głos – wszystko wręcz krzyczało do Dariusa, by czym prędzej się stamtąd wynosił, a nas jeszcze mocniej przykuwało do wypełnionego niestworzonymi rzeczami ekranu. Począwszy od obrzydliwego strusiego jaja na miękko, poprzez wycieczkę po wyglądającym na muzeum domu z całą aulą poświęconą okrutnemu ojcu, aż po brata – Benny'ego – który wydawał się tylko wytworem wyobraźni chorego człowieka. Do czasu oczywiście, bo pełnowymiarowy horror, jaki ujrzeliśmy na końcu, rozwiał wątpliwości (przynajmniej w pewnym stopniu).
Powiedzieć, że pozostawił mnie ten odcinek "Atlanty" w osłupieniu, to nie powiedzieć nic. Sposób, w jaki koszmar połączył się tu z absurdalną komedią (googlowaliście już "Sammy Sosa hat"?) w niezwykłą groteskę to absolutne mistrzostwo świata. Przepięknie zrealizowane, wypełnione horrorowymi i muzycznymi odniesieniami pół godziny zdołało nawet przekazać w tym wszystkim, że wielka sztuka niekoniecznie musi się rodzić z ogromnego bólu. Z pewnością zapamiętamy. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Barry", czyli zabójca z kryzysem egzystencjalnym na karku
Nowy serial komediowy HBO, za którym stoją Bill Hader ("Saturday Night Live") i Alec Berg ("Dolina Krzemowa"), to prawdziwa perełka. Przedziwny miks gatunków – czarnej komedii, pulpowego sensacyjniaka, dramatu egzystencjalnego itd. – i historia, z której bohaterem bardzo szybko zaczyna się czuć związek emocjonalny. Wszystko dlatego, że mamy do czynienia z pogrążonym w depresji mordercą, którego życie jest żałosne pod każdym względem, dopóki nie znajduje odrobiny nadziei w nietypowym miejscu.
Pochodzący z Midwestu podrzędny płatny zabójca o imieniu Barry, czyli Bill Hader w swojej najlepszej życiowej roli (i tak, pamiętam Stefona!), przyjeżdża do Los Angeles w związku z kolejnym zadaniem. Trafia przypadkiem na lekcję aktorstwa, poznaje uroczą dziewczynę (Sarah Goldberg), specyficznego nauczyciela (Henry Winkler) i grupkę ludzi, którym marzy się kariera w show biznesie – i tak oto zaczyna się nowy rozdział w jego życiu. A jednocześnie na drugim froncie upominają się o niego absurdalni gangsterzy z dwóch różnych krajów.
W dzień aktor, w nocy morderca? Barry szybko się przekonuje, że tak na dłuższą metę się nie da. A jednak nie potrafi ani wyplątać się ze swojego dawnego życia, ani zrezygnować z tego, co daje namiastkę szansy na to, że będzie lepiej. Serial HBO pędzi przez siebie jak szalony, sprawnie żonglując konwencjami, ale przede wszystkim działa dlatego, że jest wypakowany prawdziwymi emocjami. Barry jest jak drugi Dexter, tyle że walczący o swoje człowieczeństwo pośród totalnego absurdu. Warto się z nim zapoznać! [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "Syrena", czyli mroczna baśń i opera mydlana w jednym
Pomysł na "Syrenę", nowy serial stacji Freeform, od początku wyglądał dość głupio. Wbrew pozorom jednak, historia czerpiąca garściami z mitologii i podań o przebiegłych morskich istotach, mogła się okazać przyzwoitym guilty pleasure zanurzonym w mrocznym klimacie. Wystarczyła tylko solidna realizacja i odrobina jakości w scenariuszu.
Niestety "Syrena" nie spełnia żadnego z tych warunków, fundując nam pisaną na kolanie produkcję klasy B, pełną papierowych postaci, banalnych wątków i aktorstwa rodem z trzeciorzędnej opery mydlanej. Dość powiedzieć, że najlepiej wypada tu Eline Powell, wcielająca się w Ryn – wychodzącą na brzeg w nadmorskim miasteczku Bristol Cove syrenę, która wpada na parę biologów morskich, Bena (Alex Roe) i Maddie (Fola Evans-Akingbola).
Ma nad nimi taką przewagę, że za wiele nie mówi, nie musimy więc cierpieć, słuchając koszmarnych dialogów. Wiele to jednak nie pomaga, bo serial nie oferuje nic ponad kilka brutalnych scen (tutejsze syreny są tak odległe od Disneyowskiej Arielki, jak to tylko możliwe), schematyczną fabułę i zero dystansu do siebie, co w przypadku tak tandetnej historii jest prostym sposobem, by pociągnąć całość na dno. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: Nuda zamiast niebezpieczeństwa w "The Dangerous Book for Boys"
Gdyby Amazon nie ustawił wysoko oczekiwań widzów, to można by uznać tę skierowaną głównie dla młodych widzów propozycję za coś ze średniej serialowej półki. Dobrze obsadzona i mająca za sterami między innymi Bryana Cranstona produkcja zapowiadała się jednak na hit, konkurencję dla netfliksowej "Serii niefortunnych zdarzeń (ta sama data emisji) i wciągającą przygodę.
Tymczasem ostatnią rzeczą, jaką można powiedzieć o "The Dangerous Book for Boys", jest to, że wciąga. Można ewentualnie pochwalić niektóre efekty specjalne, scenografię czy Swoosie Kurtz w roli szalonej babci, ale cały serial zupełnie traci na znaczeniu z powodu braku ikry, przemyślanej historii i chociaż próby wyjścia poza fabularne schematy.
Towarzyszenie Wyattowi, który przy pomocy tytułowej książki, pozostawionej przez zmarłego ojca, ucieka od żałoby w wyobraźnię, ucząc się przy okazji, co w życiu ważne, nie zapewnia wystarczających wzruszeń, chwil śmiechu czy ważnych lekcji. Okazuje się raczej zmarnowaniem trzech godzin życia na produkcję wyjątkowo życia pozbawioną. [Kamila Czaja]
KIT TYGODNIA: "Alex, Inc.", czyli jak zepsuć świetny temat
Dobrych mainstreamowych komedii, opowiadających o czymś innym niż rodzina albo grupka przyjaciół na kanapie, zawsze wypatrujemy z utęsknieniem. Ale niestety, z dwójki, która zadebiutowała w ABC przed świętami – "Alex, Inc." i "Splitting Up Together" – tylko ta druga ma jako takie szanse na wyrobienie się. O ile wcześniej nie zostanie skasowana.
"Alex, Inc." miał na siebie fantastyczny pomysł – żonaty i dzieciaty dziennikarz przed 40-tką odchodzi z pracy w radiu i próbuje utrzymać się z podcastu – ale totalnie go zepsuł. I to pomimo że serial oparty jest na prawdziwej historii, bardzo aktualnej i będącej znakiem czasów. Problem w tym, że twórcy serialu ABC przemienili ją w totalne kuriozum, zastępując wszystko, co jest w tym interesujące, paradą średniej jakości gagów i stereotypowych przemówień motywacyjnych oraz łopatologicznych momentów olśnienia.
Życie głównego bohatera, granego przez Zacha Braffa ze "Scrubs", podzielone jest wyraźnie na dwie części – rodzinną i zawodową – z których jedna jest gorsza od drugiej. W tej pierwszej marnuje się Tita Sircar ("The Good Place") jako żona Alexa, z którą ten nie ma żadnej chemii, w tej drugiej fatalnie wypada Michael Imperioli ("Rodzina Soprano"), któremu scenarzyści zapomnieli napisać choć jeden dobry tekst.
O jakimkolwiek oddaniu realiów tworzenia własnego start-upu nie ma nawet mowy, podobnie jak o przedstawieniu tytułowej firmy w taki sposób, żebyśmy dostrzegli w niej cokolwiek niezwykłego. Wszystko to razem składa się na projekt, w który nie zainwestowałabym ani centa (sorry, Alex!), i jednocześnie kandydata do szybkiego odstrzelenia. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "The Crossing. Przeprawa" pokazuje, jak nie powinno się udawać "Lost"
Grupa tajemniczych rozbitków ląduje na plaży w stanie Oregon. Część utonęła, a ci którzy przeżyli, twierdzą, że są uchodźcami uciekającymi przed wojną w swoim kraju. Sęk w tym, że ich ojczyzna to Ameryka, a wojna o której mówią, ma wybuchnąć dopiero za 150 lat. Wygląda na niezły punkt wyjścia dla porządnej historii w klimatach science fiction, prawda?
Prawda, ale niestety w przypadku "The Crossing" skończyło się na intrygującym pomyśle. Reszta jest bowiem mdłą historyjką, którą usilnie próbuje się nam sprzedać jako następcę "Lost". Słynnemu serialowi nowa produkcja ABC oczywiście nie dorasta do pięt pod żadnym względem. Nie ma tu wciągającej fabuły, nie ma napięcia, nie ma nawet szczególnego klimatu, choć rzecz dzieje się w jednym z charakterystycznych, sennych amerykańskich miasteczek.
Przede wszystkim zaś brakuje bohaterów, którymi moglibyśmy się zainteresować. Centralną postacią jest miejscowy szeryf, Jude (Steve Zahn), mamy też rządową agentkę Ren (Sandrine Holt) i tłum uciekinierów z przyszłości. Wszystkie wątki są wykładane w ekspresowym tempie, a cała historia szybko zaczyna się sprowadzać do przewidywalnej intrygi, biegania i bezsensownej akcji. Szkoda, bo był tu potencjał na przyzwoitą rozrywkę. [Mateusz Piesowicz]