Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
15 kwietnia 2018, 22:02
"Legion" (Fot. FX)
W tym tygodniu doceniamy m.in. "Legion", "Trust" i "The Americans". Suchej nitki nie pozostawiamy z kolei na "Lost in Space" – kolejnej produkcji Netfliksa, która wygląda jakby zeszła z tej samej taśmy produkcyjnej co poprzednie.
W tym tygodniu doceniamy m.in. "Legion", "Trust" i "The Americans". Suchej nitki nie pozostawiamy z kolei na "Lost in Space" – kolejnej produkcji Netfliksa, która wygląda jakby zeszła z tej samej taśmy produkcyjnej co poprzednie.
HIT TYGODNIA: Rzymskie przygody złotego hipisa w "Trust"
Szalona imprez okraszona narkotykami, uliczne zamieszki i seks w miejscu publicznym, a to wszystko w rytmie dynamicznych rockowych przebojów. Całkiem sporo jak na ledwie dwuminutowy wstęp do odcinka, prawda? A potem bynajmniej nie było spokojniej, choć skupiliśmy się na wypełnianiu luk w historii porwania, które na początku nie było tym, na co wyglądało.
Robiliśmy to zaś głównie z perspektywy zamkniętego w bagażniku młodego Getty'ego (świetny Harris Dickinson), którego niezbyt błyskotliwy plan porwania samego siebie obrócił się przeciwko niemu, gdy o jeden raz za dużo podpadł niejakiemu Berto (Giuseppe Battiston). Nieco nerwowy, ale w gruncie rzeczy nie aż tak groźny restaurator i niedoszły uczestnik imprezy u Romana Polańskiego to już jednak przeszłość, bo jego tragiczny los dopełnił się na polu pełnym słoneczników.
I trzeba przyznać, że były to okoliczności bardzo pasujące do "Trust" – serialu olśniewającego wizualnie i pełnego energii, a przy tym potrafiącego przybrać zaskakująco mroczny obrót i zamienić się w istną krwawą groteskę. W jednej chwili zamykającego swojego bohatera w obskurnej piwnicy z wiadrem zamiast toalety (zły pomysł, gdy jest się na kokainowym głodzie), by zaraz potem stwierdzić, że to jednak nie była najgorsza opcja. Trochę nam smutno z wiedzą, że słodkie rzymskie życie złotego hipisa dobiegło końca, bo oglądało się to rewelacyjnie, ale i tak nie możemy się doczekać ciągu dalszego. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Killing Eve", czyli co mi zrobisz, jak cię złapię
Mimo krążących od pewnego czasu plotek, że nowy serial Phoebe Waller-Bridge ("Fleabag"), reklamowany głównie jako wielki telewizyjny powrót Sandry Oh ("Chirurdzy"), to jedna z najlepszych wiosennych premier, podchodziłam do pierwszego odcinka sceptycznie. Spodziewałam się utartych schematów gry w kotka i myszkę między służbami specjalnymi a morderczynią, dla niepoznaki doprawionych feministycznym sosem. I dawno nic mnie tak pozytywnie nie zaskoczyło!
Pojedynek Eve (Oh), znudzonej pracą i małżeńskim życiem agentki, z Villanelle (Jodie Comer), która korzysta z wolności, mordując na zlecenie notabli w różnych częściach świata i przy okazji dobrze się bawiąc w pięknych zakątkach globu, zapowiada się fantastycznie. Już pilotowy odcinek zarysował dwie interesujące kobiece bohaterki – i to bez ideologicznych wykładów, że "patrzcie, oto kobieta może być świetną agentką/zabójczynią na zlecenie". Obie aktorki weszły w role z imponującą naturalnością, a sensacyjne zwroty akcji ogląda się jak coś zaskakująco bliskiego. Co ciekawe, lubi się i Eve, i psychopatyczną Villanelle, więc kolejne starcia wcale nie będą dla widza wyczekiwaniem, aż dobro zwycięży.
Dużą zasługę w sukcesie pierwszego odcinka "Killing Eve" ma scenariusz. Dawno nie słyszałam tak dobrych dialogów, błyskotliwych, ale niezakłócających swoim rozmachem akcji. Na dodatek twórcy nie boją się wielojęzyczności i zmuszenia widza, by nadążał i fabularnie, i przestrzennie, i lingwistycznie. Sama fabuła to natomiast oryginalna, niegłupia wariacja na temat prób złapania zabójcy. Czekam na więcej, już się ciesząc, że serial dostał drugi sezon. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Szalona jazda w końcówce "Homeland"
Przyzwyczailiśmy się już do tego, że "Homeland" wróciło w tym sezonie do świetnej formy i w napięciu oglądamy nawet te odcinki, które trochę zwalniają akcję, jak "Useful Idiot". Bo może i aż tak dużo tym razem się nie wydarzyło – senator Paley dowiedział się, kto to "użyteczny idiota", Costa Ronin z "The Americans" raz po raz udowadniał, że jest znakomitym aktorem, Carrie i Dante znów zaliczyli próbę sił, a mała Franny zorientowała się, że naprawdę nie może liczyć na matkę – ale to, co wyprawiało się pod koniec odcinka, warte było czekania.
Zaczęło się od telefonu od Dantego do Carrie, który sprawił, że wszystko inne, włącznie z córką, w jednej chwili przestało mieć znaczenie. Następnie zaliczyliśmy maniakalną jazdę i znaleźliśmy się w głowie naszej ulubionej agentki, gdzie flashbacki zaczęły odprawiać szalony taniec z halucynacjami. Nie wiemy, czy Dante wyjdzie z tego żywy i czy świat raz jeszcze zostanie uratowany. Wiemy, że Carrie jako matka w tym momencie wydaje się skończona.
7. sezon "Homeland", po serii szalonych twistów, kończy w zupełnie innym miejscu, niż mogliśmy podejrzewać. A dokładniej – nie mamy pojęcia, gdzie właściwie skończy, bo wciąż jesteśmy w trakcie szalonej jazdy bez trzymanki, w której gra rosyjskiego wywiadu może być powstrzymana tylko przez jedną osobę. Tę najmniej stabilną psychicznie. Tylko jak ona ma to zrobić tym razem? [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Niezwykła normalność w "Legionie"
"Zupełnie normalnym odcinkiem" nazwała Marta to, co zafundował nam "Legion" w tym tygodniu i trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. W końcu dostaliśmy prostą, komiksową historię z jasno wyłożoną fabułą, wartką akcją i wyraźnie rysującym się na horyzoncie celem – uratowaniem świata przed katastrofą. A że odpowiadać za niego ma najprawdopodobniej nasz główny bohater? Szczegół.
Przynajmniej na razie nieszczególnie w tym wszystkim istotny, zwłaszcza gdy zestawi się go z masą cudów, jakich byliśmy świadkami w "Chapter 10". Mordercze swingowanie, poważne rozmowy na karuzeli i przy szklanej kuli pośrodku niczego, a nawet zapasy przechodzące w starcie samuraja z czołgiem – to tylko ta najbardziej efektowna część z nich. Choć można się oczywiście kłócić, czy aby na pewno większego wrażenia nie robiła próba dyskusji z kotem.
Najlepiej będzie więc po prostu napisać, że "Legion" znów zrobił swoje, zabierając nas w oszałamiającą wycieczkę i atakując jednocześnie oczy, uszy i rozum, próbujące ogarnąć serialową rzeczywistość. O ile można o takiej mówić, bo jak wyjaśnił nam Jon Hamm w kolejnym edukacyjnym segmencie, u jej podstaw może stać banalne kłamstwo. Ale kto kłamie i dlaczego? Albo inaczej, kto tu jest tym dobrym, a kto złym?
Odpowiedzią na to pytanie może być w tym momencie tylko wymowne milczenie, podobne do tego, jakie towarzyszyło Lenny na końcu wymiany zdań z Amahlem Faroukiem. Tak, tej Lenny, którą dotąd znaliśmy głównie ze złowrogiej wersji wyprowadzającej umysł Davida na manowce, a która tutaj pokazała swoje bardzo ludzkie oblicze. W końcu "Legion" może być prostą historią, ale w pewnych kwestiach nigdy nie będzie czarno-biały. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Układ na układzie, czyli wciąż mroczny "Kruk"
"Kruk" przypomina długi film, więc czasem trudno ocenić jego poszczególne odcinki. Zwłaszcza że – jak ciągle podkreślamy – dopiero finał pozwoli odpowiedzieć na pytanie, czy zapamiętamy ten serial jako coś więcej niż wielkie nadzieje. Ale każdy kolejny tydzień przynosi na tyle porządną dawkę mroku, że nadzieje te są coraz większe.
Już wiemy, kim "jest" Sławek, można by się więc spodziewać, że napięcie nieco opadnie. Jednak czwarta odsłona "Kruka" nie zwalnia tempa i nie bierze jeńców. Nawet dla fanów brytyjskiego serialu "River" może być zaskoczeniem, jak daleko posuwają się twórcy w pogrążaniu głównego bohatera w chorobie. A otaczający Adama Kruka świat zewnętrzny może w kategorii zniszczenia śmiało konkurować z mocno zachwianą psychiczną równowagą komisarza. Ten tydzień przyniósł kolejne powiązania wszystkich ze wszystkimi w ramach zawikłanej sieci przestępstw, szantażu i prób spacyfikowanie człowieka, który zagraża układowi.
Czwarty odcinek zawiera jednak także zaskakujący element delikatności, zaufania, tak rzadki w tej białostockiej opowieści o różnych potwornościach. Słabo dotychczas zarysowana relacja Kruka z żoną tu nabrała mocy – chociaż trudno po twórcach tak ponurego serialu spodziewać się rozwiązania, że miłość zwycięża całe zło. Cieszy jednak pogłębienie wątku prywatnego, nieco wcześniej odstającego od całości.
"Kruk" to nadal wciągająca kryminalna intryga, ale – jak w dobrych przykładach, choćby skandynawskich – ogląda się go przede wszystkim dla znękanego bohatera, przykrych społecznych diagnoz i dobrych aspektów technicznych (tak, dźwięk nadal szwankuje, ale poza tym – klasa). Trzymamy kciuki za udane ostatnie dwa tygodnie. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Oleg, Stan i Leonard Cohen w "The Americans"
W trzecim tygodniu swojej finałowej misji "The Americans" zwolniło trochę tempo, wciąż jednak pozostając jedną z najlepszych rzeczy, jakie widzieliśmy. W pamięć na pewno wryje się spotkanie Stana z Olegiem po latach – to zawsze był jeden z najciekawszych duetów w serialu, na dodatek połączony intymną relacją z tą samą kobietą – i zupełnie szczere ostrzeżenie, które padło z ust agenta FBI. Nie wierzę, aby to Oleg miał być tym, który poniesie ostateczną ofiarę (zwłaszcza że tak właściwie jest po tej samej stronie co Stan), niemniej jednak zabrzmiało to złowrogo.
Elizabeth i Philip raz jeszcze okazali się być bardzo od siebie oddaleni, a symbolem różnic między nimi – i zarazem pretekstem do rozmowy o tychże – okazało się pudełko pełne pysznego żarkoje. Ona nienawidzi wszystkiego, co symbolizuje Ameryka, nie chce być taka jak Amerykanie i nie chce widzieć Pizza Hut w swojej ojczyźnie. A przy tym jest przekonana, że wszyscy "w domu" myślą tak samo. On widzi wszystko dokładnie odwrotnie. Na wypadek gdyby wcześniej sprawy nie wyglądały na jasne, rozmowa Jenningsów powiedziała nam wszystko o stanie ich związku i zapewne pomogła Philipowi podjąć ostateczną decyzję co do współpracy z Olegiem.
A potem nastąpiła rewelacyjna sekwencja rozgrywająca się przy dźwiękach "Dance Me to the End of Love", kiedy to każde z nich robiło to, co uważało w tym momencie za słuszne. I jakoś łatwiej było kibicować Philipowi i Olegowi podczas kolejnego spotkania w parku, niż Elizabeth, skręcającej kark człowiekowi, który zawinił tym, że miał dziewczynę. Niby wiemy, kto tu ma słuszność. Ale czy ktokolwiek o nazwisku Jennings może liczyć na szczęśliwe zakończenie w jakiejkolwiek formie? Siedem odcinków do końca! [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Hap i Leonard" zabierają nas z nieba do piekła w finale 3. sezonu
Po tym, co przeszli Hap i Leonard w tym sezonie, mieliśmy pełne prawo oczekiwać, że finał przyniesie im nieco ukojenia, a nam serię satysfakcjonujących zakończeń. I choć tych drugich nie zabrakło, zafundowany na koniec twist był jedną z najokrutniejszych rzeczy, na jakie mogli wpaść twórcy. I może właśnie dlatego tak bardzo tutaj pasował.
W pełni szczęśliwe zakończenie z pewnością nie zrobiłoby bowiem takiego wrażenia, jak widok zastany po przejściu fali niemalże biblijnego potopu, który zmył z powierzchni ziemi choć część nagromadzonego w Grovetown brudu. Główną rolę w jego uprzątnięciu odegrali jednak nasi bohaterowie, powracający po raz ostatni do piekielnego miasteczka, by stanąć twarzą w twarz z własnym strachem w osobach Trumana Browna (Pat Healy) i oficer Reynolds (Laura Allen), oraz odnaleźć Floridę Grange (Tiffany Mack) – żywą czy martwą.
Jak to się skończyło, to jedna sprawa, zupełnie inną jest szereg zdarzeń prowadzących do finału. A wśród nich były choćby szczere i bolesne rozmowy z Charliem Blankiem (Douglas M. Griffin) w roli głosu sumienia i zdrowego rozsądku czy szorstkie, ale prawdziwe wyznania między parą tytułowych przyjaciół. Wszystko zaś w towarzystwie charakterystycznego humoru i napięcia, jakiego nie brakowało aż do ostatnich, magicznych sekund. Efektem jest świetne zamknięcie bardzo dobrego sezonu – a teraz poprosimy kolejny. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Tysiąc absurdów i uderzająca samotność w "Barrym"
"Make the Unsafe Choice" pobiło ilością absurdów – i jednocześnie emocji – dwa poprzednie odcinki "Barry'ego". Bo czego tu nie było! Akcja z kulą dla Boliwijczyków, dramatycznie zakończony kryzys egzystencjalny 45-letniego czeczeńskiego superzabójcy, wiadomość ze słodkim koteczkiem od najmilszego gangstera świata, próba znalezienia emocji w zupie i na dodatek jeszcze pewien bardzo smutny dół z małpami.
Wątek Sally (Sarah Goldberg, jeszcze świetniejsza niż w poprzednich odcinkach) to historia dość typowa dla branży rozrywkowej: idziesz na tysięczne przesłuchanie z nadzieją, że wreszcie ktoś cię zechce, wychodzisz, płacząc, że twój wyimaginowany syn wpadł do dołu z małpami. Goldberg udźwignęła to wszystko, znajdując w tej komedii bardzo dużo dramatu – i na odwrót – i udowadniając, że nie jest tylko ładnym dodatkiem do Billa Hadera. Bo "Barry" to też opowieść o hollywoodzkiej fabryce snów i zasadach nią rządzących.
Nie da się jednak ukryć, że jej problemy to pryszcz – czy może powiew zwyczajności – w porównaniu z tym, co przeszedł w tym odcinku główny bohater. Barry, cierpliwie słuchający zwierzeń Sally podczas akcji, zabił człowieka w wyjątkowo paskudny sposób i pod koniec odcinka przeżywał koszmar w swojej głowie, leżąc w łóżku obok dziewczyny, która jest dla niego nadzieją, że wszystko będzie jeszcze normalnie. Koniec końców samotny jak zawsze. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Atlanta", czyli Drake'u, gdzie jesteś?
W porównaniu z absolutnie genialnym "Teddym Perkinsem" nowy odcinek "Atlanty" musiał wypaść słabiej, ale trzeba oddać mu sprawiedliwość, że na tle propozycji z całego tygodnia "Champagne Papi" to nadal jedna z najlepszych rzeczy, jakie widzieliśmy. I znów trzeba podkreślić, że chociaż każdy odcinek "Atlanty" pozornie jest tak odmienny, to razem składają się na zaskakująco spójną artystyczną wizję.
Wyreżyserowana przez Amy Seimetz (odpowiedzialną też za "Helen") historia z Van w głównej roli pozwala nam wreszcie zobaczyć, kim jest była dziewczyna Earna, kiedy nie przebywa w otoczeniu jego i jego znajomych. Bohaterka wrzucona zostaje w surrealistyczny świat wielkiej rezydencji Drake'a, a pełna blichtru impreza i późniejsze wędrówki Van po pustych wnętrzach dają "Atlancie" kolejną szansę pokazania, że za przepychem i formą często zieje pustka (tu dość dosłowna, skoro zamiast Drake'a mamy jego kartonowe figury).
Do tego dodać trzeba komiczne sceny z udziałem przyjaciółek Van, dotykające jednak poważnych spraw, a także absurd związany z meksykańskim dziadkiem Drake'a. Doskonale współgrają z tym monologi jak zwykle świetnego Dariusa, który jak dla mnie mógłby być nieco przypadkowym gościem na każdej imprezie. Van nie znajduje tego, czego szuka, ale wynosi z imprezy lekcję o świecie i jego zafałszowaniu. A widz pozostaje pod wrażeniem braku fałszywych nut w serialu Donalda Glovera. [Kamila Czaja]
KIT TYGODNIA: Pochwała przeciętności, czyli rozczarowujący "Zagubieni w kosmosie"
Czego oczekiwaliśmy po netfliksowej wersji klasycznego serialu science fiction sprzed lat? Wierzcie nam, że wcale nie cudów. Formalne eksperymenty, naukowa wiarygodność czy skomplikowana fabularna układanka to nie są rzeczy, jakich wymagamy od familijnych produkcji. Co innego z przykuwającą do ekranu rozrywką i bohaterami, których losami przejęlibyśmy się od samego początku.
Tych elementów "Zagubieni w kosmosie" jednak nie posiadają, będąc produkcją ładnie, choć sztucznie wyglądającą i zaledwie poprawną, co w morzu podobnych seriali Netfliksa w sumie nie powinno nas już szczególnie dziwić. Tu jednak mieliśmy nadzieję na coś więcej, niż zwykłe, pozbawione grama oryginalności i ambicji przeciętniactwo, które otrzymaliśmy. Smutna rzeczywistość wygląda bowiem tak, że najwięcej wnosi do tej historii robot – jedyna postać, o której można z przekonaniem napisać, że posiada interesującą osobowość.
Nie da się tego samego powiedzieć ani o Robinsonach – rodzinie kosmicznych kolonizatorów, których statek rozbił się na nieznanej planecie – ani o innych ludzkich bohaterach stanowiących zestaw ekranowych stereotypów. Przygód mają wprawdzie wszyscy co niemiara, dramaturgia jest od pierwszych sekund ustawiona na najwyższym poziomie, a jedno niebezpieczeństwo goni kolejne, ale emocje w tym wszystkim jak na grzybach.
"Zagubionych w kosmosie" ogląda się kompletnie beznamiętnie, szybko nudząc się powtarzalnymi fabularnymi schematami i męczącymi próbami nadania dynamiki relacjom między Robinsonami. Nie brzmi to jak kosmiczna przygoda, na którą się pisaliśmy, a raczej jak wypełniająca podstawowe założenia, przydługa bajka, którą można puścić dzieciakom, licząc, że zajmie je na kilka godzin. Choć w gruncie rzeczy nie byłbym tego wcale taki pewien. [Mateusz Piesowicz]