Jeszcze 12 świetnych seriali, których nie oglądacie
Redakcja
21 kwietnia 2018, 20:02
"The Marvelous Mrs. Maisel" (Fot. Amazon)
Kontynuujemy cykl, w którym polecamy mniej znane i bardzo naszym zdaniem niedoceniane seriale. W dzisiejszym odcinku m.in. "Atlanta", "A.P. Bio", "Better Things", "Good Behavior" i "The Good Fight".
Kontynuujemy cykl, w którym polecamy mniej znane i bardzo naszym zdaniem niedoceniane seriale. W dzisiejszym odcinku m.in. "Atlanta", "A.P. Bio", "Better Things", "Good Behavior" i "The Good Fight".
"Atlanta"
Jak połączyć hip-hop z surrealizmem? W "Atlancie" wyjaśnia to Donald Glover, wcielający się w Earna – wyrzuconego z uczelni, bezdomnego i pozbawionego grosza przy duszy młodego faceta, który stara się uporządkować swoje życie, a przy okazji być dobrym partnerem dla Van (Zazie Beetz) i ojcem dla ich córki. Pierwszy krok ku dorosłości? Zostać menedżerem swojego kuzyna, robiącego karierę na lokalnej scenie muzycznej rapera Paper Boia (Brian Tyree Henry).
Jeśli myślicie, że to kolejna błaha historyjka o trudnym zderzeniu z dorosłością, to jesteście w grubym błędzie. Komediodramat stacji FX jest jedną z najdziwniejszych i najbardziej pomysłowych produkcji ostatnich lat, łączącą w sobie absurdalne poczucie humoru z często bardzo poważnym podejściem. Bywa celną satyrą na współczesność, ale potrafi także uderzyć w emocjonalne tony, pokazując bez upiększania desperację, jaka nieraz towarzyszy Earnowi. Zaskakuje przy tym formą i treścią, uciekając tak daleko od wszelkiego rodzaju schematów, jak to tylko możliwe.
Wszystko to czyni "Atlantę" serialem wyjątkowym, ale też z pewnością niełatwym w odbiorze. Wymagającym uwagi i zaangażowania, ale odwdzięczającym się za nie na różne sposoby – od postaci, z którymi zżyjecie się bardziej, niż moglibyście początkowo zakładać, do pojedynczych scen i całych odcinków, których długo nie zapomnicie.
A raczej nie zapomnielibyście, gdybyście tylko dali "Atlancie" szansę. Inna sprawa, że nie jest o to łatwo, skoro debiutujący w Polsce 2. sezon serialu FOX Comedy będzie pokazywać… o 23:50 w soboty. Taki już los ambitnych produkcji. [Mateusz Piesowicz]
"Better Things"
Pamela Adlon, Hollywood i zwyczajne życie w pigułce. "Better Things" to komediodramat, którego bohaterką jest rozwiedziona aktorka, mająca trzy córki, szaloną matkę i zero czasu dla siebie. W najprostszej wersji to opowieść o tym, jak to jest ogarniać tysiąc spraw naraz: przeżywające codziennie jakieś burze dzieci, pracę, która potrafi być strasznie frustrująca, życie uczuciowe, o które zwyczajnie nie ma kiedy dbać itp., itd. Ale to tylko wierzchnia warstwa, pod którą skrywa się mnóstwo rzeczy pięknych, mądrych i pod każdym względem cudownych.
Co jest wyjątkowego w "Better Things"? Podejście twórczyni, która każdy codzienny drobiazg jest w stanie zamienić w wyjątkową historię. Jej nietypowe poczucie humoru, które sprawi, że będziecie śmiać się i płakać jednocześnie. Jej talent do opowiadania prostych historii w ciepły sposób. To, że jej bohaterka jest osobą mądrą, dojrzałą i twardo stąpającą po ziemi, a jednak zdarza się jej mocno pogubić. To, że wszystkie panie – od kilkuletniej Duke aż do mówiącej z brytyjskim akcentem babci – noszą męskie imiona i są charakterne jak diabli.
"Better Things" nie jest serialem, który można oglądać jednym okiem czy "do obiadu", bo tym, co go czyni jednym z najlepszych obecnie komediodramatów, są szczegóły. Znakomite dialogi, błyskotliwy humor, fabularne niespodzianki dla widza, który ma cierpliwość, żeby na nie poczekać. Znaczenie ma też to, że "Better Things" potrzebuje chwili, żeby rozwinąć skrzydła i dopiero w 2. sezonie przemienia się z serialu obiecującego w coś rzeczywiście wyjątkowego.
Mam nadzieję, że 3. sezon będzie popularniejszy od poprzednich, także w Polsce. Zwłaszcza że serial jest dostępny w HBO GO, które od niedawna otwarte jest dla każdego, nie tylko klientów sieci kablowych. [Marta Wawrzyn]
"Kroniki Times Square"
Seriale Davida Simona nigdy nie cieszyły się wśród widzów taką popularnością, na jaką zasłużyły i "Kroniki Times Square" nie są pod tym względem wyjątkiem. A szkoda, bo produkcja zabierająca nas do Nowego Jorku lat 70., by przyjrzeć się kulisom raczkującego przemysłu pornograficznego, ma wszystko, by za jakiś czas cieszyć się równie kultowym statusem, co jej poprzednicy.
Jest więc wielowątkowa historia plejady barwnych bohaterów, wśród których prym wiodą prostytutki, ale nie brak również alfonsów, gangsterów czy policjantów. Jest tętniące życiem, odpychające i fascynujące jednocześnie Times Square, tak różne od tego, jakie znamy dzisiaj. Jest wreszcie niesamowite, kipiące od detali wykonanie, dzięki któremu możemy zanurzyć się po szyję w świecie, którego już nie ma.
A robimy to w towarzystwie m.in. Jamesa Franco, który gra tutaj podwójną rolę: barmana, w którego knajpie krzyżują się losy wszystkich bohaterów, i jego brata bliźniaka – cwaniaczka, za którym ciągną się różnego rodzaju kłopoty. Jeszcze lepiej wypada jednak Maggie Gyllenahaal, która kradnie każdą scenę jako Candy, zdecydowanie wyróżniając się na tle reszty serialowych dziewczyn. Tym jednak nie da się nic zarzucić, podobnie jak reszcie postaci, których pogmatwane losy tworzą swoisty ekosystem, jakiemu Simon przygląda się z niemal dokumentalną precyzją.
Odnalezienie się w nim może początkowo stwarzać pewne problemy, ale zapewniamy, że warto spróbować, zwłaszcza że serial można obejrzeć w formie maratonu w HBO GO. Przede wszystkim jednak dlatego, że "Kroniki Times Square" mają coś, czego brakuje większości pięknie się prezentujących historii z epoki – bohaterów z krwi i kości, których losy nie są wycięte ze scenariuszowych klisz. [Mateusz Piesowicz]
"The Good Fight"
Do oglądania "Żony idealnej" przekonywaliśmy Was latami i mam wrażenie, że z jej spin-offem będzie podobnie. Owszem, serial z Christine Baranski w roli głównej ma swoich fanów, ale nasze statystyki wyraźnie pokazują, że – w porównaniu choćby do "Suits" – jest ich zaledwie garstka. A szkoda, bo lepszego serialu prawniczego teraz nie ma, a i w kategorii "dramaty o silnych kobietach" "The Good Fight" wypada więcej niż dobrze.
Serial stworzony przez małżeństwo Kingów to w pewnym sensie duchowy spadkobierca "Żony idealnej". Czyli wciąż pozostajemy w cynicznym świecie chicagowskich prawników i polityków; wciąż oglądamy sprawy, które są komentarzem do tego, co się dzieje na świecie; i wciąż w centrum zainteresowania znajdują się przede wszystkim kobiety, robiące kariery w zawodach zdominowanych przez mężczyzn. "The Good Fight" chętnie komentuje waszyngtońską politykę, nie kryje swojej niechęci do Donalda Trumpa i podobnie jak jej sławna poprzedniczka stawia przede wszystkim na dobrze napisane postacie.
To, czego tutaj nie ma, to wielka przemiana głównej bohaterki, której na początku mocno kibicowaliśmy, żeby stanęła na własnych nogach i uwolniła się od uwikłanego w seksskandal męża. W "The Good Fight" nie ma ani odpowiedniczki Alicii Florrick, ani wyraźnie zaznaczonego wątku głównego. Fabuła jest dużo bardziej chaotyczna, ale można w niej znaleźć perełki, także komediowe. "The Good Fight" to inteligentny serial prawniczy, który dobrze opisuje współczesny świat, często zamieniając go na ekranie w tragifarsę. I choćby dlatego warto go oglądać. [Marta Wawrzyn]
"The Marvelous Mrs. Maisel"
Jeden z najlepszych seriali zeszłego roku to produkcja świeża, pełna uroku i energii, która wręcz rozsadza ekran – po produkcji Amy Sherman-Palladino, twórczyni "Gilmore Girls", nie spodziewaliśmy się jednak niczego innego. Z tym większą przykrością stwierdziliśmy, że historia Midge Maisel (fantastyczna Rachel Brosnahan) zginęła gdzieś w tłumie, choć wybija się z niego pod praktycznie każdym względem.
Począwszy od punktu wyjścia, w którym poznajemy tytułową bohaterkę – pochodzącą z żydowskiej rodziny perfekcyjną żonę i matkę żyjącą na Mahattanie pod koniec lat 50. (oprawa serialu jest absolutnie cudowna) – której idealnie ułożone życie rozpada się w jednej chwili, gdy jej mąż oświadcza, że rzuca ją dla sekretarki. Ten punkt zwrotny okazuje się jednak wybawieniem, bo dopiero teraz Midge może naprawdę rozkwitnąć i zająć się tym, co czego ma prawdziwy talent, czyli stand-upem.
Droga bohaterki na komediową scenę jest oczywiście długa, pełna szalonych przypadków (jak występy po pijaku w koszuli nocnej) i przeszkód, czy to ze strony narzucającego jej ograniczenia społeczeństwa, czy konserwatywnej rodziny. Obserwowanie, jak Midge stopniowo zrzuca krępujący ją gorset i odważnie sprzeciwia się kolejnym nakazom i zakazom to jednak czysta przyjemność, bo mamy do czynienia z postacią, którą pokochacie od pierwszych sekund.
Z jednej strony błyskotliwą i żywiołową kobietą, która na scenie okazuje się istną komediową petardą; ale z drugiej porzuconą dziewczyną, której życie rozsypało się na drobne kawałeczki i czasem ma wrażenie, że wszystko ją przerasta. Serial świetnie radzi sobie z obydwoma obliczami bohaterki, zwalniając przy tym tylko na krótkie chwile, przez większość czasu pędząc do przodu w tempie porównywalnym tylko do szybkości, z jaką Midge wyrzuca z siebie kolejne zdania.
Może właśnie to odstrasza potencjalnych widzów, bo choć "The Marvelous Mrs. Maisel" jest dostępna w serwisie Amazon Prime Video, nie posiada polskich napisów. Oby to zaniedbanie zostało jak najszybciej naprawione. [Mateusz Piesowicz]
"Brockmire"
Depresyjne komedie to już bardzo szeroka kategoria, w której rządzi choćby "BoJack Horseman", zakończone niedawno "Dziewczyny" czy "You're the Worst". O "Brockmire" pewnie nawet nie słyszeliście, a jeśli słyszeliście, to najprawdopodobniej odrzuciliście go ze względu na tematykę. Po co oglądać serial o bejsbolu, skoro jest tyle innych tytułów dookoła?
Tyle tylko że to nie jest typowy serial sportowy. To serial o ludziach takich jak my, którzy, tak się składa, są zakochani w bejsbolu i poświęcili temu sportowi całe swoje życie. Tytułowy Brockmire (Hank Azaria w najlepszej roli życia) jest urodzonym komentatorem sportowym, którego karierę w spektakularny sposób trafił szlag, po tym jak przeżył załamanie nerwowe na oczach tłumów. Jules (Amanda Peet) to świeżo upieczona właścicielka lokalnej drużyny w małym miasteczku. Oboje połączy desperacja, żeby coś zmienić w życiu, zamiłowanie do alkoholu, a w końcu także coś na kształt prawdziwego uczucia.
"Brockmire" zaczyna się trochę jak "Catastrophe", a potem zmierza w różnych dziwnych kierunkach, cały czas pozostając bardzo życiową i mocno depresyjną opowieścią o tym, jak to jest mieć czterdziestkę czy pięćdziesiątkę i zaczynać od nowa. Dobrze napisani, pełnokrwiści bohaterowie, niegłupie żarty i dużo charakteru – "Brockmire" to serial, któremu zdecydowanie warto poświęcić pół godziny w tygodniu. [Marta Wawrzyn]
"Pohamuj entuzjazm"
Zdecydowanie najdłuższy stażem serial na tej liście, ale niech Was nie zniechęca długość. "Pohamuj entuzjazm" to bowiem idealny przykład serialu o niczym, który można odstawić, gdy tylko Wam się znudzi, po czym bez problemu do niego wrócić, gdy zatęsknicie za Larrym Davidem i jego zrzędzeniem. A wierzcie nam, że gdy raz dacie mu szansę, to z pewnością zatęsknicie.
Jeden z twórców "Kronik Seinfelda" wciela się tu w pewną wersję samego siebie – zgryźliwego, sarkastycznego i aspołecznego faceta, który co rusz wpada w mniejsze i większe kłopoty przez własne podejście. Larry nie ma bowiem żadnych ograniczeń, nie szczędząc nikomu i niczemu swoich ostrych komentarzy, bezlitośnie punktujących absurdy rzeczywistości. Rzecz jasna bardzo często ma rację – problem polega na tym, że bycie boleśnie szczerym raczej nie przysparza nikomu popularności.
Oprócz humoru sytuacyjnego i błyskotliwych, często improwizowanych dialogów, "Pohamuj entuzjazm" posiada też przewodnie motywy w każdym sezonie (w jednym był to powrót "Kronik Seinfelda" po latach) i szereg towarzyszących Larry'emu postaci, w które wcielają się m.in. Cheryl Hines, Jeff Garlin, Susie Essman czy J.B. Smoove. O całej masie występów gościnnych nawet nie wspominam.
Co istotne, serial przez lata nie stracił na jakości, w zeszłym roku wrócił nawet z 9. sezonem po dłuższej przerwie i udowodnił, że nadal potrafi świetnie bawić. Wszystkie odcinki znajdziecie w HBO GO, a my je Wam bardzo polecamy, zwłaszcza jeśli wkurza Was wszystko dookoła – można się wówczas pocieszyć faktem, że Larry na pewno ma gorzej. [Mateusz Piesowicz]
"A.P. Bio"
Sitcom NBC, w Polsce dostępny na ShowMaksie jako "Nauki niezbyt ścisłe", zaniedbujemy także na Serialowej, głównie dlatego, że ma ogromną konkurencję i wciąż "czegoś" mu brakuje do pełnej świetności. Trochę tak jak wcześniej "Superstore" albo "Great News". To jednak nie znaczy, że go porzuciliśmy – oglądamy dalej i Wam też polecamy, choćby dlatego, że takie komedie z pazurem coraz rzadziej pojawiają się w telewizji ogólnodostępnej.
Koncept jest mocno nietypowy, bo opiera się na wrzuceniu upadłego profesora filozofii, którego zwolniono z Uniwersytetu Harvarda, w środowisko prowincjonalnej szkoły średniej, gdzie ma uczyć młodzież biologii. Problem w tym, że panu Griffinowi (w tej roli świetny, mający mnóstwo zawadiackiego uroku Glenn Howerton) ani się to śni. Codziennie przychodzi na lekcje, zmuszając uczniów – grupkę nerdów, żyjących w ciągłym strachu, jak sobie poradzą na egzaminach – do brania udziału w planowaniu zemsty na rywalu Griffina, który zrujnował mu karierę.
Brzmi absurdalnie i jest absurdalnie – dzieci błagają, żeby pouczyć się biologii, nauczyciel powtarza, że to nuda, i robi dalej swoje. A przy tym "A.P. Bio" potrafi bawić się schematami, odwracać kota ogonem i wyciskać proste emocje z sytuacji, które w jakiejś formie gdzieś już widzieliśmy. To lekko niegrzeczna komedia, której bohaterów nie da się nie polubić. To też kolejna wyrazista rola Howertona, którego luz i urok pomaga sprzedać "A.P. Bio" nawet w słabszych momentach. [Marta Wawrzyn]
"High Maintenance"
Większość telewizji i serwisów streamingowych powinno się uczyć od HBO, jak należy traktować skromne seriale. Właśnie takie, jak "High Maintenance", opartą na internetowym projekcie produkcję Bena Sinclaira i Katji Blichfeld, dla której wciąż znajduje się miejsce w ramówce, choć nijak nie da się jej zestawić z wielkimi hitami stacji.
Sinclair wciela się tu w Guya – dilera trawki i innych substancji, który przemierza brooklyńskie ulice na rowerze, docierając do swoich potrzebujących klientów. "High Maintenance" to jednak opowieść nie tyle o nim (choć co nieco się na jego temat dowiadujemy), co o ludziach, jakich spotyka na swojej drodze.
Młodych, starych, pochodzących z różnych środowisk, mających odmienne przekonania, orientacje i wierzenia – tak szerokiego przekroju społecznego nie znajdziecie nigdzie indziej. I choć wielu tutaj to istne oryginały, serial udowadnia, że koniec końców wszyscy są ludźmi i mają bardzo zwykłe problemy. Ta przebijająca z każdego kąta normalność stoi wręcz w kontraście z nieraz totalnie odjechanymi scenami, jakich jesteśmy tu świadkami.
"High Maintenance" jest zatopiony w alternatywnym klimacie, bywa bajecznie kolorowy i kompletnie surrealistyczny, a jednocześnie potrafi mocno trzymać się ziemi. W każdym odcinku przedstawia nam nowych bohaterów (niektórzy pojawiają się potem ponownie) i ich czasem zwariowane, a kiedy indziej bardzo życiowe historie. Dryfuje przy tym w sobie tylko znanym kierunku, będąc jednym z tych seriali, które nigdy nie wyjdą poza niszę, ale wcale nie muszą – bo tam czują się zdecydowanie najlepiej. [Mateusz Piesowicz]
"Good Behavior"
Produkcja TNT to specyficzne połączenie kryminalnego guilty pleasure z zaskakująco dojrzałą, często depresyjną historią kobiety, która żyje na krawędzi, bo inaczej już nie potrafi. Serial, będący adaptacją książek Blake'a Croucha, opowiada o Letty Dobesh (Michelle Dockery), dziewczynie z amerykańskiego Południa, która została zawodową złodziejką i popadła w porządne kłopoty, oraz jej romansie z Javierem (Juan Diego Botto), płatnym zabójcą z zawodu.
Brzmi jak coś, co prędzej by działało w typowo popcornowym filmie niż serialu? Trochę tak. Ale nawet serial zacznie Was męczyć jako thriller, w którym pewne sytuacje i twisty się powtarzają, na pewno nie znudzi Was Dockery w roli, o jaką byśmy jej nie podejrzewali w czasach "Downton Abbey". Dawna Lady Mary z wdziękiem zmienia akcenty i peruki, wlewa w siebie alkohol, kradnie miliony, wpada w kłopoty z prawem i czaruje nieznajomych bajkami o swoim życiu – a przy tym ma drugą twarz, twarz matki małego chłopca, któremu chciałaby zapewnić mu choć trochę stabilizacji.
Nie ma jednak o tym mowy, bo wydarzenia pędzą przed siebie jak szalone, wymykając się i Letty, i Javierowi spod kontroli. A główna bohaterka, która raz po raz powraca do pogrążania się w autodestrukcji, nie tylko nie jest nudna ani przez sekundę, ale też daje się tak po prostu lubić. Warto oglądać "Good Behavior" dla tej świetnie napisanej bohaterki i dla Michelle Dockery. [Marta Wawrzyn]
"Na wylocie"
Można powiedzieć, że "Na wylocie" to tylko kolejny serial oparty na życiowych doświadczeniach swojego twórcy – w tym przypadku chodzi o Pete'a Holmesa, amerykańskiego stand-upera, którego z dużym prawdopodobieństwem nie kojarzycie. Można jednak powiedzieć także, że to jedna z najsympatyczniejszych produkcji ostatnich lat, pokazująca przy okazji, jak naprawdę wygląda komediowy świat.
Ten poznajemy oczami głównego bohatera (serialowy Pete jest odbiciem prawdziwego) – dorosłego faceta, który postanawia na poważnie spróbować swoich sił w stand-upie po tym, jak rzuciła go żona, a on został bez dachu nad głową i grosza przy duszy. Zostało mu na szczęście pozytywne podejście, dzięki któremu Pete jakimś sposobem zaczął odnajdywać się w Nowym Jorku, sypiając na kanapach u swoich znajomych. Tymi byli zaś popularni amerykańscy komicy, do których grona Pete stopniowo się przebija, zaczynając od samego dna.
I nie jest to droga łatwa, bo jak uświadamia "Na wylocie", bycie komikiem to naprawdę trudny kawałek chleba. Prowadzący do rozczarowań, upokorzeń, a nawet depresji, bo serial HBO nie unika żadnych tematów, choć przez większość czasu jest produkcją lekką i przyjemną. To zaś głównie za sprawą Holmesa, bo ten w trakcie 2 sezonów zdołał zyskać miano największego serialowego pierdoły, którego jednak trudno nie polubić i nie przejąć się jego historią.
"Na wylocie" nie jest serialem o wielkich ambicjach, ale ma w sobie tyle szczerości, optymizmu i entuzjazmu wynoszonego nawet z najbardziej żałosnych sytuacji, że rekompensują one pewną wtórność. No i oczywiście, jak przystało na serial o stand-upie, roi się w nim od świetnych występów gościnnych. [Mateusz Piesowicz]
"Search Party"
Nietypowa komedia z Alią Shawkat w roli głównej – w polskiej wersji "Tropiciele", emisja na TNT – to jeden z tych seriali, których w Polsce nie ogląda właściwie nikt. A wielka szkoda, bo w tej wypchanej po brzegi czarnym humorem opowieści o millenialsach jest wszystko: przerysowane postacie "dorosłych dzieciaków", które są mocno pogubione w życiu; tajemnica, która sprawia, że oczekiwanie na kolejny odcinek bardzo się dłuży; a w końcu także morderstwo, które przewraca ten świat do góry nogami.
2. sezon reklamowano plakatami w tylu filmów Hitchcocka i nie bez powodu. To rzeczywiście jedna z tych opowieści, które zaczynają się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie tylko rośnie. To także absurdalna komedia, która raz po raz nabija się ze swoich bohaterów, niepotrafiących dostrzec niczego poza czubkiem własnego nosa. Charakteru dodaje jej przede wszystkim Alia Shawkat, która wciela się w dziewczynę desperacko poszukującą jakiegokolwiek celu w życiu. Znajduje go, kiedy natrafia na ogłoszenie zaginięciu dawnej koleżanki ze studiów i zaczyna jej zawzięcie szukać – a potem jest tylko dziwniej.
Warto zobaczyć serial dla niej i dlatego, że to inteligentna, wciągająca komedia, trafnie opisująca współczesny świat i pokolenie, które nie pamięta czasów, kiedy nie byliśmy wszyscy przyklejeni do smartfonów. [Marta Wawrzyn]