Nasze podsumowanie tygodnia – raz jeszcze same hity!
Redakcja
6 maja 2018, 22:03
"Homeland" (Fot. Showtime)
W tym tygodniu najwięcej mówiło się o finale "Homeland" i oczywiście go doceniamy w naszych hitach. Poza tym chwalimy "The Americans", "Atlantę", "Dear White People" i nie tylko.
W tym tygodniu najwięcej mówiło się o finale "Homeland" i oczywiście go doceniamy w naszych hitach. Poza tym chwalimy "The Americans", "Atlantę", "Dear White People" i nie tylko.
HIT TYGODNIA: "Legion" i surrealistyczny horror na pustyni
Po genialnym odcinku o Syd "Chapter 13" może wyglądać na lekką obniżkę formy, choćby dlatego, że finałowy twist – w zamyśle bardzo mocny – nie do końca spełnił swoje zadanie na płaszczyźnie emocjonalnej. Amy tak dawno w serialu nie było, że to, co się z nią stało, nie mogło widzów aż tak zaboleć. Ale też faktem jest, że za nami odcinek, który zachwycał swoją kreatywnością właściwie już od pierwszej sekundy, kiedy to Jon Hamm zamienił previously na apparently, wprowadzając nutkę wątpliwości co do tego, czy aby na pewno to, co uważaliśmy za serialową rzeczywistość, faktycznie nią było. A potem robiło się coraz dziwniej.
Od przesłuchań w pokoju, gdzie coś było nie tak z grawitacją, poprzez sny Amy i łódź podwodną z pączkami na pustyni, aż po ptasią głowę admirała Fukyamy i całkiem poważne rozprawy Farouka z Oliverem Birdem na tematy moralno-egzystencjalne – to był jeden wielki popis pomysłowości Noaha Hawleya i jego ekipy. "Chapter 13" był bardziej nawet odjechany niż premiera 2. sezonu, a do tego sprawnie zmienił ton na jeszcze bardziej mroczny niż dotychczas.
Po twiście z końcówki możemy spodziewać się, że ruszy lawina wydarzeń. David nie będzie siedział bezczynnie, a ostrzeżenie od Syd z przyszłości prawdopodobnie przegra z chęcią zemsty. I tak oto "Legion" raz jeszcze uda się w nieznane, a nam tylko pozostanie podziwiać, że w tym postmodernistycznym szaleństwie nie gubi się to co najważniejsze – ludzie i ich historie. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Atlanta" wraca do szkoły
Jeśli co tydzień włączamy nowy odcinek i za każdym razem dostajemy zupełnie inny serial, a równocześnie mamy poczucie spójności artystycznej wizji, to musi być "Atlanta". Po horrorze Dariusa w domu upiornego Teddy'ego Perkinsa, wędrówce Van po labiryntach rezydencji Drake'a, ucieczce Alfreda przez las i zakończonych przykrą rozmową przygodach ekipy na kampusie wydawałoby się, że tym razem już naprawdę nie damy się niczym Donaldowi Gloverowi zaskoczyć. Po czym dostajemy "FUBU".
Donald Glover reżyseruje napisaną przez swojego brata, Stephena, historię ze szkolnych czasów Earna. Nie do wiary, że można tak wielowarstwowo pokazać fabułę, która w gruncie rzeczy sprowadza się do pytania, kto – Earn czy jego kolega Devin – ma podróbkę tytułowej koszulki. Twórcy "Atlanty" potrafią wobec takiej pozornej błahostki osnuć całą opowieść o funkcjonowaniu w ramach wymogów grupy rówieśniczej i dorastaniu w konkretnych czasach. Ech, te (nie)słodkie lata 90.
Earn i Alfred już w nastoletnich czasach są zupełnie odmienni, inaczej radzą sobie z dylematami, inaczej reagują w trudnych sytuacjach. Niesamowite, jak fantastycznie młodzi aktorzy, Alkoya Brunson i Abraham Clinkscales, naśladują pewne gesty swoich dorosłych odpowiedników, Donalda Glovera i Briana Tyree Henry'ego. Najwyraźniej lata temu relacja kuzynów przybrały formę chronienia młodszego przez starszego, co przyniosło dramatyczne konsekwencje – Devin, już wcześniej przeżywający trudny czas, a teraz dodatkowo nękany w szkole, popełnił samobójstwo.
To tylko pół godziny, ale wchodzi się w ten świat do tego stopnia, że aż trochę żal, że nie poznamy dalszych szkolnych przygód bohaterów. Po całej serii świetnych odcinków nie wątpię jednak, że w kolejnym tygodniu finał sezonu "Atlanty" da nam znów coś fantastycznego. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "Homeland" znakomicie kończy świetny sezon
Za nami 7. sezon "Homeland" i aż trudno uwierzyć, że ten telewizyjny weteran wciąż potrafi utrzymywać taką formę. Po takim sezonie jak ten aż chciałoby się cofnąć narzekania na słabsze momenty, bo przecież nawet kiedy scenariusz trochę siadał, jedno pozostawało bez zmian: to był i jest serial, który trzyma rękę na pulsie, jeśli chodzi o politykę międzynarodową. Nie wiem, czy słowa jakiegokolwiek zachodniego polityka na temat końca demokracji w Polsce byłyby w stanie zrobić takie wrażenie jak to, co powiedziała prezydent Keane w finale "Homeland". To wielka siła tego serialu – i seriali w ogóle.
Ale to nie jest tak, że dajemy "Homeland" hit za zdiagnozowanie stanu naszej demokracji. Zrozumiałe jest, że w Polsce akurat ten fragment finału musiał budzić emocje, ale to była tylko część większej układanki. Serial telewizji Showtime w praktyce powiedział, że demokracje umierają na naszych oczach, a my tego nie widzimy. Bo nie dzieje się to nagle i z udziałem wojska, tylko krok po kroku, za pomocą zmian w prawie, które trudno odwrócić. To mocne słowa i mądre słowa, które jednak nie spowodują otrzeźwienia. Bo ci sami, którzy pouczali mnie, że to nie "Opowieść podręcznej", a "Homeland" jest najbardziej aktualnym serialem, dziś zmienili zdanie o 180 stopni.
Ale nawet zostawiając Polskę i spojrzenie z dystansu na nasze wojenki na boku, trzeba powiedzieć, że to był bardzo dobry sezon, który pokazał, jak wykańcza się demokracje putinowskimi metodami. Zobaczyliśmy, jakie mechanizmy stoją za fake newsami i trollingiem na przemysłową skalę, sprzęgniętym z grą wywiadów w iście KGB-owskim stylu. Swoje zrobił znakomity Costa Ronin – Oleg z "The Americans", tu w roli czarnego charakteru. Dobrze dopasowana została osobista historia Carrie, która szła do przodu, choć walił się jej na głowę cały świat.
A przede wszystkim od początku do końca to był zaskakujący sezon. W pierwszych odcinkach na głównego wroga wyglądała prezydent Keane, w ostatnich sytuacja wyglądała już zupełnie inaczej. Bez wielkich wybuchów i tysięcy trupów "Homeland" zbudowało wciągającą historię, która zaskakiwała do samego finału. Aż szkoda, że 8. sezon ma być już ostatni, bo nie ma drugiego serialu, który tak sprawnie reagowałby na zmiany w światowej polityce. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Dear White People" – wszystko, czego potrzebowaliśmy od serialu, nie wiedząc o tym
Serial Justina Simiena wrócił w świetnej formie, łapiąc chyba nawet lepszy rytm niż w i tak świetnej zeszłorocznej odsłonie. Sezon 2. to nadal celna, z premedytacją przejaskrawiona satyra na konflikty rasowe, a teraz dochodzi jeszcze kwestia fake news, hejtu internetowego i trollingu. Sam boleśnie przekonuje się, że żyje w świecie, w którym jej prowokacje nie są postrzegane jako zachęta do dyskusji, lecz jako usprawiedliwienie większej nienawiści i akcji odwetowych. Ale nadal nie ma tu jednostronności, bo twórcy serialu potrafią zakwestionować każdą opinię, która pada na ekranie.
Równocześnie przy całej wadze podejmowanych problemów społecznych "Dear White People" udaje się sprawić, że ważne są poszczególne postacie, a nie tylko sprawa, o którą walczą. Serial zgrabnie przeskakuje od gorących dyskusji o konieczności dzielenia akademika z białymi studentami i zagadek dotyczących tajnych stowarzyszeń na kampusie do całej masy imprez, romansów, dylematów wchodzenia w dorosłość.
Do tego cała historia została świetnie nakręcona, nadal w formie odcinków skupiających się na poszczególnych bohaterach, z rewelacyjnie dobraną muzyką i oryginalnymi zdjęciami. A scenariusz to taka masa błyskawicznych ripost i aluzji popkulturowych, że żeby je wszystkie wyłapać i docenić, trzeba by chyba obejrzeć serial jeszcze co najmniej dwa razy.
Jakimś cudem "Dear White People" to równocześnie satyra społeczna, kampusowa komedia i opowieść o poznawaniu samych siebie przez grupę inteligentnych, dowcipnych, chociaż mocno narcystycznych dwudziestolatków. Produkcja tak złożona, że trudna do opisania, a równocześnie tak lekka w odbiorze i wciągająca, że kusi nieprzerwanym pięciogodzinnym maratonem z nową serią. Jeden z najlepszych seriali Netfliksa. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Cisza przed burzą w "The Americans"
Jak na finałowy sezon, akcja w "The Americans" rozwija się póki co raczej powoli. Oczywiście, atrakcji nie brakuje – nie bez powodu co tydzień dajemy serialowi hit – ale każdy odcinek wygląda raczej na przygotowania do wielkiego trzęsienia ziemi, niż główne danie. I w "Rififi" też najważniejsze były rozmowy, budowanie napięcia i emocje prowadzące do ważnych decyzji.
Pierwsza z trzech ważnych rozmów miała miejsce jeszcze przed czołówką – Philip zaskoczył nas, mówiąc Elizabeth całą prawdę o tym, jak zakończył relację z Kimmy. Ona zaś odwdzięczyła mu się, oznajmiając, że od początku chciał tylko dziewczynę przelecieć (tu padło słowo na F, bardzo rzadko używane w serialach telewizji FX. Potem zresztą padło jeszcze drugie, z ust Philipa podczas wyścigów autkami). Pogardliwe miny, trzaśnięcie drzwiami – i znów poczuliśmy, że jesteśmy coraz bliżej końca tego małżeństwa. Kolejne świetne rozmowy odbyły się przez telefon – najpierw Elizabeth, sprawiając wrażenie, jakby żegnała się na zawsze, zaczęła pytać Henry'ego o codzienne sprawy, a na koniec Philip zaoferował żonie pomoc w chicagowskiej misji.
To ostatnie to prawdopodobnie nie efekt emocji, tylko chłodnej kalkulacji – Philip już wybrał stronę i zdania nie zmieni, a to, co powiedział mu Henry na temat matki, wydało mu się pewnie dobrą okazją do wykorzystania. Jednocześnie widać, że agenci FBI, w tym także Stan, powracający do swoich dawnych zadań, są coraz bliżsi rozszyfrowania całej radzieckiej siatki szpiegów, działającej tak jak Jenningsowie.
Zostały już tylko cztery odcinki do końca, więc przed nami wiele trudnych pożegnań. Ale warto zauważyć, że w "Rififi" prawdopodobnie już pożegnaliśmy jednego z najbardziej charakterystycznych bohaterów serialu – mówię oczywiście o robocie pocztowym, który być może śni, a być może nie śni o elektrycznych owcach. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Egzekucja Fiony w "Silicon Valley"
Najnowszy sezon "Silicon Valley" jest znacznie ciekawszy od poprzedniego, a odcinek "Artificial Emotional Intelligence" stanowi tego dobry przykład. Wprawdzie fabularnie nie ma tu wielkich sukcesów czy totalnych porażek naszych ulubionych startupowców, ale wszystko logicznie zmierza albo ku triumfowi, który zapewnić ma kolejna transza finansowania, albo ku katastrofie, którą wywoła chińska konkurencja.
Póki co natomiast możemy podziwiać świetna pomniejsze wątki, zwłaszcza ten z Fioną. Robot, w którym Jared (fantastyczny Zach Woods!) z miejsca się zakochał, to ze strony twórców serialu udana emocjonalna manipulacja. Na tle zaludniającego ekran narcystycznego grona programistów ta "kobieta" zyskuje współczucie i sympatię. Fiona niczym bohaterowie "Westworld" zachęca do interakcji, a takie uczucia udzielają się nie tylko biednemu Jaredowi, ale i widzom. W efekcie to, jak na skutek decyzji Laurie kończy żywot uroczy robot, wywołuje szok zapewne nie tylko na twarzy szefów Pied Pieper.
A jeśli o emocjach mowa, to w tym odcinku odkrywamy też nową, chociaż krótkotrwałą odsłonę Laurie, a Richard dostaje kolejną bolesną lekcję prowadzenia firmy. Do tego dodać trzeba perypetie Gavina w Chinach. Satyra na pragnienie taniej siły roboczej kosztem wszystkich z trudem przeprowadzanych w firmie reform bawi trochę gorzko, za to moment, w którym to szef Hooli zostaje wyrolowany, a my zostajemy z ironicznymi dźwiękami "Made in China" – bawi po prostu. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "Opowieść podręcznej" wprowadza postać matki June
W porównaniu z supermocną podwójną premierą 2. sezonu "Opowieści podręcznej", 3. odcinek, czyli "Baggage", aż tak spektakularnie już nie wybrzmiał. Ale zawierał Cherry Jones w roli charyzmatycznej matki June, co tak naprawdę wystarczyło, żeby mi się podobał. Znakomita aktorka wcieliła się w postać wojującej feministki, której relacja z córką nie należała do łatwych, bo June wybrała zupełnie inne, spokojniejsze życie, na dodatek z facetem u boku. Co było nie do zaakceptowania dla jej matki. To dość interesujące odwrócenie ról, tym bardziej znamienne, że mówimy o świecie, w którym najgorsze obawy feministek się spełniły z nawiązką.
Oprócz fascynującej relacji rodzinnej, pokazanej w retrospekcjach, odcinek "Baggage" przyniósł kolejny rozdział mrożącego krew w żyłach thrillera z ucieczką June, która podjęła szalenie trudną decyzję o przebraniu się za jedną z szarych żon biedniejszych czy też niższych rangą facetów. Jej odwaga nie została jednak nagrodzona, odcinek zakończył się strasznym cliffhangerem. Koszmar June trwa, na kolejny odcinek czeka się jak na szpilkach.
Czekam też na więcej flashbacków z matką June, pokazujących, jak skomplikowana i nieoczywista była ich relacja. I na więcej scen mających taką energię jak ta ze śpiewanym w aucie "Hollaback Girl" w roli głównej. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "A.P. Bio" i finał à la "Carrie"
Sezon "A.P. Bio" minął błyskawicznie i będę tęsknić – zwłaszcza jeśli NBC nie da serialowi szansy rozwinięcia się w kolejnych seriach. Komedia o Jacku, filozofie, który po zwolnieniu z uniwersytetu musi uczyć w szkole średniej, więc włącza uczniów w swój plan zemsty, nie wykorzystała jeszcze w pełni swojego potencjału. Co nie znaczy, że nie zasługuje na hit.
Udało się stworzyć całą grupę postaci, które świetnie działają razem, ale mają też fantastyczne cechy indywidualne. O samej Heather (Allisyn Ashley Arm) można by zrobić spin-off. Oglądałabym chyba też losy Devina (Jacob McCarthy) czy Sariki (Aparna Brielle). Sitcom, który na początku zdawał się bazować na popularności grającego główną rolę Glenna Howertona, w ciągu zaledwie 13 odcinków stworzył pełen fanatycznych drobiazgów świat Whitlock High School, którego nie chce się opuszczać.
Finał sezonu bawi i dobrze zmyka dotychczasową historię, mimo że wybrano dość przewidywalne rozwiązanie i Jack jednak nie może opuścić Toledo, bo zniszczył swoją szansę jednym z wcześniejszych planów zemsty. "Drenching Dallas" to odwrócenie sytuacji, bo tym razem Jack chce pomóc się odegrać grupie swoich podopiecznych, która w hierarchii szkolnej jest tylko przed "dzieciakami z Rosji", a te "szybko się adaptują". Cała historia zemsty rodem z "Carrie" może nie wydaje się szczególnie oryginalna, ale ogląda się ją świetnie ze względu na postacie, które zdążyliśmy polubić.
Jest tu wciąż materiał do poprawy. Patton Oswalt w roli dyrektora ma na pewno więcej do pokazania, a twórcy jeszcze nie do końca umieją wyważyć, czy Jack ma być totalnym psychopatą, czy empatycznym znawcą nastoletnich problemów. Po jakimś czasie powtarzalny schemat budowy odcinków też może zacząć przeszkadzać. Ale to mimo wszystko najoryginalniejsza komedia ogólnodostępnej stacji w ostatnich miesiącach, przynajmniej trochę wypełniająca lukę po "The Good Place" i niewątpliwie mając na siebie ciekawy pomysł. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "Trust" i negocjacje w Willi Hadriana
"Co tutaj się wyprawia!" to słowa, które dobrze oddają zawartość dosłownie każdego odcinka "Trust". Do pewnych specyficznych cech i zachowań nestora rodu Gettych, granego przez rewelacyjnego Donalda Sutherlanda, zdążyłam się już przyzwyczaić, a jednak i tak szczęka opadła mi do samej ziemi, kiedy oglądałam końcówkę odcinka o numerze 6, "John, Chapter 11". Wynegocjował świetny deal, więc płacenie okupu już nie jest po jego stronie – logiczne, prawda?
Nie wiem, czemu mnie to zaskoczyło, wszak cały ten godzinny odcinek był paradą dziwnych, szalonych i groteskowych scen, w których poznawaliśmy dziadka porwanego chłopaka od najgorszych możliwych stron (choć miał też moment "słabości", kiedy dowiedział się o rzekomej śmierci wnuka). Mierzenie głowy na cele muzeum figur woskowych, taniec przy dźwiękach "Puttin' on the Ritz", odprawienie ciężarnej kochanki, bo złamała kontrakt – to wszystko był kompletny absurd, który wzmagał fascynację tym człowiekiem i zarazem obrzydzenie wobec niego.
Ale ten hit tak naprawdę dajemy za przepięknie sfilmowane negocjacje biznesowe w Willi Hadriana, które zszokowały nawet przedstawiciela włoskiej mafii. Na gruzach upadłego imperium rozegrał się prawdziwy teatr – Getty podszedł do sprawy chłodno, oznajmił, że wartość sentymentalna absolutnie nie równa się 17 milionów, i gdzieś pomiędzy prowadzonymi po włosku rozmowami o historii i zwykłych ludziach łaknących silnego przywództwa wynegocjował naprawdę dobry układ. A następnie znów pokazał rodzinie środkowy palec i jak gdyby nigdy nic wsiadł do samolotu. My zaś powinniśmy szykować się na ciąg dalszy farsy i jeszcze więcej rodzinnych dramatów w spektakularnej oprawie.
Choć Danny Boyle już nie reżyseruje "Trust" (ten odcinek wyreżyserował Jonathan Van Tulleken), serial co tydzień udowadnia, że jest jedną z najbardziej niezwykłych rzeczy, jakie teraz możemy zobaczyć w telewizji. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: 7. odcinek "Terroru" i ten okropny pan Hickey
W ostatnich tygodniach trochę zaniedbaliśmy "Terror", po części dlatego, że to serial, który każdy ogląda w swoim tempie – niestety AMC go nie emituje w tym samym dniu we wszystkich krajach, a dodatkowe zamieszanie wprowadziło wypuszczenie na początku kwietnia całości na platformach VoD. Nie jestem pewna, czy to był najlepszy ruch – oglądalność w amerykańskiej telewizji spadła trzykrotnie w porównaniu z premierą, a innych danych w tym momencie nie znamy.
Niezależnie od tego, jakie będą dalsze losy "Terroru", wypada docenić ten sezon i pochwalić 7. odcinek, mający w tym tygodniu premierę telewizyjną. Uczestnicy pechowej ekspedycji opuścili już statki i wyruszyli w długą podróż powrotną przez – przepięknie sfilmowane – lodowate pustkowie, a my raz jeszcze mieliśmy okazję się przekonać, że to nie śnieżny potwór był dla nich największym zagrożeniem. "Horrible from Supper" wyraźnie mówi, że najgorszym wrogiem człowieka jest drugi człowiek.
W tym przypadku człowiek naprawdę paskudny – od początku knujący na boku pan Hickey, który, jak się okazało, nie jest prawdziwym Hickeyem. To typowy szczur pokładowy, którego metody pięcia się po drabinie społecznej i radzenia sobie w podbramkowych sytuacjach od początku były ohydne. Tym razem podsłuchał, że jedzenie z puszek to trucizna, zabijająca powoli załogę, i wykombinował, że łatwiej będzie przetrwać, jeśli zdobędzie się prawdziwą żywność – w tym przypadku psa Croziera – i podzieli ją w małym gronie.
I na tym bynajmniej koszmar się nie zakończył, bo to Hickey wbił gwóźdź do trumny wszystkich tych ludzi, mordując Irvinga, tuż po tym jak ten nawiązał kontakt z Inuitami i dostał od nich kawałek mięsa za teleskop. Hickey to najlepszy dowód na to, że ludzie są najgorszym zagrożeniem dla innych ludzi. Horror dopiero się zaczyna, a do czego on doprowadzi, zasugerował nam biedny Morfin, który powiedział, że jego nos i żołądek nie były w stanie odróżnić zapachu ludzkich ciał palących się podczas karnawału od smażonego mięsa. [Marta Wawrzyn]