Pisząc własne historie. "Westworld" – recenzja 3. odcinka 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
7 maja 2018, 22:02
"Westworld" (Fot. HBO)
Z "Virtù e Fortuna" zapamiętamy z pewnością zupełnie nowy park i całkiem poważne starcie ludzi z maszynami, ale to niekoniecznie one były w tym odcinku najistotniejsze. Uwaga na spoilery!
Z "Virtù e Fortuna" zapamiętamy z pewnością zupełnie nowy park i całkiem poważne starcie ludzi z maszynami, ale to niekoniecznie one były w tym odcinku najistotniejsze. Uwaga na spoilery!
Mieliśmy już odcinek wprowadzający, a także ten uzupełniający luki i kierujący naszą uwagę w nieco innych kierunkach niż dotychczas. Przyszła więc pora na godzinę, która powinna wyraźnie pchnąć akcję do przodu i nieco podkręcić jej tempo. "Virtù e Fortuna" w kilku miejscach na taki właśnie odcinek wygląda, ale wbrew pozorom najciekawsze rzeczy wcale nie działy się tu w tych najefektowniejszych i najbardziej zapadających w pamięć fragmentach.
Choć tym niczego odmówić nie można, zwłaszcza że twórcy zrealizowali wreszcie obietnicę, którą złożyli nam już dawno temu i zabrali nas do innego parku. A że zamiast feudalnej Japonii dostaliśmy kolonialne Indie? Tym lepiej, przynajmniej z pewnego tygrysa bengalskiego nie zrobił się drugi niedźwiedź polarny rodem z "Lost" i jego obecność została szybko wyjaśniona. Jeśli zaś chodzi o zagadki, to garść nowych dostarczyła bohaterka grana przez Katję Herbers (na imię ma ponoć Grace), która nie wyglądała na typową odwiedzającą tutejszego parku uciech.
Kilka minut w jej towarzystwie wniosło do "Westworld" sporo ożywienia, co po części było z pewnością zasługą scenerii – zamiana ładnych, acz nieco monotonnych pustynnych krajobrazów na brytyjski kolonializm w sercu dżungli zrobiła swoje – ale w głównej mierze przysłużyła się temu sama Grace. W serialu, w którym trudno o ludzkich bohaterów, których losem można by się przejąć, ma bez wątpienia ku temu potencjał i to pomimo faktu, że nie wiemy o niej praktycznie niczego. Poza tym oczywiście, że dobrze strzela, ma charakterek i sprawia wrażenie wyjątkowo konkretnej. Także w kwestii wyboru partnera i szybkiego ustalenia jego człowieczeństwa.
Fakt że z miejsca kogoś tu tak zwyczajnie polubiłem, nie zastanawiając się póki co nad całą resztą, nie zdarza się raczej często, więc tym bardziej mam nadzieję na szybkie ponowne spotkanie z Grace. Odrobina napięcia w scenie ucieczki przed tygrysem i nuta niepewności, co do jej dalszych losów to wprawdzie niewiele, ale dość, by wyprzedziła pozostałych ludzi o kilka długości. Szkoda przy tym tylko trochę szybkiego opuszczenia indyjskiego parku, ale może tamtejszy klimat przygody przeniesie się na Dziki Zachód wraz z nową bohaterką?
Nie miałbym nic przeciwko, bo w bliższych nam stronach atmosfera robi się tylko gęstsza i spuszczenie z niej odrobiny pary pewnie nikomu by nie zaszkodziło. No ale nie o to tu przecież w głównej mierze chodzi, prawda? Są historie, które powagę mają tak głęboko wpisaną w swoje DNA, że zbytnie odejście od niej mogłoby się skończyć tragicznie i "Westworld" bez wątpienia się do nich zalicza. Kwestią dyskusyjną pozostaje (i pewnie pozostanie do samego końca), czy twórcy poruszają się wśród tych śmiertelnie poważnych tematów w odpowiednio zajmujący sposób. Według mnie "Virtù e Fortuna" dostarczyło kilka solidnych argumentów za tym stwierdzeniem.
Przede wszystkim dlatego, że po wstępie, gdy znaleźliśmy się na powrót w znajomym parku, "Westworld" zajął się udowadnianiem, że przynajmniej czasami może być czystą frajdą. Serialem, w którym gra nadal toczy się o stawkę równie dużą, co tajemniczą, ale też potrafiącym choć trochę ponakłuwać swoją nadmuchaną fabułę. Ot, choćby w jednej chwili zamieniając maniakalnego rewolwerowca Rebusa (Steven Ogg) w cnotliwego obrońcę uciśnionych (a zwłaszcza dam w opresji) albo wyskakując ze swoim własnym smokiem w osobie Armistice (Ingrid Bolsø Berdal).
Nie, to oczywiście nie tak, że nagle historia wykonała zwrot o 180 stopni, ale nie da się ukryć, że słuchanie kolejnych, nieposuwających fabuły naprzód dyskusji o motywacjach bohaterów jest znacznie bardziej atrakcyjne, gdy przedzielają je sceny, w których większe sprawy schodzą na drugi plan. Niekoniecznie musi to oznaczać uderzanie w humorystyczne tony, jak w powyższych przykładach. Weźmy przecież sekwencję bitwy o Fort Zgasłej Nadziei – o żartach tam nie mogło być mowy, a jednak było i efektownie, i całkiem ciekawie, gdy Dolores (Evan Rachel Wood) podstępem wprowadziła w życie swój okrutny plan.
W gruncie rzeczy można to więc sprowadzić do banalnego "mniej gadania, więcej działania", co w pewnym stopniu jest dość trafne – oczywiście w znacznym uproszczeniu. Bo "Westworld" wciąż w największym stopniu skupia uwagę na swoich bohaterach, tym razem jednak pozwalając, by czyny przemawiały za nich wyraźniej niż słowa. Może sobie na to pozwolić, bo jak zauważono w mojej ulubionej scenie z tego odcinka, nastał wreszcie czas pisania swoich własnych narracji.
Mam na myśli zaskoczenie, jakie przeżył Lee (Simon Quarterman), dowiadując się, że Maeve (Thandie Newton) i Hector (Rodrigo Santoro) są parą, choć nie zakładał tego żaden scenariusz. Znaczące, że choć widział już hosty mordujące gości, to dopiero odkrycie, że są w stanie wychodzić poza przypisane im narracje, wzbudziło w nim taki szok. Mogły się zepsuć, to jasne, ale zakochać? Trzymać się za ręce? Łamać scenariusz, mimo że wciąż pozostają maszynami, które ktoś stworzył i obdarzył osobowością według własnego widzimisię?
A jednak, choć to niedorzeczne, naprawdę się dzieje. Chociaż Hector wciąż przemawia monologiem napisanym przez Lee i zawsze już będzie maszyną wykreowaną przez jego wyobraźnię (z dość smutnych powodów, jak słusznie zauważyła Maeve), bez wątpienia podąża własną ścieżką. Zwracam na tę drobną scenę taką uwagę nie bez powodu, bo ma ona bardzo istotne znaczenie dla postrzegania wszystkich hostów. Spójrzcie tylko na Dolores, która przestaje być Wyattem, gdy na widok swojego "ojca" budzi się w niej prosta córka ranczera – to całkiem podobna sytuacja, w której nowo zyskana świadomość ściera się z wciąż istniejącym w hoście kodem i jego pozostałościami w postaci uczuć.
"Westworld" od samego początku szuka odpowiedzi na zestaw klasycznych filozoficznych pytań, w tym tego, co czyni nas ludźmi, ale podoba mi się sposób, w jaki twórcy starają się zbaczać z prostych ścieżek i doszukiwać się niuansów tam, gdzie najłatwiej byłoby ich uniknąć. Jasne, Dolores wciąż pozostaje bezwzględną przywódczynią rebelii, która konkretnie wyłożyła swoje cele, ale zastanówcie się – co sprawia, że jest bardziej ludzka? Chęć zemsty na oprawcach czy może jednak przejawy uczuć względem Petera Abernathy'ego (znakomity w tym odcinku Louis Herthum)? Wolna wola czy emocje wywoływane przez stare oprogramowanie? Inaczej mówiąc, czy fragmenty narracji napisane przez scenarzystów to pozostałości dawnego zniewolenia, którego należy się pozbyć w drodze do pełnej niezależności, czy wręcz przeciwnie – przejaw rodzącego się człowieczeństwa?
Takich paradoksów jest w "Westworld" sporo, a twórcy naprawdę zręcznie się nimi posługują, przeplatając je czystą akcją lub odkrywaniem kolejnych zakamarków tego świata (kolejny przystanek: Shogun World?). Jeśli chodzi o tajemnice, to w tym odcinku skupiały się wokół poszukiwań Dolores i przechowywanych przez Abernathy'ego danych, które koniecznie chce pozyskać korporacja Delos (czy chodzi o informacje o gościach, czy o coś innego, trudno w tym momencie powiedzieć). Mogę się zgodzić, że nie ma w tym wielkich emocji, a ich brak niekiedy doskwiera, ale jest w serialu HBO tak wiele innego rodzaju atrakcji, że te małe niedogodności nie stanowią dla mnie praktycznie żadnego problemu.
Przynajmniej na razie, bo nad wszystkim unosi się oczywiście ciężar w postaci kierunku, w jakim zmierza cała ta historia. Po "Virtù e Fortuna" nie stał się on szczególnie wyraźniejszy, tym bardziej, że jedyne sceny z teraźniejszości (czy tam przyszłości, jak wolicie), nie wniosły praktycznie nic poza wiedzą, że Charlotte Hale (Tessa Thompson) żyje, a Abernathy ponownie zdołał się jej wymknąć. Szczerze mówiąc, w tym momencie nie bardzo dostrzegam sens zabiegu z wybieganiem w przyszłość, który wprowadza tylko niepotrzebną konfuzję, ale udzielam twórcom w tej sprawie kredytu zaufania. Zgaduję tylko, że kluczem do jej rozwiązania jest Bernard (Jeffrey Wright), który stopniowo przejmuje od Teddy'ego (James Marsden) tytuł najbardziej poniewieranego hosta w "Westworld".
A skoro już przy poczciwym Teddym jesteśmy, to najwyraźniej szykują mu się problemy w związku idealnym z Dolores. Ten to ma pecha – gdy już przestali go notorycznie zabijać, to jego ukochana okazała się bezlitosną morderczynią, co mu nie do końca pasuje. Może lepiej było zostać wprawdzie bezmyślnym, ale za to najsympatyczniejszym rewolwerowcem na Dzikim Zachodzie? Albo odwrotnie, trzeba było się tej dobrotliwej natury pozbyć, w końcu to ona, będąc zapisaną w jego kodzie, kazała mu zlekceważyć polecenie Dolores, czyż nie?
Jak już wspominałem, w "Westworld" roi się od intrygujących paradoksów, wystarczy tylko uważnie poszukać. Przyjemność, jaką będziecie przy okazji czerpać z oglądania i poznawania coraz to nowych fragmentów tego świata, zależy w gruncie rzeczy tylko i wyłącznie od Was.
Nowe odcinki "Westworld" możecie oglądać w poniedziałki w HBO i HBO GO.