Ten ze ślubem Sheldona i Amy. "The Big Bang Theory" – recenzja finału 11. sezonu
Marta Wawrzyn
12 maja 2018, 17:03
"The Big Bang Theory" (Fot. CBS)
Ślubny odcinek "The Big Bang Theory" od tygodni zapowiadano jako coś więcej niż zwykły finał i trzeba przyznać, że większość oczekiwań udało się spełnić. Uwaga na spoilery!
Ślubny odcinek "The Big Bang Theory" od tygodni zapowiadano jako coś więcej niż zwykły finał i trzeba przyznać, że większość oczekiwań udało się spełnić. Uwaga na spoilery!
Nie pamiętam już, kiedy ostatnio napisaliśmy cokolwiek dobrego o "The Big Bang Theory", bo forma tego niegdyś rewelacyjnego sitcomu spadała coraz bardziej od czwartego, piątego sezonu. I niestety, nie ratowały tego ani gościnne wizyty Stephena Hawkinga czy aktorów z "Gwiezdnych wojen", ani ważne wydarzenia w życiu bohaterów, jak kolejne śluby, dzieci itp. Ze ślubem Sheldona Coopera (Jim Parsons) i Amy Farrah Fawler (Mayim Bialik) miało być inaczej i uff – udało się spełnić oczekiwania, przynajmniej te najważniejsze.
A oczekiwania były mocno wywindowane przez bardzo długie zaloty pary, która jest niekonwencjonalna pod każdym względem, a jednocześnie faktycznie w sobie zakochana. Scenarzyści to na szczęście rozumieli i w odcinku "The Bow Tie Asymmetry" postawili mniej na typowe sitcomowe żarty, a bardziej na emocje. Kiedy Mark Hamill płakał, odprawiając ceremonię, nie było w tym fałszywej nuty, wręcz przeciwnie, wzruszenie rzeczywiście było odczuwalne.
Bo co tu dużo mówić, zarówno to, co się działo pomiędzy Amy i Sheldonem tuż przed ślubem – wspólne odkrycie naukowe, a wcześniej bardzo wdzięczna rozmowa o tym, co by było, gdyby Sheldon z przyszłości chciał zapobiec ślubowi – jak i ich przysięgi były absolutnie perfekcyjne. Jej wyznanie, że kocha go każdego dnia coraz bardziej i bardziej, było przepięknie napisane, a jego chaotyczna odpowiedź, zakończona wyznaniem, że brak mu słów, żeby wyrazić w tej chwili swoją miłość, ale będzie ją okazywał każdego dnia, również miała bardzo dużo uroku i bardzo do niego pasowała. Oczywiście po tym wszystkim, co przeszedł w ostatnich sezonach, bo podczas gdy my narzekaliśmy na spadającą jakość żartów, szacowny doktor Cooper dojrzewał coraz bardziej i bardziej.
Ślub wypadł wspaniale, bo wszystkie piękne momenty, którymi był wypakowany, to efekt budowania tej dwójki postaci przez wiele sezonów. To jedna z rzeczy, które koniec końców w "The Big Bang Theory" wyszły, choć bywały frustrujące po drodze. Ani pan młody, ani panna młoda nie są typowymi sympatycznymi sitcomowymi bohaterami. Oboje odstają od średniej i odróżniają się od ogółu społeczeństwa, także w sensie emocjonalnym. Dlatego ilość emocji, zawarta w ich przysięgach małżeńskich, i sposób, w jaki zostały one przekazane, po prostu musiał podziałać. Chyba nie tylko ja mam stuprocentową pewność, że to para, która naprawdę będzie ze sobą już zawsze.
I myślę, że nie tylko dla mnie był to jeden z najbardziej wzruszających sitcomowych momentów w historii. Słuchając przysiąg państwa młodych i widząc, jak rozwinięto te postacie niemal już wybaczyłam serialowi wszystkie te odcinki, które oglądałam tylko z przyzwyczajenia i po których miałam ochotę pożegnać tę ekipę na zawsze.
Niestety, takie momenty zdarzyły się i w tym odcinku, bo jakieś głupie żarty zawsze muszą być. Tym razem padło na postać Kathy Bates. Chuck Lorre i spółka chyba tej aktorki nie lubią, bo po fatalnym "Disjointed" znów kazali jej grać wszystko co najgorsze. Rozumiem, że matka Amy nie miała być osobą łatwą do polubienia, ale jednak ilość prostackich żartów na minutę, jakie padały z jej ust, wydała mi się przesadna. Bates i wcielający się w milczącego tatę Amy magik Teller mieli stanowić komediową odskocznię od wszystkich wzruszeń, co wyszło w najlepszym razie średnio.
Można zrozumieć, czemu postawiono na sceny z nimi, a nie na przykład na wiadomość od babci Sheldona czy sympatyczne pożegnanie Stephena Hawkinga – to w końcu rodzice Amy i teściowie Sheldona – ale wolałabym, żeby okrojono ten bardzo stereotypowy wątek rodzinny i pokazano w zamian choć jedną z wyciętych scen. Satysfakcja, którą poczułam, kiedy Penny w krótkich, żołnierskich słowach powiedziała matce Amy, co myśli o jej zachowaniu, była duża, ale niepotrzebna. Nic by się nie stało, gdyby rodzice panny młodej okazali się trochę mniej widoczni.
Przez nich zabrakło więcej miejsca dla rodziny Sheldona, nie tylko babci, ale także jego siostry Missy (Courtney Henggeler) i brata Georgie'ego (Jerry O'Connell). Tylko Laurie Metcalf jako jego mama jak zwykle dała radę się wyróżnić, nawet jeśli jej występ również do długich nie należał. Być może jakimś rozwiązaniem byłby podwójny odcinek, w którym pokazano by także fragmenty wesela – wtedy pewnie narzekalibyśmy na niepotrzebne sceny, ale przynajmniej nie byłoby wrażenia, że pewne rzeczy drastycznie okrojono.
Bo "The Bow Tie Asymmetry" był też odcinkiem, w którym próbowano zmieścić bardzo, bardzo dużo – Wila Wheatona w ostatniej chwili zastąpionego przez Marka Hamilla jako prowadzącego ceremonię, Q & A z "Gwiezdnych wojen", Stuarta robiącego wrażenie na swojej pracownicy ze sklepu komiksowego (Lauren Lapkus pewnie będzie ważniejszą częścią serialu w przyszłym sezonie) i jeszcze śpiewającego Kripkego jako wisienkę na torcie. Wszystko toczyło się w bardzo szybkim tempie, tak że przysięgi – poza tym, że były cudowne pod każdym względem – stanowiły wręcz chwilę oddechu od sitcomowej gonitwy.
Koniec końców minusy wydają mi się jednak malutkie w porównaniu z plusami. To był piękny, wypakowany emocjami ślub dwójki ludzi, którzy towarzyszyli nam od bardzo dawna i których droga przed ołtarz była długa i pokrętna. Widać, że twórcy włożyli w niego dużo serca, dobrze dopasowując do siebie poszczególne elementy i idealnie wpisując w ślubny bałagan Marka Hamilla. Plusem jest też to, że zrezygnowali z irytującego cliffhangera na końcu.
Na tym zresztą dobrych wiadomości nie koniec, bo Steve Holland, showrunner serialu, powiedział niedawno, że traktuje 12. sezon "The Big Bang Theory" jako finałowy. Sobie i Wam życzę, aby to się spełniło, a wszystkim, którzy porzucili serial kilka sezonów temu, polecam obejrzeć ślub Sheldona i Amy. To zdecydowanie jedna z tych rzeczy, które Hollandowi i spółce wyszły.