Jak oszukać diabła? "Westworld" – recenzja 4. odcinka 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
14 maja 2018, 21:38
"Westworld" (Fot. HBO)
Kilka twistów, parę ważkich kwestii, a do tego całkiem sympatyczna zabawa formą, z której coś wynika – tyle wystarczyło, by powstał jak dotąd najlepszy odcinek 2. sezonu "Westworld". Uwaga na spoilery!
Kilka twistów, parę ważkich kwestii, a do tego całkiem sympatyczna zabawa formą, z której coś wynika – tyle wystarczyło, by powstał jak dotąd najlepszy odcinek 2. sezonu "Westworld". Uwaga na spoilery!
"Wiedziałem!" – krzyknęli triumfalnie oglądający "Westworld", gdy serial ujawnił kolejną ze swoich tajemnic, potwierdzając jeszcze jedną fanowską teorię. W wyreżyserowanym przez Lisę Joy "The Riddle of the Sphinx" takich momentów było nawet kilka, co zaskakuje tym bardziej, że tutejsi twórcy raczej nie słyną z szybkiego wyjawiania swoich sekretów. Widząc, że nowy odcinek trwa znów ponad godzinę, spodziewałem się raczej całej serii za długich i zdecydowanie zbyt poważnych rozmów prowadzących w najlepszym razie do kolejnych dyskusji, a w najgorszym donikąd. A tu niespodzianka – całkiem ich nie uniknęliśmy, jednak ostatecznie zginęły w innych atrakcjach.
Zdecydowanie największa z nich rozgrywała się w małym, przywołującym bardzo konkretne skojarzenia z "Lost" pomieszczeniu (w pewnym sensie mieliśmy tu nawet wariację na temat butelkowego odcinka), zamieszkałym przez Jamesa Delosa (Peter Mullan) we własnej osobie. Założyciela zarządzającej parkami korporacji poznaliśmy dwa tygodnie temu, ale nasza wiedza na jego temat nie była zbyt obszerna – tutaj ją w znaczny sposób poszerzono, łącząc jednocześnie jego wątek ze wszystkimi pozostałymi w odcinku. Kolejne miłe zaskoczenie, bo jak do tej pory poszczególne historie w "Westworld" coraz bardziej się od siebie oddalały. Tym razem było odwrotnie, a w centrum znalazła się stara jak sam serial sztuczka z człowiekiem okazującym się maszyną.
Na całe szczęście etap, gdy tego typu sensacje robiły za główne punkty programu, mamy już za sobą, więc "sekret" ujawniono dość szybko, skupiając się na bardziej interesującym aspekcie sprawy. Mianowicie celu całej tej zmechanizowanej szopki, który odkrywaliśmy w kolejnych, do pewnego stopnia identycznych scenach. Odwiedzającego swojego teścia Williama (Jimmi Simpson), powtarzającego tę samą rozmowę i wyjaśniającego mu, że jest hostem wzorowanym na dawno zmarłym człowieku, wpisano jednak w większą narrację, uzupełniając przy okazji luki w wątkach innych bohaterów.
Bardzo ładnie to wszystko ze sobą zagrało, udowadniając, że opowiadane na znacznie mniejszą skalę historie, mogą odnieść nawet lepszy skutek, niż wielkie i skomplikowane narracje rozłożone na cały sezon (albo dłużej). "Westworld" za rzadko sięga po takie rozwiązania, a szkoda, bo dzięki nim serial nie tylko nabiera tempa, ale też zwyczajnie staje się łatwiejszy w odbiorze. I to pomimo tego, że odcinek pobił chyba jakiś rekord w liczbie różnych linii czasowych.
Mieliśmy dwóch Williamów odwiedzających Jamesa w odstępie kilku(nastu) lat. Starszego z nich (Ed Harris) kontynuującego swoją misję w parku. Bernarda, któremu teraźniejszość mieszała się z przeszłością. Stubbsa (Luke Hemsworth) i Grace (Katja Herbers) zaraz po buncie hostów. Sporo tego, prawda? A jednak nic nie wymknęło się spod kontroli i nie sprawiało wrażenia kompletnie wyjętego z kontekstu. Wręcz przeciwnie, jedno albo wprost prowadziło do drugiego, albo wskakiwało na właściwe miejsce pod koniec. To nie było widzimisię twórców, celowo utrudniających nam życie, ale logiczne i użyteczne (!) rozwiązanie fabularne.
Co więcej, wyniknął z tego naprawdę konkretny rozwój postaci, czyli kolejna rzecz, która twórcom "Westworld" nie zawsze wychodzi, jak powinna. I w "The Riddle of the Sphinx" długo wydawało się, że będzie podobnie, gdy wgłębialiśmy się w kolejną kompletnie nijaką odsłonę historii Mężczyzny w Czerni podążającego za tajemniczą grą autorstwa Roberta Forda. Szczerze powiedziawszy, z całego przymusowego postoju w miasteczku Lawrence'a (Clifton Collins Jr.) i konfrontacji z Craddockiem (dobry, ale zmarnowany na lichą postać Jonathan Tucker) zapamiętałem tylko Eda Harrisa smętnie wpatrującego się w ulewę. Rany, "Westworldzie", filozofuj sobie, ile tylko chcesz, ale błagam, nie porywaj się więcej na artystyczne wstawki.
Tym, co uratowało cały wątek, nie była bynajmniej jeszcze jedna strzelanina ani nawet malowniczy koniec Craddocka, lecz właśnie tocząca się równolegle historia Delosa. To z niej dowiedzieliśmy się, że przebijające się tam wstawki przedstawiały samobójstwo żony Williama i to dzięki niej sensu nabrało postępowanie naszego bohatera, okazującego pierwszy od lat przejaw człowieczeństwa. Pewnie, że nie było to najbardziej przekonujące na świecie, ale miało sens – zwłaszcza w zestawieniu z ostatnią sceną, ujawniającą tożsamość Grace (tak, oczywiście, że były na ten temat teorie). Ta z kolei oznacza, że błąkający się po parku Ed Harris w końcu może mieć do zagrania coś więcej, niż sadystę w czarnym kapeluszu. Ba, może współczucie okazane hostom sprawi, że jeszcze coś z niego będzie? Nawet mimo wątpliwości wyrażonych zza grobu przez Roberta Forda?
Nie jest to niemożliwe, przede wszystkim dlatego, że dostaliśmy wreszcie satysfakcjonujący łącznik pomiędzy Mężczyzną w Czerni, a Williamem. W scenach z nimi obydwoma i Jamesem Delosem można było w końcu z pełnym przekonaniem dostrzec, że są jedną i tą samą osobą. Zafiksowanym na punkcie stworzenia funkcjonalnej nieśmiertelności mężczyzną, który chcąc zostać Bogiem, czy jak wolicie, oszukać diabła, zapomniał, jak być człowiekiem. Świetnie spięło się tu kilka różnych aspektów tej samej historii, poczynając od oddalającego się od rodziny Williama, przez kompletnie pozbawionego ludzkich uczuć Mężczyznę w Czerni, aż do skazanego na tragiczny los Delosa, o każdym mówiąc coś interesującego.
Możliwe, że najciekawszym przypadkiem jest jednak ten ostatni, którego na dobrą sprawę ledwie co poznaliśmy, a mimo to zdołał zostać bohaterem poważnego dylematu, nadając mu ludzką twarz. Czy prawdziwy James Delos zasługiwał na współczucie? Wątpliwe, w końcu to on połasił się na nieśmiertelność, popierając plany Williama. Ale czy jego 149 kopii, posiadających własny rozum, a także wspomnienia i osobowość prawdziwego człowieka, zasługiwały na bezlitosne odbieranie nadziei i spalanie niczym bezużyteczny odpad? "Westworld" nigdy nie unikał trudnych pytań czy etycznych dylematów i oto mamy tego kolejny przykład.
A trzeba przy tym wspomnieć, że całość spięła się pięknie z kolejnym wątkiem, w którym do grona żywych i istotnych postaci powróciła po długiej nieobecności Elsie (Shannon Woodward). Moment, w którym wraz z Bernardem odnalazła dobrze nam znane pomieszczenie z porzuconym i teraz już kompletnie oszalałym Jamesem Delosem nr 149, to wisienka na torcie tego odcinka. Wejście do zatopionego w czerni i czerwieni, zdemolowanego laboratorium wyglądało, jak przekraczanie bram piekła i robiło upiorne wrażenie zwłaszcza w zestawieniu ze sceną otwierającą odcinek. Tam czysto, schludnie, perfekcyjnie i sztucznie – tutaj wszystko postawione na głowie, pokazujące swoje prawdziwe, przerażające oblicze. I tylko Stonesi ostrzegający przed zabawą z ogniem pozostali bez zmian.
Paradoksalnie zatem, odcinek, którego tytuł sugerował, że nic nie będzie w nim jasne, okazał się jedną z najbardziej klarownych godzin w historii "Westworld". Nie oznacza to rzecz jasna, że nie zostawił nas z nowymi zagadkami, które z pewnością są już rozgryzane na Reddicie. Ot, choćby kwestia modułu, który Bernard, zapewne kontrolowany przez Forda, stworzył w tajemnym laboratorium Delos. Czyżby gardzący działaniami korporacji dyrektor zdołał dokonać tego, czego inni nie byli w stanie i ulepszył technologię przenoszenia ludzkiej świadomości do hosta, dając choćby sobie szansę na życie wieczne? Nie brzmi to kompletnie niedorzecznie, ale pamiętajcie, że błądzimy, spoglądając przed siebie.
Nowe odcinki "Westworld" możecie oglądać w poniedziałki w HBO i HBO GO.