Zaczynając od teraz. "Barry" – recenzja finału 1. sezonu komedii HBO
Mateusz Piesowicz
15 maja 2018, 22:01
"Barry" (Fot. HBO)
Zabawny, dramatyczny, absurdalny, pokręcony, emocjonalny i niebywale okrutny – trudno uwierzyć, że wszystko to określenia jednego odcinka. A jednak finał "Barry'ego" dokładnie taki był. Spoilery!
Zabawny, dramatyczny, absurdalny, pokręcony, emocjonalny i niebywale okrutny – trudno uwierzyć, że wszystko to określenia jednego odcinka. A jednak finał "Barry'ego" dokładnie taki był. Spoilery!
Do tego, że "Barry" to coś więcej niż kolejna zwariowana komedia, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Jednak nawet kilka tygodni praktyki nie mogło nas przygotować na emocjonalny rollercoaster, jaki zafundowała swoim widzom produkcja HBO w końcówce 1. sezonu. Zaczęło się już poprzednio, gdy szekspirowskie dylematy wystawiane na scenie spotkały się z koszmarną rzeczywistością, co ostatecznie okazało się tylko przystawką przed wielkim finałem. Finałem, który zabrał nas i granego doskonale przez Billa Hadera bohatera w najmroczniejsze z mrocznych miejsc, wcześniej łudząc okrutną nadzieją, że wszystko będzie dobrze.
Nic z tych rzeczy, proszę państwa, co bynajmniej nie sprawiło, że we wcześniejszych fragmentach nagle zaczęły wybrzmiewać fałszywe nuty. Skądże znowu – "Barry" był równie skuteczny, gdy skupiał się na absurdalnej wojnie gangów w wydaniu boliwijsko-czeczeńskim, jak i kilka chwil później, gdy diametralnie zmieniał kurs, sprawiając, że śmiech zamierał w gardle. A to wszystko w ciągu zaledwie 30 minut, przy których najpierw uśmiech długo nie schodził mi z twarzy, ale na koniec w głowie została głównie niesamowicie głośna cisza towarzysząca napisom końcowym.
Perfekcja, jaką osiągnęli twórcy w połączeniu dwóch kompletnie odmiennych tonacji w bardzo krótkim czasie, sprawia, że "Know Your Truth" jest naprawdę trudnym odcinkiem do opisania. Człowiek nie wie, na czym się skupić, myśląc zarazem o "nieco przegrzanym" Czeczenie imieniem Rusłan (Mark Ivanir) i jego dybach, oraz rozgrywającej się w ostatnich minutach tragedii. Przypominając sobie "Lot trzmiela" pomylony z "Cwałem Walkirii", i pamiętając jednocześnie o towarzyszącemu końcówce podskórnemu przeczuciu, że zaraz wszystko runie, pojawia się dysonans poznawczy. Śmiać się czy gorzko zapłakać?
Chyba jednak bliżej mi do tego drugiego stanu, czemu pomaga wyraźne rozdzielenie obydwu finałowych aktów. Tak jakby serial doskonale zdawał sobie sprawę, że dowcip można ciągnąć tylko do pewnego momentu, stawiając kropkę po komicznym zamknięciu sprawy Ryana Madisona (aktora i trenera, który w rzeczywistości parał się zbrodnią, przemocą i chciwością) i pozostawiając Barry'ego z nadzieją, że tym razem naprawdę zacznie nowe życie. Gdyby na tym się skończyło, zostalibyśmy z nią również my i nie będę Was oszukiwał – chciałbym, żeby tak było, bo naprawdę przejąłem się losami tych postaci.
Chciałbym więc, żeby Barry i Sally (Sarah Goldberg) nie wyjechali nad to przeklęte jezioro, Janice (Paula Newsome) nie poznała jego pseudonimu artystycznego, a Gene (Henry Winkler) nie przypomniał historii o weteranie z Afganistanu. Albo żeby Barry zrobił jak zamierzał i naprawdę wyjechał, porzucając swoje aktorskie marzenia. Albo żeby nie zabijał Chrisa i nie musiał jak mantry powtarzać swojego "od teraz". Albo żeby Janice i Gene nie okazali się idealnie dobraną parą. Może wtedy dwa przerywające nocną ciszę strzały nie zabrzmiałyby tak koszmarnie? Może w ogóle nie musiałoby do nich dojść?
Być może, ale tego się już nie dowiemy, bo przekładając po raz kolejny swoje przejście na emeryturę od zabijania, Barry sprawił, że szczęśliwe czy chociaż neutralne zakończenie mogliśmy odłożyć na półkę. Zamiast niego dostaliśmy piekielnie gorzką konkluzję, na ten moment oznaczającą tyle, że porzucenie dawnego fachu i zmiana swojego życia o 180 stopni to mrzonki. Zwykłe oszukiwanie samego siebie, które raz będzie trwało dłużej, raz krócej, ale zawsze skończy się tak samo. Zabrnięciem w ślepą uliczkę, z której jedynym wyjściem będzie powrót do starych nawyków, a potem powtórzenie znanej formułki.
Czy w takim razie dla naszego bohatera nie ma już nadziei? Tego nie wiem, nie mając pojęcia, co planują dla niego twórcy w już zamówionym 2. sezonie, ale liczę, że będzie to co najmniej równie dobre, jak wrażenia zafundowane nam teraz. Bo w krótkich scenach nad jeziorem, gdy Barry z całych sił próbował przekonać Janice, że jest dobrym człowiekiem, znalazło się tyle emocji, ilu nie ma w całych sezonach wielu innych seriali.
Wprost niewiarygodne, jak w gruncie rzeczy niedorzeczna historia potrafiła sprawić, że łzy pojawiające się w oczach trzymającej na muszce mordercę policjantki, wydawały się nie tylko autentyczne, ale i poruszające. Doskonale wiedzieliśmy, że z tej tragicznej sytuacji nie ma dobrego wyjścia, ale do końca liczyliśmy, że jednak się takie znajdzie. Ba, pewnie gdzieś głęboko liczymy na to dalej, chwytając się odrobiny nadziei, jaką zostawili nam twórcy, nie pokazując momentu śmierci. Rozwiązano i zagrano to doskonale (Hader był znakomity jak zawsze, ale Paula Newsome pokazała równie dużą klasę), pogłębiając jeszcze ambiwalentne uczucia wobec Barry'ego.
A te towarzyszyły nam przez cały sezon, by na koniec skumulować się w jednym pytaniu: czy Barry jest dobrym człowiekiem? Zwróćcie uwagę, jak fantastycznie twórcy grali tu z naszymi emocjami, każąc nam najpierw bohatera polubić, a nawet usprawiedliwiać (przecież zabija tylko złych ludzi!), by w końcu brutalnie obedrzeć nas ze złudzeń. Na tym jednak nie poprzestali, pozwalając na moment zapomnieć o śmierci Chrisa. Tak, to było straszne, Barry bez wątpienia przekroczył wówczas granicę, ale… to tylko jeden raz. Przecież musiał, prawda? I w dodatku szczerze żałuje, będzie ze sobą nosił ten ciężar do końca życia. Więc może dać mu jeszcze jedną szansę? No dajcie spokój, spójrzcie, jaki jest szczęśliwy! Nie zasłużył sobie na to po wszystkim, przez co przeszedł?
Twierdząca odpowiedź już cisnęła się na usta, była już naprawdę bardzo blisko, gdy twórcy z nieludzkim okrucieństwem zadali jeszcze jeden cios, po raz kolejny każąc nam zwątpić. Dali namiastkę szczęścia Barry'emu, po czym przerwali ją brutalnie, otrzeźwiając też nas, jak po gwałtownym wybudzeniu z pięknego snu. Jesteś mordercą Barry. Możemy cię uwielbiać i mieć świadomość, że prawda wszystko zrujnuje, ale rany, przecież koniec końców jesteś zwykłym mordercą. A to fakt, nad którym normalni ludzie nie mogą przejść do porządku dziennego ot tak, bo byłby to jakiś absurd.
Taki jak w odjechanym wątku gangsterskim, gdzie na koniec królował NoHo Hank (Anthony Carrigan), najmilszy bandyta na świecie. Znaczące, że został on tak wyraźnie oddzielony od końcówki, jakbyśmy nagle za pstryknięciem przełącznika zamienili surrealistyczną rzeczywistość na prawdziwy świat. W jednym mamy zgraję morderczych psychopatów bratających się pomimo różnic we wzroście, w drugim ludzi, na których naprawdę nam zależy, stojących wobec nierozwiązywalnych dylematów. I jakkolwiek byśmy chcieli, by Janice przystała na propozycję Barry'ego, wiemy, że to tak nie działa. Czeczeni i Boliwijczycy rodem z czarnej komedii to jedno, zderzenie z rzeczywistością to zupełnie inna sprawa.
Dla Barry'ego bardzo bolesna, dla nas być może jeszcze bardziej, bo odebrała resztki złudzeń, co do tego bohatera. Co bynajmniej nie oznacza, że przestaniemy darzyć go specyficzną sympatią, w końcu najlepsze związki z serialowymi postaciami to te trudne. Czekam zatem na kolejny sezon, bo to przecież jasne, że dam Barry'emu jeszcze jedną, tym razem już naprawdę ostatnią szansę. Zaczynając od teraz.
Cały 1. sezon "Barry'ego" jest dostępny w HBO GO.