To wspaniałe, dziwaczne życie. "New Girl" – recenzja finałowych odcinków 7. sezonu
Mateusz Piesowicz
16 maja 2018, 21:48
"New Girl" (Fot. FOX)
Jeden ślub, kilka ważnych wyznań i mnóstwo emocjonalnych zakończeń, a jako gratis absolutnie niesamowity twist. "New Girl" dostało podwójny finał, na jaki zasłużyło. Spoilery!
Jeden ślub, kilka ważnych wyznań i mnóstwo emocjonalnych zakończeń, a jako gratis absolutnie niesamowity twist. "New Girl" dostało podwójny finał, na jaki zasłużyło. Spoilery!
Gdy miesiąc temu pisałem o premierowym odcinku 7. sezonu, spodziewałem się, że na pożegnanie z serialem twórcy szykują nam jeszcze jedną odsłonę historii skupiającej się w głównej mierze na Nicku i Jess. Jego perfekcyjne oświadczyny, do tego pewnie na koniec ślub, a po drodze tysiąc nieprzewidzianych wypadków – tak, to pasowało w sam raz na finałowe 8 odcinków. Miło było się pomylić.
Bo w swoim krótkim ostatnim sezonie "New Girl" przypomniało, że nie jest ani serialem o tytułowej dziewczynie, ani zwykłą komedią romantyczną. Jasne, to wszystko ważne elementy całości, ale w jej sercu (czy też w "dziurze na serce", jak powiedziałby Nick Miller) zawsze znajdowała się historia o grupce pozytywnie zakręconych ludzi, którzy z czasem stali się naszymi bliskimi przyjaciółmi. Nie można zatem było skończyć jej lepiej, niż zataczając pełne koło, by jeszcze jeden raz powrócić w ich towarzystwie do miejsca, w którym wszystko się zaczęło. Loftu o numerze 4D.
Styl, w jakim zrobił to serial autorstwa Elizabeth Meriwether sprawił zaś, że znów zapomniałem o wszelkich potknięciach, przez chwilę nawet żałując, że to już naprawdę koniec. Jednak ciągnięcie tego dalej, mimo że pewnie nie sprawiłoby twórcom żadnego problemu (gorzej z tnącym wszystko jak leci FOX-em), nie miałoby sensu, także dlatego, że otrzymaliśmy zakończenie doskonałe. Ciepłe, emocjonalne i wzruszające – to akurat dało się przewidzieć. Ale że będzie tak fantastycznie przewrotne? Tego się nie spodziewałem i jestem absolutnie oczarowany.
Zanim o tym, wróćmy do przedostatniego odcinka, który zawierał finał bardziej konwencjonalny – w końcu śluby na finiszu sezonu to ostatnio sitcomowy standard. Tutaj jednak również nie było zwyczajnie, bo wyjątkowy dzień Jess (Zooey Deschanel) i Nicka (Jake Johnson) naznaczyły zmagania z klątwą, która przybierała przeróżne postaci. Od pirackiej panny młodej i marihuany tylko w teorii tak słabej, jak prawo do posiadania broni w Ameryce; poprzez wyznanie miłości byłego chłopaka; aż do porodu, który w sumie pasował do tego szaleństwa jak ulał.
Ostatecznie stanęło na ceremonii, którą bez wątpienia zapamiętam, choć serialowych ślubów widziałem już, sam nie wiem ile i to w nieraz bardzo dziwnych aranżacjach. Szpitalny korytarz to jednak coś nowego, a że reszta elementów zagrała wyśmienicie, trudno było się nie wzruszyć. Zwłaszcza widząc cudownie wyglądającą w białej sukni i opasce na oku pannę młodą, zmierzającą do "ołtarza" przy dźwiękach "A Groovy Kind of Love". Jess i Nick mogą być bezdomni, bezrobotni i najprawdopodobniej przeklęci, ale jak sami przyznali, taki już ich styl. Ja mogę tylko dodać, że jest on absolutnie niepodrabialny.
W "The Curse of the Pirate Bride" otrzymaliśmy zatem wszystko, co najlepsze w "New Girl". Był szereg absurdalnych sytuacji (roast zamiast toastu! Dan Bill Bishop!), z minuty na minutę coraz dziwniejszych. Były gościnne występy, m.in. Jamie Lee Curtis w roli matki Jess oraz Trana (Ralph Ann), milczącego mentora Nicka. Były wreszcie pojawiające się gdzieś wśród tych szaleństw szczere emocje. W gruncie rzeczy dostaliśmy zatem piękną konkluzję, która sama mogłaby służyć za finał i pewnie w niejednym serialu by się tak stało.
Ale nie w "New Girl", które, parafrazując Jess, nie mogło odejść, dopóki loft nie zostałby należycie uhonorowany. Decyzja o poświęceniu ostatniego odcinka na znacznie mniej efektowną historię od ślubnej była jednocześnie całkiem odważna, jak i zupełnie naturalna, do czego jednak dochodziliśmy stopniowo. Tak samo jak bohaterowie, początkowo nieodnoszący się entuzjastycznie do pomysłu emocjonalnego pożegnania ze swoim dawnym mieszkaniem. "Nie zaprzeczamy samym sobie, po prostu zrobiliśmy tu wszystko, co było do zrobienia" – powiedziała Cece (Hannah Simone), dobrze oddając, co wszyscy myśleli. Do czasu.
Bo to miejsce nie było zwykłym mieszkaniem czy etapem w życiu, który można ot tak odfajkować przed przejściem do kolejnego. Było całą serią pięknych wspomnień, które w końcu musiały się udzielić również pozostałym bohaterom. Ale nie tylko im, wszak gdy 7 lat temu Jessica Day wprowadziła się pod numer 4D, zrobiliśmy to razem z nią. Doskonale więc rozumiemy, co musiało nią kierować, gdy chomikowała całą masę gratów. Nawet tych obrzydliwych.
Chwała jednak twórcom "New Girl", że nie pozwolili, by finał zbyt mocno zanurzył się w sentymentalnym nastroju. Wspominki są potrzebne i zrobiły tu swoje, ale bynajmniej nie odegrały najważniejszej roli. Ta przypadła ludziom, których relacje stały się z czasem tak bliskie, że ich miejsce nie odgrywało już decydującej roli. Wiedzieliśmy i bez niego, ile oni wszyscy dla siebie znaczą.
I również dlatego tak idealnym podsumowaniem całej sytuacji był końcowy twist zafundowany nam przez Engrama Pattersky'ego, gdzieniegdzie znanego też jako Prank Sinatra lub Winnie The Bish. Dowcip Winstona (Lamorne Morris) może wyglądać, jakby średnio się udał, w końcu zamiast wybuchowej reakcji wywołał raczej konfuzję, ale rację ma Jess, twierdząc, że był w sam raz. Dopracowane w najdrobniejszych szczegółach fałszywe wezwanie do eksmisji, które zmusiło parę bohaterów do przeprowadzki, wcale nie było przesadzone – pokazało bowiem dosadnie, że Nick i Jess są wreszcie gotowi, by wykonać kolejny krok w życiu. Tak jak wcześniej zrobili to pozostali. Nie dlatego, że muszą, lecz chcą.
Mogliby przecież, złorzecząc pod nosem na Winstona, wnieść swoje rzeczy z powrotem na górę. Nie zrobili tego jednak, niemal całkiem spokojnie (poza krótkim krzykiem Nicka) akceptując swój los i przyjmując go, jako coś zupełnie normalnego. Wiedzieli, że nadszedł czas, by coś się skończyło, ale nie ma w tym absolutnie nic złego. Bo przyszłość nie jest związana z loftem samym w sobie, lecz ludźmi, którzy bo zamieszkiwali i wypełniali emocjami. Inaczej rzecz ujmując, True American wprawdzie narodził się tam, ale można przecież w niego grać gdzieś indziej, już w znacznie większym gronie.
Naprawdę ujmujące i nadspodziewanie mądre to podsumowanie, jak na prosty sitcom, tym bardziej udane, że ostatecznie nie odwróciło uwagi od całej reszty finałowego odcinka. Wręcz przeciwnie, uczyniło ją jeszcze bardziej znaczącą, podkreślając trwałość więzi między bohaterami. W tych okolicznościach wyduszone z Nicka w stronę w Schmidta (Max Greenfield) "I love you man" zabrzmiało jeszcze bardziej emocjonalnie, a doskonale nam znana piosenka mogła wywołać jeszcze szerszy uśmiech na twarzy. A ten i tak już na niej tkwił choćby po przeprowadzkowej edycji True American, używaniu miętowego kremu do stóp po raz pierwszy w życiu, seksownym Winstonie, grubym Schmidtcie i wielu innych atrakcjach.
7. odsłona "New Girl" okazała się więc raczej epilogiem i swoistym the best of serialu, niż pełnoprawnym sezonem, co jednak absolutnie nie jest wadą. Przypominając sobie, za co przez te wszystkie lata uwielbialiśmy Jess, Nicka, Schmidta, Winstona i Cece, mogliśmy się z nimi pożegnać w najlepszy sposób, jednocześnie nie odnosząc wrażenia, że coś tu jest sztuczne bądź wymuszone. Dobrze było patrzeć na ich dziwne, ale cudowne życie, a jeszcze lepiej zapamiętać ich jako grupę, z którą po prostu świetnie spędzało się czas. Każdemu sitcomowi życzymy odchodzenia w taki sposób.