O milion powodów za dużo. "Trzynaście powodów" – recenzja 2. sezonu
Marta Wawrzyn
17 maja 2018, 21:03
"Trzynaście powodów" (Fot. Netflix)
2. sezon "Trzynastu powodów" mógł być mocną odpowiedzią na akcję #MeToo. Niestety jednak ugina się pod ciężarem kolejnych kuriozalnych twistów i przerysowanych problemów bohaterów. Oceniam całość bez spoilerów.
2. sezon "Trzynastu powodów" mógł być mocną odpowiedzią na akcję #MeToo. Niestety jednak ugina się pod ciężarem kolejnych kuriozalnych twistów i przerysowanych problemów bohaterów. Oceniam całość bez spoilerów.
Od premiery serialu "Trzynaście powodów" minął ponad rok i przez ten czas zdążył on stać się popkulturowym fenomenem, przez jednych odsądzanym od czci i wiary, przez innych zaś docenianym za prowokowanie do dyskusji i zwracanie uwagi na pewne faktycznie istniejące problemy. Abstrahując już od tego, czy produkcja Netfliksa pokazała samobójstwo nastoletniej dziewczyny i problem znęcania się w szkole tak, jak doradzaliby to zrobić psychologowie, 1. sezon miał wszystko, co trzeba, żeby wciągnąć w tę historię widzów, także tych dorosłych.
Daliśmy się w to wkręcić, przynajmniej w jakimś stopniu wiedząc, że to jedna wielka emocjonalna manipulacja. Swoje robiły "taśmy prawdy", krok po kroku odsłaniające skalę koszmaru, jaki stał się udziałem Hanny Baker (Katherine Langford) – fajnej, inteligentnej, dowcipnej dziewczyny, która pewnego razu odebrała sobie życie, bo nie mogła już dłużej tego znieść. Jasne, wszystko to było narysowane grupą kreską, ale narracja Hanny, prowadzona niejako już zza grobu, skutecznie trzymała nas przy ekranie. Poza tym to była dobrze napisana, przemyślana od początku do końca historia, w której wszystko miało swoje miejsce i swój cel.
Z 2. sezonem, wychodzącym poza książkę Jaya Ashera, jest już zupełnie inaczej. To kontynuacja, co do której od początku można było mieć wątpliwości – i słusznie. Zrobiono ją bowiem na siłę i zgodnie z zasadą przyświecającą hollywoodzkim sequelom: nie ma być mądrzej ani głębiej, ma być więcej, bardziej i mocniej. Wbrew temu, na co miałam nadzieję, "Trzynaście powodów" nie zagłębia się jakoś szczególnie w traumę Claya (Dylan Minnette, którego ogromny talent aktorski jest jedynym naprawdę dobrym powodem, aby to obejrzeć) oraz innych dzieciaków, skupiając się na powtarzaniu w kółko tych samych frazesów i piętrzeniu kolejnych problemów do takiego stopnia, że stają się one absurdalne, niewiarygodne i jedyne, co wywołują, to wzruszenie ramion.
Struktura sezonu na pozór jest bardzo klarowna, to znaczy "Trzynaście powodów" wykonuje przeskok o kilka miesięcy do przodu i przemienia się w dramat sądowy, który kręci się wokół sprawy rodzice Hanny kontra szkoła. Na świadków powoływani są kolejni znajomi dziewczyny – m.in. Tyler (Devin Druid), Jessica (Alisha Boe), Zach (Ross Butler), Bryce (Justin Prentice) itd. – którzy przy okazji przesłuchań przekazują swoje wersje tej samej historii, to i owo do niej dopowiadając bądź przekłamując, i tym samym stając się narratorami odcinków. Pomysł sam w sobie nie był zły, gorzej z wykonaniem.
Dużą część całej historii zajmuje powolne, mozolne uzupełnianie luk przez kolejnych narratorów i tłumaczenie, a także swego rodzaju poszerzanie motywacji Hanny. Podczas przesłuchań poznajemy nie tylko ich punkty widzenia, ale też nowe fakty, które mogą sprawić, że na pewne rzeczy spojrzymy inaczej (przy czym pierwsze rzeczywiście istotne informacje pojawiają się dopiero w połowie sezonu). Tam, gdzie rok temu pozostawiono jakieś pole do interpretacji, teraz już go nie ma. Wszystko zostało wyłożone na tacy i zinterpretowane tak, żebyśmy mieli absolutną pewność, co mamy myśleć. "Oryginalna" historia z 1. sezonu, wciąż uzupełniana i przepisywana na nowo, z odcinka na odcinek coraz bardziej traci swoją moc, w miarę jak poznajemy kolejne rewelacje o relacjach Hanny zarówno z przyjaciółmi, jak i z rodzicami oraz osobami, które ją na różne sposoby dręczyły.
I choć nie wszystkie te historie są absolutną stratą czasu, im dalej w to brnęłam, tym bardziej miałam poczucie, że pewne fakty ulegają rozmyciu, a pewne granice – zatarciu. Ostatecznie, po obejrzeniu nowych 13 odcinków, nabrałam przekonania, że rok temu kompletnie nie wiedziałam, kim była Hannah, bo znałam tylko jej wersję zdarzeń. A jednocześnie cały czas zadawałam w przestrzeń pytania typu: po co mi ta nowa wiedza i co to tak naprawdę zmienia? Odpowiedź brzmi: nie zmienia absolutnie nic. To tylko szczegóły. Historia Hanny nie wymagała dopowiedzeń, a jednak i tak je otrzymaliśmy.
Ciągłe wracanie do tych samych sytuacji i analizowanie ich w nieskończoność to jeden z problemów 2. sezonu "Trzynastu powodów". Kolejnym jest to, jak dużo wszystkiego wrzucono do jednego worka i zmiksowano ze sobą bez ładu i składu. Przez ten sezon przewija się tematyka gwałtów, mizoginii i poniżania kobiet na tysiące różnych sposobów. Niektóre historie wyglądają jak żywcem przepisane z nagłówków, które czytaliśmy w ciągu ostatnich miesięcy. Można wręcz odnieść wrażenie, że to jedna wielka odpowiedź na akcję #MeToo – dosłownie każda bohaterka serialu ma coś do powiedzenia o tym, jak była jeśli nie molestowana, to w jakiś sposób źle potraktowana przez facetów.
Seksizm i gwałty to jednak zaledwie wierzchołek góry lodowej. W miarę jak sezon posuwa się do przodu – przez pierwsze pięć, sześć odcinków w ślimaczym tempie, potem na szczęście już szybciej – problemy różnych dzieciaków piętrzą się, nawarstwiają, nakładają na siebie i wybuchają z szaloną siłą. I czego tam nie wrzucili! Przemoc, agresja, narkotyki, alkohol, homofobia, dręczenie siebie nawzajem lub/i siebie samych. Samotność, brak pewności siebie, poszukiwanie tożsamości seksualnej i więzi międzyludzkich, pogubienie we własnych emocjach, prowadzące do większych i mniejszych tragedii. Rodzice znikający i powracający, romanse, rozwody, depresje, choroby psychiczne, łatwy dostęp do broni, który zawsze musi mieć taki sam finał. Nie ma chyba na świecie takiego problemu, z którym nie zmagaliby się nastolatkowie z Liberty High.
Dobrze zapowiadający się wątek ukarania gwałciciela i postawienia się grupce sportowców terroryzujących całą szkołę przybiera kuriozalne formy, zwłaszcza kiedy dzieciaki próbują brać sprawy we własne ręce i tymiż rękoma wymierzyć sprawiedliwość. Kiedy serial przestaje niemiłosiernie się wlec i w średnio satysfakcjonujący sposób uzupełniać luki, przechodzi w tryb wyrachowanego szokowania i przeskakiwania kolejnych rekinów. Najdziwniej jest wtedy, kiedy bohaterowie sięgają po broń, jak w tandetnym akcyjniaku. Bez większych złośliwości można powiedzieć, że Arrow zyskał w tym sezonie "Trzynastu powodów" całkiem przekonujących kandydatów do swojej drużyny. Choć być może bardziej po drodze będzie im jednak z Terminatorem.
A prawdziwych emocji w tym wszystkim ze świecą szukać. To jedna wielka emocjonalna manipulacja, na dodatek grubymi nićmi szyta. Pomiędzy odpalaniem kolejnych bomb – z których każda kolejna jest dziesięć razy większa i bardziej absurdalna od poprzedniej – nie ma czasu na to, żeby zatrzymać się i rzeczywiście zagłębić się w traumę tych dzieciaków, bo do rozwiązania przecież jeszcze jest zagadka. Zagadka związana z polaroidowymi zdjęciami, w zapowiedziach sezonu sprzedawanymi jako "nowe taśmy prawdy", a w rzeczywistości będącymi jedną wielką bzdurą, w której śledzenie nie warto angażować szarych komórek, bo mogą tego nie przetrwać.
Najbardziej szkoda mi w tym wszystkim Dylana Minnette'a, który prowadzi przez większość czasu nierówną walkę z idiotycznym scenariuszem, fatalnymi dialogami i przede wszystkim niechęcią scenarzystów do prawdziwego zagłębienia się w to, co przeżywa jego postać. Chodzenie z miną zbitego psa, przeplatane okazjonalnymi wybuchami wściekłości i kompletnie nieracjonalnymi decyzjami, nie ma nic wspólnego z pogłębianiem bohatera, ale Minnette dokonuje cudów, żeby Clay pozostał człowiekiem z krwi i kości, a nie tylko potrzebnym elementem układanki, jak większość tych papierowych postaci.
Drugą osobą, która nie przegrywa na całej linii w starciu ze scenarzystami, jest Kate Walsh, wcielająca się w Olivię Baker, matkę Hanny. Choć cały proces sądowy jest daleki od realistycznego i wypchany twistami z kapelusza, ta doświadczona aktorka robi wszystko, aby zachowania jej bohaterki miały sens na poziomie emocjonalnym. W efekcie dostarcza kilku rzeczywiście mocnych, poruszających momentów, czyli robi coś, czego nie jest w stanie dokonać młoda obsada, zmuszona do pracy z napisanym na kolanie scenariuszem (do chlubnych wyjątków, obok Minnette'a, zalicza się m.in. grająca Skye Sosie Bacon, ale akurat jej postać nie jest tu najistotniejsza).
"Trzynaście powodów" już w 1. sezonie wydawało się raczej mocno przerysowaną parabolą niż historią imitującą prawdziwe życie, a teraz to oderwanie od rzeczywistości rzuca się w oczy dużo bardziej. Mimo że przed i po każdym odcinku pojawiają się ostrzeżenia, serial Netfliksa to nie żadna lekcja tolerancji dla młodzieży. To jedna wielka eksploatacja trudnych tematów i zamienianie ich w popkulturową papkę, której cel jest tylko jeden: tanie szokowanie. Terapeutyczne momenty można policzyć na palcach jednej ręki i wszystkie bez wyjątku brzmią jak nudne, banalne kazanie, a nie jak coś, co prawdziwy człowiek powiedziałby drugiemu człowiekowi w trudnej sytuacji.
Widz budzi się ze snu, kiedy na ekran wjeżdżają "mocne" sceny, czyli ktoś kogoś gwałci, bije do nieprzytomności albo poniża w "efektowny" sposób. Finał sezonu zawiera koszmarną sekwencję w szkolnej toalecie pełną tak drastycznej przemocy, że odwracałam oczy od ekranu, zastanawiając się, czy w Netfliksie aby na pewno wiedzą, w jakim wieku jest grupa docelowa ich serialu. A to zaledwie początek – spirala wydarzeń rodem z absurdalnego horroru nakręca się przez cały finał, prowadząc do ostatniej sceny sezonu, która jest stuprocentowym kuriozum i zarazem zapowiedzią jeszcze większych głupot w 3. sezonie.
Po kolejnym sezonie – który na pewno powstanie, bo twórcy pięknie przygotowali pod niego grunt, a Netflix nie zabije kury znoszącej złote jajka – spodziewam się już dosłownie wszystkiego, ze zmartwychwstaniem Hanny na czele. Twórcy wiedzą, że bez Katherine Langford serial sporo traci, ale niestety już w tym sezonie jej powrót – którego szczegółów nie mogę zdradzić, ale nietrudno je odgadnąć – to zagranie tandetne i nietrafione.
Wielka szkoda, że niepozbawiony wad, ale jednak mający siłę rażenia serial został właśnie zamieniony w wypchaną niewiarygodnymi bzdurami i brutalną przemocą operę mydlaną dla młodzieży. Operę mydlaną, która bardzo chce szokować, ale głównie śmieszy, wypaczając przy okazji ideę akcji #MeToo. Na tym etapie bardzo trudno uwierzyć w dobre intencje showrunnera Bryana Yorkeya i jego ekipy – równie dobrze moglibyśmy doszukiwać się szlachetności w nagłówkach "Faktu".
Ja po 2. sezonie "Trzynaście powodów" porzucam i Wam też to radzę, jeśli nie spodoba Wam się kilka pierwszych odcinków. Dalej nie jest lepiej, jest tylko więcej, szybciej i głupiej.
Premiera 2. sezonu serialu "Trzynaście powodów" 18 maja w serwisie Netflix.