Samuraje i rewolwerowcy. "Westworld" – recenzja 5. odcinka 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
21 maja 2018, 21:31
"Westworld" (Fot. HBO)
Jak krwawa przygoda, to tylko w japońskim "Westworld". W tym tygodniu serial HBO zaprosił nas do Shogun World i po raz kolejny zapytał, ile znaczą emocje w sztucznym świecie. Uwaga na spoilery!
Jak krwawa przygoda, to tylko w japońskim "Westworld". W tym tygodniu serial HBO zaprosił nas do Shogun World i po raz kolejny zapytał, ile znaczą emocje w sztucznym świecie. Uwaga na spoilery!
Czy zapisane w kodzie fabuły mogą przerodzić się w prawdziwe uczucia? Czy podążanie za nimi to oznaka uzyskanej wolności, czy wręcz przeciwnie – dowód na to, że pozorna samoświadomość hostów jest tylko poważniejszą niż zwykle usterką? Jak wreszcie traktować całe swoje dotychczasowe życie, gdy okazuje się jednym wielkim kłamstwem? "Westworld" podąża tymi tropami od początku 2. sezonu, w różny sposób odbijając je w losach swoich bohaterów, ale wciąż nie chcąc udzielić nam żadnych konkretnych odpowiedzi.
Nie inaczej było w "Akane No Mai", który doskonale znane motywy ubrał w nieco inne stroje. Konkretnie rzecz biorąc japońskie, bo odwiedziliśmy tu w końcu zapowiadany już w poprzednim sezonie Shogun World, czyli park zaprojektowany, by spełniać zachcianki gości oczekujących nieco ostrzejszych wrażeń niż reszta. Na ich brak rzeczywiście nie mogliśmy narzekać, podobnie jak na wszystko to, czego się tu spodziewaliśmy. "Skarbnica artystycznego gore" – jak to ładnie ujął Lee Sizemore (Simon Quarterman) – okazała się bowiem bogata w gejsze, roninów, ninja, szoguna i jego armię oraz ścielące się gęsto trupy. To było do przewidzenia, ale czy za perfekcyjną otoczką poszła równie udana historia?
Odpowiedź zależy głównie od sposobu, w jaki postrzegaliście "Westworld" do tej pory, bo mimo dużych zmian w scenografii, kolejna odsłona serialu zaoferowała wszystko to, co już widzieliśmy. Była więc następna część dramatu o Maeve (Thandie Newton) i jej rodzicielskich uczuciach; był też ciąg dalszy tragicznego romansu z Dolores (Evan Rachel Wood) i Teddym (James Marsden) w rolach głównych. W żadnym wątku Ameryki nie odkryto, dokładając raczej do nich pojedyncze cegiełki, co w zestawieniu choćby z odcinkiem sprzed tygodnia, wielkiego wrażenia nie robi. Wciąż jednak zapewnia całkiem niezłą zabawę.
Zwłaszcza w związku ze wspomnianym już Shogun World, który oprócz atrakcji wizualnych i muzycznych (tak, dobrze słyszeliście – "Paint It Black" ma teraz również azjatycką wersję) miał też całkiem sympatycznie skonstruowaną fabułę. Dzięki niej mogliśmy zobaczyć, że nie ma nic prostszego, niż wziąć standardowy scenariusz i umieścić go w konkretnej otoczce. A czy spokojne miasteczko zaatakowane przez bandytów znajduje się na Dzikim Zachodzie, czy w feudalnej Japonii, naprawdę nie ma większego znaczenia. Ot, jedne klisze zmieniają się w drugie, bohaterowie i ich historie pozostają tacy sami. Znamy to doskonale z własnych doświadczeń, bo twórcy "Westworld" opisali tu przecież dokładnie, jak działa proces recyklingu współczesnej popkultury (który sami współtworzą).
Wyszło więc trochę autotematycznie, ale przede wszystkim nietuzinkowo. Zabawnie było zobaczyć, jak nasi bohaterowie zorientowali się, że wpadli na swoich sobowtórów, jeszcze lepiej obserwować ich reakcje (takiego Hectora i Musashiego zdecydowanie nie powinno się zamykać w jednym pomieszczeniu, bo groziłoby to wybuchem testosteronu), a ukoronowaniem wszystkiego były komentarze Lee. Muszę się zresztą przyznać, że ten bohater ma ode mnie małe MVP za pierwszą połowę sezonu – tylko za rozluźnianie atmosfery, bo robi to świetnie, a niewielu rzeczy brakuje mi w "Westworld" częściej. Sami zresztą przyznajcie, czy dramatyczna walka o przetrwanie w ciemnościach miałaby w sobie tyle uroku, gdyby nie towarzyszył jej krzyk: Sh*t! Ninjas!? Z pewnością nie.
Poza takimi drobnostkami mieliśmy już jednak pełnoprawne kino akcji w samurajskim wydaniu, napędzane przez Maeve i jej chęć pomocy Akane (Rinko Kikuchi), którą niemal matczyna więź połączyła z młodą gejszą imieniem Sakura (Kiki Sukezane). Historia będąca lustrzanym odbiciem narracji naszej bohaterki i jej córki, jest tu kolejnym krokiem jej emocjonalnego rozwoju – tym razem walczy wszak nie dla siebie, ale dla kogoś innego, kogo doskonale rozumie. Wspominałem już w jednej z wcześniejszych recenzji, że kupuję wątek Maeve i zdania nie zmieniam, choć jasne, do szczytów twórczej inwencji dość daleko.
Thandie Newton wypada jednak tak dobrze jako zrozpaczona matka chwytająca za katanę, że nie potrafię narzekać na uproszczenia. Przynajmniej w kwestii banalnej narracji związanej z Shogun World, bo ta aż do śmierci Sakury z ręki szoguna nie mogła absolutnie niczym zaskoczyć. Było trochę pojedynków na miecze; był robiący to samo, co zawsze Hiroyuki Sanada; byli bohaterowie w kimonach; był też taniec gejszy przy Wu-Tang Clanie, zakończony cięciem wprawdzie przewidywalnym, ale za to jak malowniczym! Chcieliście kino samurajskie w amerykańskim wydaniu? No to macie w całej okazałości.
Dla ogólnej historii wycieczka do Shogun World to nic innego, jak wypełniacz w środku sezonu. Na tyle jednak efektowny i zajmujący, że nie obraziłbym się, gdybyśmy tego typu przerywniki dostawali częściej. Indie wypadły dobrze, Japonia też – może ktoś w "Westworld" wreszcie ogarnie, że zbyt długie pozostawanie na pustyni szkodzi zdrowiu, i połączy wszystkie serialowe światy w bardziej spójny sposób?
Szansę na to widać w wątku Maeve, która najwyraźniej dorobiła się telepatycznych zdolności (choć w jej przypadku może to po prostu wi-fi). Jasnym jest, że twórcy mają wobec niej wielkie plany, ale naprawdę mam nadzieję, że nie każą nam na nie czekać zbyt długo. Bo wyjaśnienie typu "Maeve odnalazła nowy głos" mogę przyjąć przez bardzo ograniczony okres czasu, a naprawdę nie chciałbym tutejszych scenarzystów oskarżać o lenistwo. Kontrolowanie armii krwiożerczych hostów za pomocą myśli to wprawdzie nader kusząca opcja, ale wymaga jak najszybszych i najlepiej w miarę sensownych wyjaśnień. Bo na ten moment nowe umiejętności bohaterki nie wnoszą do "Westworld" niczego, poza efektowną końcówką. Tak, wiem, że to całkiem sporo, ale będę się upierał, że porządny scenariusz przebija nawet najbardziej spektakularne zbiorowe seppuku.
Trzeba jednak dodać, że ciągle stawiam je ponad rozterkami, jakie przeżywała w "Akane No Mai" Dolores. Może to wina tego, że irytującymi przenosinami do Sweetwater skutecznie wybijano nas z klimatu Shogun World, ale całe jej długie tłumaczenia, dlaczego Teddy musi skończyć jak chora sztuka bydła, trafiały jak kulą w płot. Miał być melodramat co się zowie, skończyło się na serii nużących wyznań, których skutek znaliśmy doskonale od początku, gdy w teraźniejszości zaprezentowano nam bohatera na stercie utopionych hostów. Coś ewidentnie powinno jeszcze z tego wyniknąć (może jakiś szatański plan Dolores?), jednak nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że całość to typowe HBO. Masa zbędnych słów tylko po to, by na koniec pokazać pośladki Marsdena.
Na szczęście cały odcinek zapamiętam z jego znacznie bardziej udanych fragmentów, czekając na to, co wydarzy się dalej. Nie ja jeden, bo nawet grany przez Gustafa Skarsgårda Karl Strand pyta wprost: "W jaki sposób osobne wątki splotły się, by stworzyć ten koszmar?". Odpowiedź pozostaje tajemnicą, do której wyjaśnienia zbliżamy się krok po kroku – trzymajmy się tylko ścieżki obranej w Shogun World, a powinniśmy skończyć w zadowalającym miejscu.
Nowe odcinki "Westworld" możecie oglądać w poniedziałki w HBO i HBO GO.