I żyli długo i szczęśliwie (dzięki NBC). "Brooklyn 9-9" – recenzja finału 5. sezonu
Marta Wawrzyn
22 maja 2018, 20:02
"Brooklyn 9-9" (Fot. FOX)
"Brooklyn 9-9" zafundował nam w tym roku niezły rollercoaster, ale na szczęście będzie życie po cliffhangerze. Choć pewnie byśmy nie płakali, gdyby ostatecznie to był finał serialu. Spoilery!
"Brooklyn 9-9" zafundował nam w tym roku niezły rollercoaster, ale na szczęście będzie życie po cliffhangerze. Choć pewnie byśmy nie płakali, gdyby ostatecznie to był finał serialu. Spoilery!
Pięć sezonów "Brooklyn 9-9" to ponad sto odcinków, mnóstwo wahań formy, pomysły lepsze i gorsze, ale nigdy serialu nie przestałam oglądać, bo zwyczajnie zżyłam się z tą ekipą. I w tym sezonie tacy jak ja zostali nagrodzeni – sitcom o policjantach z 99. posterunku znów zaliczał świetne momenty, lądując w naszych hitach przy okazji 100. odcinka, coming outu Rosy Diaz czy emocjonującego przesłuchania Sterlinga K. Browna. "Brooklyn 9-9" złapał ponownie wiatr w żagle i właśnie wtedy FOX postanowił go skasować.
Wiadomość o przygarnięciu kapitana Holta i jego podopiecznych przez NBC bardzo mnie ucieszyła, choćby z tego powodu, że dobrych komedii środka zwyczajnie brakuje. A poza tym już przed tym finałem widać było wyraźnie, że po 5. sezonie wciąż zostanie kilka historii do opowiedzenia, w tym te dotyczące kariery Holta i życia miłosnego Rosy. Finał, czyli weselny odcinek "Jake & Amy", utwierdził mnie w przekonaniu, że miałam rację, fundując nie tylko cliffhanger z mailem, ale także debiut Giny Rodriguez w roli Alicii, dziewczyny, która już na pierwszy rzut oka pasuje do Rosy ("Wszystkie kapelusze są głupie!").
Na ciąg dalszy obu tych wątków czekam, choć faktem jest, że gdyby to był koniec serialu, pewnie aż tak bym nie płakała. Nie tylko dlatego, że mail to żaden cliffhanger, przynajmniej w porównaniu z tymi, które nam fundowano przez ostatnie lata. "Jake & Amy" był jednym z tych odcinków, które nie tylko zamykały pewien rozdział w życiu bohaterów, ale też stanowiły swego rodzaju hołd dla tego, co było w serialu najlepsze.
Choć sam ślub nie mógł równać się ani z królewskim, ani nawet z tym Sheldona i Amy (ach, te ich przysięgi!), trzeba przyznać, że atrakcji zaoferowano bez liku, stawiając koniec końców na najsympatyczniejszą opcję: zaimprowizowaną uroczystość na ulicy pod komisariatem, wśród przyjaciół, w sukience, jaką tylko Gina mogłaby założyć na taką okazję (ale dobrze wiedzieć, że szary kostium ze spodniami uznała za nietykalny). Przysięgi, rozpoczynające się od wyznania miłości kapitanowi i zakończone absolutnie uroczym "Twój tyłek jest bombą!", również bardzo do państwa młodych pasowały. Po chusteczki sięgnąć nie miałam ochoty, ale tak sympatycznego ślubu nie widziałam od czasów "Leslie and Ben".
Docenić wypada także romantyczne momenty, które wcale nie ustępowały komediowym. Andy Samberg ma wiele talentów, w tym i taki, że w jednej sekundzie potrafi przemienić się z totalnego pajaca w autentycznie zakochanego faceta, zachowując przy tym nutkę tego pierwszego. Wyliczanka, w jakich sytuacjach mógłby poślubić Amy, zachwyciła mnie prawie tak, jak jej tekst o tyłku Jake'a, dostarczony przez Melissę Fumero z cudownie szelmowską miną.
Kolejne sitcomowe katastrofy, spadające wcześniej na państwa młodych – z wisienką na torcie w postaci prawdziwej bomby na weselu i jej byłego, Teddy'ego, w roli tego, który ją rozbrajał – również pasowały jak ulał, w końcu wszędzie tam, gdzie pojawia się ekipa z 99. posterunku, rządy przejmuje chaos. Dobrze, że Boyle (genialny Joe Lo Truglio, którego miny podczas ślubu były definicją stanu absolutnej szczęśliwości) potrafił nie tylko go wywołać, ale i po mistrzowsku ogarnąć.
Obok wizyty Kyle'a Bornheimera w roli wciąż tak samo beznadziejnie zakochanego w Amy Teddy'ego docenić wypada krótki występ Freda Armisena, który powrócił jako Melipnos, dziwny i – jak się okazało – niezwykle utalentowany imigrant z pilota serialu (i później jeszcze jednego odcinka w 1. sezonie). Właściwy człowiek na właściwym miejscu, a przy okazji fajna klamra, przypominająca początki serialu.
"Jake & Amy" to bardzo udany, wdzięczny, zabawny finał sezonu, którym "Brooklyn 9-9" wrócił do najlepszej formy. Gdyby cały serial zakończył się takim odcinkiem, pewnie szybko bym się z tym pogodziła, a kto wie, może nawet oznajmiła, że to był świetny finał całości. Niemniej jednak cieszę się bardzo, że policjanci z 99. posterunku powrócą i dowiem się w przyszłym roku, czy mina Holta faktycznie była tak radosna, jak mi się wydawało. Nie da się ukryć, że równie dobrze mogła być bardzo smutna.
Liczę też na rozwój romansu Rosy z Alicią. Domyślam się, że dopasowanie harmonogramu Giny Rodriguez – która oprócz finałowego sezonu "Jane the Virgin" kręci też filmy – łatwe nie będzie, ale jestem przekonana, że możemy tu mieć do czynienia z kolejnym "i żyły długo i szczęśliwie". Chemia pojawiła się błyskawicznie, niechęć do kapeluszy też została ustalona od razu, ale na tym podobieństwa mogą się już zakończyć, bo Alicia po prostu nie wygląda na lustrzane odbicie Rosy. I bardzo dobrze, jest przynajmniej szansa, że nie skończy się tak jak z Pimiento.
Choć zgadzam się, że "Brooklyn 9-9" nie powinien być kontynuowany w nieskończoność, jeszcze jeden czy dwa sezony wydają mi się całkiem naturalne. Nie tylko ze względu na romans Diaz, ale także dlatego, że jeszcze nie wszystko zostało zakończone. Hitchcock i Scully po pięciu sezonach wciąż w dużej mierze stanowią zagadkę, tak jak kiedyś Jerry z "Parks and Recreation" (którego życie prywatne okazało się bardzo różnić od tego w pracy). Holt, który spędził dekady, walcząc o należne mu miejsce w policji, zasługuje na funkcję, będącą ukoronowaniem tych zmagań. Chętnie bym jeszcze zobaczyła w serialu gościnne gwiazdy, w tym Ryana Phillippe'a, który, przypominam, jest ojcem dziecka Giny.
No a poza tym nie tylko Boyle chciałby doczekać się małych Jake'ów!