Różne oblicza śmierci. "Terror" – recenzja finału 1. sezonu
Mateusz Piesowicz
22 maja 2018, 22:06
"Terror" (Fot. AMC)
Powolna i błyskawiczna. Brutalna i spokojna. Przypadkowa i dokładnie zaplanowana. Śmierć każdego rodzaju towarzyszyła nam w "Terrorze" od samego początku i nie inaczej było w finale. Spoilery.
Powolna i błyskawiczna. Brutalna i spokojna. Przypadkowa i dokładnie zaplanowana. Śmierć każdego rodzaju towarzyszyła nam w "Terrorze" od samego początku i nie inaczej było w finale. Spoilery.
Najpierw stopniowo, jedno za drugim, gdy strata każdego członka załogi była jeszcze boleśnie odczuwana. Potem coraz szybciej, do momentu, w którym stała się codziennością. Śmierć zbierała obfite żniwo w "Terrorze", zabierając niemal każdego z członków równie śmiałej, co przeklętej ekspedycji do mroźnej krainy, która nie życzyła sobie gości. My zaś mogliśmy z odcinka na odcinek oglądać, jak różne miała przy tym oblicza – od potwornego, poprzez szalone, aż do całkiem zwyczajnego, ludzkiego.
Wszystkie ujrzeliśmy w finałowym "We Are Gone", w którym niedobitki z załóg Terroru i Erebusa stanęły twarzą w twarz z demonami zarówno całkiem prawdziwymi, jak i tymi kryjącymi się w nich samych. Na pozbawionym życia pustkowiu każdy był widoczny jak na dłoni, więc nie było już mowy o żadnych czających się w mroku niebezpieczeństwach. Wiedzieliśmy, kto doszczętnie postradał zmysły i kto zachował człowieczeństwo. Kto był gotów do dalszej walki, a kto tylko czekał na nieuchronny koniec. Zobaczyliśmy również w całej okazałości potwora, tak jakby do końca opadły wszelkie zasłony – została tylko chłodna pustka, w której nic już nie stało między ludźmi i bestią.
Myliłby się jednak ktoś, sądząc, że starcie z Tuunbaqiem przyszykowano jako centralny punkt całego sezonu. Nie, "Terror" do ostatniego momentu pozostał poruszającym dramatem ludzi postawionych wobec niemożliwej sytuacji. Monstrum z piekła rodem było tylko jednym z elementów wielowątkowej tragedii. Ani najefektowniejszym (słowo "paskudny" pasuje do jego opisu jak ulał i tak to zostawmy), ani z pewnością nie najbardziej poruszającym. Na to miano znacznie bardziej zasługują historie towarzyszące poszczególnym bohaterom, które, choć odmienne pod wieloma względami, ostatecznie prowadziły do równie fatalnych zakończeń.
Zestawiać ich jednak nie sposób, bo jak zrównać ze sobą straszny, lecz niepozbawiony piękna koniec doktora Goodsira (znakomity Paul Ready), z dziejową sprawiedliwością spotykającą mężczyznę podającego się za Corneliusa Hickeya (Adam Nagaitis)? Sceny ich śmierci z pewnością będą należeć do najbardziej pamiętnych w całym serialu, ale kontrast jest między nimi ogromny. Co najmniej taki, jak pomiędzy lekarzem zasługującym na miano humanisty w pełnym tego słowa znaczeniu, a opętanym szaleństwem mordercą.
Zacznijmy od tego pierwszego, bo Harry Goodsir to jeden z niewielu bohaterów "Terroru" do końca wzbudzający szczerą sympatię, a z pewnością jedyny, który ani przez moment nie stracił godności i nadziei. Nawet w momencie, gdy pod szalonymi rozkazami Hickeya został zmuszony do porzucenia medycznej profesji na rzecz kanibalistycznej rzezi. Niejeden załamałby się kompletnie i Goodsir rzeczywiście mógł wyglądać, jakby poddał się czarnej rozpaczy i przekonaniu, że jego ostatnie chwile zbliżają się nieubłaganie. Sęk w tym, że w jego przypadku pogodzenie się ze śmiercią miało zupełnie inny wymiar, niż u reszty.
"Nawet teraz to miejsce jest piękne" – mówi Crozierowi (Jared Harris), dostrzegając cuda tam, gdzie pozostali widzieli tylko pozbawioną Boga i jakiejkolwiek nadziei pustkę. Nadaje to jeszcze większego znaczenia jego śmierci, czyniąc z niej nawet więcej, niż finalny akt zemsty. Tak, otrucie kanibali (a jak się miało okazać, również Tuunbaqa) było przewrotne i bardzo satysfakcjonujące, ale prawdziwa moc kryła się w sposobie, w jaki Goodsir zakończył swoje życie. Odszedł wszak na własnych warunkach, w spokoju godząc się z losem i nie bojąc się śmierci. Tam, gdzie inni rozpaczliwie trzymali się życia, on bez oporów osunął się w jej ramiona, przyjmując ją jako coś zupełnie naturalnego. Jak na prawdziwego człowieka nauki przystało, bo obrazy przewijające mu się przed oczami w ostatnich chwilach (kwiat, muszla, kryształ) to przecież nic innego, jak wyraz niezwykłości natury, którą tak bardzo podziwiał, gdy większość bała się jej okrucieństwa.
W zupełnie inny sposób kończył pan Hickey, do końca już oszalały, odsłaniający swą prawdziwą twarz nawet przed nieszczęśnikami, którzy wcześniej w niego uwierzyli. Jego widok na łodzi, gdy stojąc niczym absurdalny odkrywca, zmuszał ludzi do śpiewania hymnu, był absolutnie groteskowy. Oto ujrzeliśmy człowieka, który doszczętnie postradał zmysły, najpierw przeklinając wszystkich, począwszy od królowej Wiktorii, a skończywszy na arcybiskupie Canterbury, by potem odciąć sobie język i uwierzyć, że uczyni tym bestię równą sobie. Mieliśmy już w "Terrorze" przykłady szaleństwa, ale ten był bez wątpienia najbardziej efektowny. Podobnie zresztą jak koniec Hickeya, który przed śmiercią zdążył się jeszcze tylko zdziwić, że ofiara niczego dobrego przyniosła.
Zabrakło w całej tej sekwencji choć odrobiny subtelności, na szczęście tanie gore wzięło nad nią górę tylko w tym jednym fragmencie odcinka. Gdzie indziej twórcy potrafili przekazać ludzką udrękę w znacznie mniej rażący, lecz o wiele skuteczniejszy sposób. Weźmy Jopsona (Liam Garrigan), resztką sił wypełzującego z namiotu i przekonanego o tym, że właśnie został porzucony przez swojego kapitana. Kto wie, czy nie był to najokrutniejszy koniec, jaki twórcy zafundowali któremukolwiek z bohaterów. Wizja Croziera siedzącego beznamiętnie u szczytu suto zastawionego stołu i jeszcze rozpaczliwy krzyk Jopsona do człowieka, którego uważał za swojego przyjaciela – ciarki przechodziły na myśl o udręce, jaką musiał w tym momencie czuć. Tym większe, że wiemy, jak bardzo się pomylił.
Kapitan nie porzucił go wszak z własnej woli, samemu będąc ofiarą socjopatycznego Hickeya i z cudem uchodząc z życiem z masakry urządzonej przez Tuunbaqa. Skoro jednak bestia w końcu padła, a ktoś ostatecznie przeżył, może w takim razie dostaliśmy choć szczątkowy happy end? Nic z tego. Szczątki były, owszem, ale tylko ludzi, których Crozier i Silna (Nive Nielsen), znana wcześniej jako Lady Silence, odnajdywali po drodze. Od nieszczęsnego, sądzącego, że został zdradzony Jopsona, do trzymającego się resztek życia Little'a (Matthew McNulty) – kolejne resztki nadziei były skutecznie wytrącane z rąk naszego kapitana.
Być może najbardziej znaczące w jego przebytej w milczeniu wędrówce są jednak szczegóły mijanych obozów. Walające się po ziemi w jednym z nich ślady ludzkiej obecności, jak książki czy naczynia, w ostatnim zostały już całkowicie porzucone. Zamiast nich zobaczyliśmy tylko szczątki. Były całe ciała i ich fragmenty, w tym porzuconą na palenisku nogę z mięsem jeszcze trzymającym się kości. Tego Crozier mógł się spodziewać po Hickeyu i jego pozbawionej zasad kompanii, ale równie przerażający widok u ludzi, którzy stali za nim murem? Bardziej dobitnego dowodu na to, że nie ma okoliczności, które nawet najporządniejszych nie zamieniłyby w zwierzęta, dostać nie mógł.
W tej sytuacji jego decyzja o pozostaniu wśród Inuitów, nawet gdy pojawiła się misja ratunkowa kierowana przez Jamesa Rossa (Richard Sutton po raz kolejny w scenie otwierającej premierowy odcinek), wydaje się w pełni uzasadniona. Nie tyle koniecznością opowiadania o szczegółach horroru, jakiego był częścią – mógł przecież pominąć niewygodne fragmenty. Musiało nim kierować coś więcej i myślę, że był to właśnie widziany na własne oczy upadek człowieczeństwa. Po zobaczeniu, jak ci wszyscy wspaniali ludzie, najlepsi z najlepszych, jeden po drugim wpadali w otchłań szaleństwa, zamieniając się w bestie równe tej, która ich dręczyła, Crozier nie mógł już nigdy spojrzeć na znany sobie świat w ten sam sposób. Cywilizacja umarła na jego oczach, cała reszta jest kłamstwem, w którym łatwo się zanurzyć, żyjąc wygodnie w Londynie. Prawdziwe oblicze ludzkości wychodzi na jaw w zupełnie innych warunkach.
Trudno o bardziej gorzkie podsumowanie serialu, który właśnie upadek cywilizacji pokazywał nam od samego początku. Dał wprawdzie po drodze strzępy nadziei, że są ludzie lepsi od innych, ale czy możemy mieć absolutną pewność, że i oni postawieni w ostateczności, zachowaliby do końca człowieczeństwo? Tego wiedzieć nie możemy ani my, ani człowiek, który kiedyś był Francisem Crozierem – i musimy to zaakceptować.