"Glee" (3×11): To był naprawdę fajny… teledysk
Marta Rosenblatt
2 lutego 2012, 22:04
Odcinek "Michael" był o niebo lepszy od poprzedniego, ale czy to znaczy, że był dobry?
Odcinek "Michael" był o niebo lepszy od poprzedniego, ale czy to znaczy, że był dobry?
Jedno jest pewne: pod względem muzycznym odcinek był świetny. Właściwie trudno nazwać to odcinkiem, to było coś na kształt jednego długiego teledysku. Scenarzyści chyba zapomnieli o fabule. Jednak nie będę się czepiać, wszak pisałam niedawno, że w 3. sezonie coraz mniej jest samej muzyki. Jedyne, na co mogę narzekać, to na mało sensowne wplecenie samego Króla Popu do odcinka. Naprawdę, przy dorabianiu "teorii" do piosenek scenarzyści mogliby się bardziej wysilić, bo wyszło mało wiarygodnie. Samo "Michael by tak zrobił" to za mało, zwłaszcza na odcinek mu poświęcony.
Zaczęło się świetnym "Wanna Be Startin' Somethin'" w wykonaniu Blaine'a. Było świeżo i energetycznie. Kolejny występ, "Bad", również zaliczam do udanych. Całkiem niezłe nawiązanie do teledysku Jacksona, fajnie jest też zobaczyć chór w innej scenerii niż szkoła. No i refren w wykonaniu Santany – świetny. Choć w muszę przyznać, że w tej piosence brakowało mi trochę Pucka – pierwszego bad boya "Glee". Natomiast na następny "teledyskowy" występ, "Scream", lepiej się patrzyło niż słuchało. Aczkolwiek fajnie, że Artie i Mike dostali coś "większego", fani na pewno się ucieszyli.
Z pewnością ucieszyli się też fani Quinn – nie pamiętam, kiedy ostatnio Dianna miała jakieś solo, chyba było to nieszczęsne "It's a Man's World". "Never Can Say Goodbye" wyszło naprawdę przyjemnie. Niemniej jednak mam nieodparte wrażenie, że ta piosenka była niejako pożegnaniem Quinn z glee clubem. Scenarzyści ewidentnie nie mają już pomysłu na tę postać. Z bólem serca (bo uwielbiam Q.) stwierdzam, że lepiej będzie, jeśli ją teraz pożegnamy niż jeśli będziemy musieli patrzeć jak znów robią z Quinn osobę totalnie niestabilną emocjonalnie. Dobrze, że dojrzała i wreszcie wie, czego chce. Jedynie jej związek z Samem mógłby uratować jakoś jej wątek.
Niestety nie zanosi się na to, bo scenarzyści ubzdurali sobie, że Sam będzie z Mercedes. Piszę "niestety", bo absolutnie nie widzę tych dwojga razem. I ich związek jest po prostu dziwny. Jakkolwiek muzycznie pasują do siebie świetnie, ich głosy w "Human Nature" zgrały się naprawdę dobrze. No i pocałunek na końcu był uroczy, jednak nadal widzę ich bardziej jako parę dobrych przyjaciół niż zakochanych. Nie mówiąc już o tym, że scenarzyści dali im pocałunek, podczas gdy Santana i Brittany nadal się nie pocałowały. Brawo.
Skoro mowa już o związkach to fani Finchel i Klaine'a powinni być zadowoleni. Rachel i Finna było naprawdę dużo. Średnio lubię tę parę, a ich ciągłe dramaty trochę mnie nużą. Wątek zaręczyn jest niestety przewidywalny i śmiem twierdzić, że dla widzów nie będących wielbicielami tej pary mało interesujący. Finn kompletnie nie ma pomysłu na siebie, a Rachel jak to Rachel myśli tylko o swoim życiowym celu, a mianowicie karierze na Broadwayu (w czym mają pomóc studia w NYADA).
Można się zastanawiać, czy Rachel kocha naprawdę Finna, czy przyjęła oświadczyny pod wpływem chwili, czy po prostu z braku innych perspektyw. Ciekawym jest, że w przypadku wątpliwości zwróciła się najpierw do Quinn (choć z drugiej strony z żadną dziewczyną nie nawiązała żadnej bliskiej przyjaźni). Dobrze w końcu widzieć je razem, serduszko rośnie zwłaszcza tym, którzy zawsze byli za ich przyjaźnią (nie ukrywam, że się do nich zaliczam).
Mimo umiarkowanego, delikatnie mówiąc, zainteresowania Finchel, muszę przyznać, że "I Just Can't Stop Loving You" wyszło nieźle. Można narzekać, że "Glee" to głównie Rachel i Finn, ale prawdę mówiąc nie pamiętam, kiedy ostatnio ta para śpiewała w duecie. Norma "Finchel" została nadrobiona z nawiązką – mieliśmy ich również w uroczym "Ben" śpiewanym dla Blaine. Dobrze, że przyszli go odwiedzić, ale chyba lepiej by było, aby tę piosenkę zaśpiewał sam Kurt.
Szczególnie, że ostatnio scenarzyści nie rozpieszczają wielbicieli Kurta Hummela. Owszem, było go bardzo dużo w 1. i 2. sezonie, ale mam wrażenie, że trochę go teraz brakuje. Zwłaszcza jego związek z Blaine'em wydaje się okrojony – na tle 2. sezonu wygląda to marnie. Myślałam, że pojawienie się Sebastiana wprowadzi trochę życia do tej relacji, ale po ostatnim odcinku muszę napisać, że jestem zawiedziona. Owszem, wydało się, że Sebastian i Blaine rozmawiają razem przez telefon, ale nie pchnięto tego wątku dalej. Miałam nadzieję, że ten trójkąt będzie trwał jeszcze przez jakiś czas i że Kurt, który ostatnio zrobił się bardzo pewny siebie, będzie musiał powalczyć troszkę o Blaine'a. Nic takiego chyba jednak nie nastąpi, skoro Sebastian w ogóle nie przejął się tym, co zrobił. Oczywiście S. jest naprawdę "bad", ale nie potrzebnie ucięli tak szybko jego zamiary poderwania Blaine'a.
Sądząc po reakcjach na różnego rodzaju forach, po duecie z Santaną, niektórzy chcieliby, aby teraz wziął się za nią. Oczywiście, chemia była, ale bardziej ta oparta na nienawiści. Niektórzy fani już spekulują, że "od nienawiści do miłości", ale chyba ktoś zapomniał o tym, że oboje są homoseksualni. No i Santana musi być z Brittany, inaczej będę pierwsza, która podpali siedzibę FOX-a.
"Smooth Criminal" było naprawdę świetne. Muszę jednak wyznać, że widziałam ten występ wcześniej i popsułam sobie zabawę. Choć z drugiej strony patrzenie na Nayę w akcji (mam na myśli oczywiście śpiewanie) nigdy mi się nie znudzi. Santana bezapelacyjnie wygrała ten pojedynek. Szkoda tylko, że jej bohaterskie przemycenie dyktafonu w staniku poszło na marne. Paradoksalnie na przekór zwrotce "Because I'm bad, I'm bad – come on" w tym odcinku mieliśmy dobrą Santanę. Wszystkie jęczybuły, które narzekały na jej wredne komentarze stosunku do członków glee clubu, powinny być wniebowzięte. W "Michaelu" mieliśmy "Santanę walczącą". Walczącą o dobro grupy. Jestem wielką fanką Snixx i o ile relacja z Kurtem i obrona chóru nawet mi spodobała, to jej zachowaniem w stosunku do Sebastiana jestem zawiedziona. Gdzie są "żyletki ukryte we włosach"? Czy naprawdę Sebastian jednym rasistowskim tekstem sprawił, że zapomniała, jak to się robi w Lima Heights Adjacent? A może Santana. jak reszta dzieciaków, po prostu dojrzewa?
Swoją drogą ciekawe, jaki pomysł na dalsze losy Sebastiana mają scenarzyści. Niewykorzystanie pomysłu Santany i niewydawanie go policji (choć na to zasłużył) otwiera furtkę do kolejnych odcinków. Szczerze mówiąc, nie przepadam za tą postacią, ale przyda się nowy czarny charakter. Zwłaszcza, że widać formuła walki Sue z chórem wyczerpała się. W tym odcinku nie mieliśmy jej wcale. Szkoda, bo jej dialogi zawsze wprowadzały jakiś element komediowy. To samo tyczy się komentarzy Brittany. Jeśli chodzi o tę drugą, nie będę narzekać, B. odezwała się pierwszy raz od paru odcinków i to do Santany. Sukces. A tak mamy coraz więcej "dramy", a coraz mniej komedii. A przecież nie zapominajmy, że "Glee" to serial komediowy. Różnicę widać wyraźnie zwłaszcza jak powróci się do odcinków z 1. sezonu.
Na szczęście trochę 1. sezonu mogliśmy poczuć, oglądając występ "Black or White". Chór wygrał, nie stosując przemocy. Co prawda nie wiem, jakim cudem Warblersi przeszli przemianę z dobrych na złych, a potem znów na dobrych w tak szybkim czasie. Naprawdę trudno uwierzyć, że nie wiedzieli, jaki był Sebastian, a i o "slushie" przygotowanym dla Kurta chyba też musieli wiedzieć.
Tak czy inaczej finał był naprawdę fajny i bardzo w stylu "Glee", Szkoda tylko, że zabrakło w nim Tiny. Nie mam też pojęcia, gdzie podziała się Sugar. Oczywiście ogrom konfiguracji, bohaterów, par w "Glee" jest tak duży, że nie można mieć wszystkiego w jednym odcinku. Jednak chciałabym, aby scenarzyści spróbowali choć trochę to wszystko równoważyć.