Wyszliśmy zabić potwora. "Legion" – recenzja 8. odcinka 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
24 maja 2018, 23:02
"Legion" (Fot. FX)
Na piechotę i rikszą. Przez pustynię i wzdłuż komputerowych obwodów. Wyścig w "Legionie" trwa w najlepsze, przyjmując coraz dziwniejsze formy. Tylko mety wciąż nie widać. Spoilery.
Na piechotę i rikszą. Przez pustynię i wzdłuż komputerowych obwodów. Wyścig w "Legionie" trwa w najlepsze, przyjmując coraz dziwniejsze formy. Tylko mety wciąż nie widać. Spoilery.
Dwojakimi ścieżkami podąża w tym sezonie "Legion". Zazwyczaj jest wręcz banalnie prostą historią o ratowaniu świata przed zagładą, ale zdarza mu się zamieniać w bardziej skomplikowaną opowieść o przyziemnych problemach niezwykłych ludzi. Najnowszemu odcinkowi pozornie bliżej było do tej pierwszej, choć wykonany tu fabularny krok naprzód znów okazał się symboliczny. Za to mogliśmy zobaczyć tysiąc kolejnych niezwykłości i spróbować wysnuć z nich logiczne wnioski. Niestety, jedyny do jakiego doszedłem, kompletnie zrujnował mi ładną teorię o dwoistym charakterze tego sezonu.
"Chapter 16" nie mieści się bowiem ani w jednej, ani w drugiej kategorii serialowych odcinków, łącząc elementy obydwu, by postawić je na głowie i stworzyć wyjątkową nawet jak na tutejsze standardy wariację. Niby skupioną na całkiem konkretnej fabule – poszukiwaniu ciała Amahla Farouka (Navid Negahban) – ale tak poszatkowaną i stylistycznie różnorodną, jakby przy jej montowaniu obok siebie znalazły się fragmenty zupełnie różnych opowieści. "Legion" oczywiście wyglądał już w podobny sposób, jednak zawsze szło za tym poczucie wewnętrznej spójności, którego w tym przypadku zabrakło.
Sprawiało to wrażenie, jakby twórcy bardzo chcieli upchnąć tu wszystkie swoje zwariowane pomysły, ale przypomnieli sobie przy tym, że jednak wypadałoby umieścić je w ramach jakiejś historii. A skoro już ją znaleźli, to dobrym pomysłem byłoby dorzucić jeszcze do mieszanki trochę bardziej prozaicznych elementów, jak problemy w związku Davida (Dan Stevens) i Syd (Rachel Keller). I voilà, niesamowicie efektowny odcinek o niczym zamienił się w niesamowicie efektowny odcinek w małym stopniu poruszający interesujące kwestie. Wciąż fenomenalnie się to oglądało, ale "Legion" przyzwyczaił do innych standardów, niż pudrowania pustki kryjącej się za festiwalem wizualnych atrakcji.
Tyle narzekań, bo jeszcze sobie pomyślicie, że mi się nie podobało. Nic z tych rzeczy, "Chapter 16" był kolejną odsłoną serialu, której poświęciłem znacznie więcej czasu, niż planowałem, nie mogąc nasycić oczu krótkim widokiem ekranowych cudów. Było ich sporo, począwszy od niezwykłego procesora, którego częścią stał się nie do końca martwy Ptonomy (Jeremie Harris), aż do wszystkiego, co działo się na pustyni. Całość ułożyła się zaś w fabułę o wyścigu Davida i Farouka, w którym nagrodą jest ukryte gdzieś przez mnichów Mi-Go ciało tego ostatniego. I mniejsza z tym, że równie dobrze można by ją streścić słowami: kto pierwszy, ten lepszy. Wówczas nie byłoby nawet w połowie tak interesująco.
Nie poznalibyśmy choćby szczegółów na temat Admirała Fukyamy (Marc Oka) i tego, jak w młodości zamieniono jego umysł w nieprzeniknioną twierdzę. Nie odwiedzilibyśmy również domu spokojnej starości, którego lokatorka śni o wiecznej jeździe samochodem przy opuszczonych szybach i grającym radiu. Czy te sceny wniosły cokolwiek do całości, poza informacją o miejscu zwanym Le Désolé? Raczej nie (choć te z przeszłością Fukyamy mogą mieć jeszcze znaczenie), ale jak wyglądały! Zwłaszcza w przypadku Ptonomy'ego zamkniętego w swoistym matriksie. Takim z zero-jedynkowym kodem na ścianach, dobrą wentylacją, gorszym okablowaniem oraz, nie wiedzieć czemu, schowkiem dla woźnego z nieproszonym gościem w środku. A to był dopiero początek dziwów.
Potem przenieśliśmy się na stanowiącą anomalię geograficzną pustynię, na której czas i przestrzeń są względne, a sporych rozmiarów klasztor może sobie przeskakiwać z miejsca na miejsce. Odkryć go ponoć można, znając jakiś sekret – miejmy nadzieję, że nie jest nim jazda rikszą, siedząc pod parasolką, popijając drinki i recytując Allena Ginsberga. Bo jeśli tak, to David i jego piesza wyprawa stoją na z góry straconej pozycji. A trzeba pamiętać, że i bez tego nasz bohater ma utrudnione zadanie, wszak oprócz ratowania świata musi jeszcze rozwiązać problemy w związku.
Tych natomiast nie da się zbyć zostawioną pod drzwiami notatką, nawet gdy zawiera absolutnie urocze i w sumie całkiem precyzyjne w zaistniałej sytuacji zdanie: "Wyszedłem zabić potwora". Może i zadziałałoby to w innym przypadku, ale Syd jest znacznie bardziej zdeterminowana, więc pustynia czy nie, bez poważnej rozmowy i tak się nie obeszło. Nieważne, że jej chłopak jest najpotężniejszym mutantem na świecie – w pewnych okolicznościach wszyscy mężczyźni są tak samo bezradni.
W relacji tej dwójki kryje się jednak znacznie więcej, co dobrze wybrzmiało w szczerej rozmowie Syd… z Clarkiem (Hamish Linklater). Tego o bycie dobrym kompanem do dyskusji nad szklanką whisky chyba nikt nie podejrzewał, a jednak spełnił się w roli znakomicie, sprawiając, że mogliśmy wraz z bohaterką rzucić okiem na jej skomplikowany związek. Czy ich problemy to wina jej trudnej przeszłości? Odziedziczenia po matce kłopotów z zaufaniem? A może to raczej jego trzeba winić, bo jest już innym człowiekiem, niż gdy się poznali? Nie brzmi to jak przeszkody, których nie dałoby się ominąć, ale jak słusznie zauważa Clark, trzeba nieco zmienić perspektywę, gdy mowa o kimś, kto zraniony może w gniewie zgładzić cały świat. Czyżby właśnie do czegoś takiego doszło w przyszłości, z której przybyła jednoręka Syd?
Na to musimy jeszcze poczekać, na razie kibicując jej i Davidowi w teraźniejszości. Problemy z zaufaniem można wszak naprawić, a już na pewno warto to zrobić, jeśli od uratowania ich miłości zależy los wszystkiego. I nie, to nie jest jedna z tych naiwnych historyjek o uczuciu pokonującym wszelkie trudności – to ustaliliśmy już wcześniej. Tutaj chodzi o dobrego człowieka, jakim jest David, a przynajmniej bardzo się stara nim być. Człowieka, który bywa zwykłym dupkiem, ale o którego warto walczyć, jeśli nam na nim zależy. A Syd bez wątpienia zależy. Więc kto wie, może ich historia rzeczywiście nie skończy się tak jak wszystkie inne?
W tym punkcie David będzie miał okazję wykazać się bardzo szybko, po tym jak obydwoje utknęli w jakiegoś rodzaju pętli czasu z własnymi szkieletami. Zdecydowanie przydałby się tu porządny plan – o, na przykład taki, jaki David tworzył wcześniej, rozstawiając na pustynnej makiecie swoich przyjaciół, niczym generał przygotowujący bitewną strategię. Pech sprawił, że nie przewidział w nim wpływu Olivera/Farouka/Minotaura na kółkach na Panią Bird (Jean Smart). Chyba można go usprawiedliwić. Tym bardziej że jest jeszcze nadzieja w teraz już wolnej Lenny (Aubrey Plaza). Wprawdzie równie chwiejna jak psychika tej bohaterki, ale lepsze to niż nic.
Poskładać w logiczną całość porozrzucane fragmenty historii jest tym razem wyjątkowo trudno (czy ja tam widziałem gigantyczny kamerton?), więc pozostaje poczekać, gdzie nas to wszystko doprowadzi. Mam nadzieję, że w jakieś sensowne miejsce, bo choć wszystkie te surrealistyczne obrazy wyglądały oszałamiająco pięknie (nie wspominając nawet o rozbitym na części ekranie podczas wędrówki przez pustynię), coraz częściej trafiają się wśród nich takie, które trzeba uznać za zbędne z fabularnego punktu widzenia.
A że powoli zbliżamy się do finiszu (trzy odcinki do końca sezonu), przydałoby się i podkręcić napięcie, i podnieść stawki. Tymczasem takich konkretnych działań w "Chapter 16" jest mało, natomiast w zastępstwie dostajemy kolejną lekcję od Jona Hamma – wydaje się, że jak dotąd najbardziej zbędną, a już z pewnością wyjątkowo moralizatorską. Traktat o technologii wpędzającej w narcystyczne urojenie wydawał się odnosić znacznie bardziej do nas, niż do jakichkolwiek wydarzeń z tego odcinka, przez co nijak tu nie pasował. Pomijając już fakt, że wykorzystanie jaskini platońskiej to klisza jakich mało, co właściwie mieliśmy z tego wynieść? Przewrotną lekcję, by koncentrować się bardziej na świecie dookoła, niż na serialu? Gdyby ten składał się głównie z takich wstawek, na pewno nie byłoby o to trudno.
Na szczęście do takiej sytuacji nam daleko i oby tak zostało do samego końca. Bo zachwycanie zarówno prostymi, jak i znacznie bardziej wyrafinowanymi pomysłami wychodzi Noah Hawleyowi i jego ekipie znacznie lepiej niż próby taniego moralizatorstwa.
"Legion" możecie oglądać w kolejne czwartki o godz. 22:00 na kanale FOX.