Pensja pani Appleyard. "Piknik pod Wiszącą Skałą" – recenzja miniserialu z Natalie Dormer
Kamila Czaja
27 maja 2018, 17:02
"Piknik pod Wiszącą Skałą" (Fot. Showcase)
Miniserial o tajemniczym zaginięciu podczas tytułowego pikniku jest zupełnie inny niż pierwowzór książkowy i wcześniejsza adaptacja. Nie brakuje mu poważnych wad – ale za to ma Natalie Dormer.
Miniserial o tajemniczym zaginięciu podczas tytułowego pikniku jest zupełnie inny niż pierwowzór książkowy i wcześniejsza adaptacja. Nie brakuje mu poważnych wad – ale za to ma Natalie Dormer.
Czy po niezapomnianej adaptacji książki "Piknik pod Wiszącą Skałą" Joan Lindsay dokonanej przez Petera Weira w 1975 roku potrzebna była nowa, tym razem serialowa wersja? Zapowiedzi Amazona (który wykupił prawo do emisji w wielu krajach), a zwłaszcza świadomość, że rolę przełożonej nieszczęsnej australijskiej pensji dla panien zagra Natalie Dormer ("Gra o tron"), sugerowały odpowiedź twierdzącą. Po obejrzeniu całości, czyli sześciu odcinków, nie jestem jednak już taka pewna, czy australijska produkcja stacji Foxtel była niezbędna.
Teoretycznie na korzyść napisanej przez Beatrix Christian i Alice Addison miniserii działać powinna szansa opowiedzenia dłuższej historii. Film Weira skupił się na oniryzmie pikniku, dlatego w mniejszym stopniu niż literacki pierwowzór odsłaniał panujące w szkole porządki, satyrę na społeczne rygory i konkretne relacje między bohaterami. Tamta adaptacja stawiała na klimat, potęgowanie tajemnicy, odwieczny konflikt natury i kultury.
Miniserial niestety nie wykorzystuje dobrze zwiększonego ekranowego czasu. Tak, opowiada zarówno o zaginięciu uczennic i nauczycielki na Wiszącej Skale, jak i szerzej o wpływie zdarzenia na pensję pani Appleyard. Na to starczyłyby jednak trzy czy cztery godziny. Wybierając wersję sześcioodcinkową, twórcy zdecydowali się dodać bardzo wiele od siebie, co nie tylko mocno zmienia wymowę historii, ale też wprowadza do scenariusza nadmierny chaos.
W tej odsłonie zaginione dziewczyny – Miranda (Lily Sullivan), Marion (Madeleine Madden), Irma (Samara Weaving, "SMILF) – nie są tajemniczymi, zwiewnymi istotami, które dziwnym zrządzeniem losu przepadły w australijskim buszu. To młode kobiety, które w retrospekcjach poznajemy bardzo dobrze, a ich biografie zamiast podkręcić emocje każą widzowi podążać w kilku kierunkach jednocześnie bez gwarancji, że to wszystko złoży się na spójną, przekonującą opowieść o skandalu na pensji dla panien.
Losy uczennic potrafią wciągnąć, szkoda tylko, że zbyt często twórcy sprowadzają bohaterki do podstawowych cech. Miranda będzie więc chłopczycą, Marion – nieślubnym dzieckiem o mieszanym pochodzeniu rasowym, a Irma – napędzaną konfliktem z matką kokietką. To, że wymienione postacie mimo wszystko bywają interesujące, jest zasługą świetnych młodych aktorek. Przeżycia dziewczyn interesują widza, bo są dobrze zagrane, jednak napisane zostały najwyżej średnio.
Co więcej, w miniserii dopisano sporo postaci lub przydano im nadmiernego znaczenia. Obok uczennic, nauczycielek, rodzin jednych i drugich mamy potencjalnych partnerów kobiet z pensji i różne postacie z przeszłości. Tak rozbudowany trzeci plan nadmiernie rozprasza uwagę. Ma może za to jeden plus, bo zostaje mniej czasu dla tak ważnego we wcześniejszych wersjach Michaela, którego Harrison Gilbertson gra zupełnie bez pomysłu.
Uczennicom i nauczycielkom dopisano w tej adaptacji masę romansów, skandali z przeszłości, skomplikowanych relacji między postaciami, co osiągnięto poprzez obsadzenie w roli szkolnej kadry aktorek znacznie młodszych niż u Weira. Czasem te związki działają, bo choćby przyjaźń Mirandy, Marion i Irmy oraz relacja Mirandy z Sarą (Inez Currõ) mogą się ciekawie rozwinąć na oczach widza, częściej jednak nagromadzenie dramatów każe myśleć raczej o "Pretty Little Liars" niż o ambitnych ekranizacjach klasyki. Zwłaszcza że nowy "Piknik pod Wiszącą Skałą" subtelnością nie grzeszy, wręcz chwilami przybiera postać kampową, przejaskrawiając wydarzenia, dialogi i postacie (zwłaszcza Dorę Lumley, graną przez znaną z "Orange Is the New Black" Yael Stone).
A gdzie w tym wszystkim miejsce na tajemnicę Wiszącej Skały? No właśnie prawie wcale go nie ma. Niby wszystko kręci się wokół pikniku, a pogłębianie historii jego uczestniczek oraz ich bliskich ma służyć naświetleniu niezrozumiałego zniknięcia, ale w praktyce to bardziej odhaczanie coraz dziwniejszych hipotez, a bardzo wiele opowiedzianych wydarzeń z życia bohaterów w planie (niby) głównego wątku niczemu nie służy.
"Piknik pod Wiszącą Skałą" A.D. 2018 ma jednak kilka niekwestionowanych zalet, z których największą jest Natalie Dormer. Jej Hester Appleyard ma wprawdzie dodaną tak sensacyjną biografię, że o niedopowiedzeniach z książki czy filmu Weira nie ma mowy, ale to, co aktorka robi z dziwacznym chwilami materiałem, zasługuje na najwyższa uznanie. Pewnych scen – zwłaszcza tych z nagromadzeniem różnych zjaw, mgieł i niesubtelnej muzyki – nawet ona nie ratuje, ale przez większość czasu jej obecność na ekranie okazuje się absolutnie magnetyzująca. Hester w wersji Dormer bliska jest postaci panny G. granej przez Evę Green w filmie "Cracks" z 2009 roku, ale przypomina też Lady Makbet. A do tego wprowadza do miniserialu ironię, głosząc tezy w rodzaju: "Nie lubię australijskiego krajobrazu. Jest niesubordynowany".
Te kpiące wstawki, bliższe wersji książkowej (chociaż tam będące raczej w gestii narratora niż postaci), a nie poważnemu filmowi Weira, zapewniają potrzebną w tym całym zamieszaniu dawkę luzu, dzięki czemu można uwierzyć, że produkcja nie traktuje samej siebie śmiertelnie serio. Podobny efekt dają eksperymenty formalne, nieraz celowo podkręcone do maksimum. Zwolnione tempo, rockowe tło muzyczne, odwracanie obrazu, szybki montaż i przenikanie się planów czasowych pozwalają łatwiej przetrwać pewne scenariuszowe absurdy i dłużyzny. Doświadczeni reżyserzy (Michael Rymer, Larysa Kondracki, Amanda Brotchie) robią, co mogą, z przeciągniętą, nieskupioną na głównym wątku historią.
Nowoczesna forma się broni – gorzej z wysilonym uwspółcześnieniem treści. To mogło być obok obsady najważniejsza uzasadnienie zaistnienia nowej adaptacji, ale wyszło słabo. Wprowadzone tu wątki rasowe, seksualne, klasowe brzmią chwilami jak czytanka dla grzecznych niekonserwatywnych dzieci. Przy całym poparciu dla głoszonej tu walki przeciwko różnorodnemu zniewoleniu, trzeba z przykrością przyznać, że wypada ona niczym coś sztucznie doklejonego do dawnego "Pikniku pod Wiszącą Skałą". Owszem, pierwowzór ma duży potencjał emancypacyjny, krytykuje konwenanse i wiktoriańskie tłumienie seksualności. Tu jednak cały sensualizm udsłowniono, dorzucając jeszcze ciemiężone mniejszości wszelkiego typu. To raczej niezbyt subtelne reinterpretacje rodem z "Ani, nie Anny" albo najnowszych "Małych kobietek" niż z elegancko uwspółcześnionych "Howards End" czy "Ordeal by Innocence".
Sedno problemu chyba w tym, ze dwie ostatnie wymienione miniserie wiedziały, czym chcą być. Tymczasem nowy "Piknik pod Wiszącą Skałą", może na fali unowocześnienia, zapomina, o czym opowiada. Jest kryminałem, gotyckim horrorem, melodramatem i historią o dorastaniu w jednym, tylko że niczym porządnie. Łatwo na długie minuty zapomnieć, że tam w ogóle jest jakiś piknik pod jakąś skałą. Dostajemy obyczajowy, rozbuchany, kolorowy serial o pensji pani Appleyard i wszystkim związanym z jej mieszkankami. To chwilami całkiem ciekawy pomysł, ale nierówny i mający mało wspólnego z materiałem, którego podobno stanowi adaptację. Dużo tu udanych detali, ale mało myślenia o całokształcie, o sensownej kolejności przedstawiania wydarzeń i o ewentualnej domyślności widza (niektóre sceny powtarzane są do znudzenia, jakby odbiorca już zapomniał, co widział chwilę wcześniej).
"Piknik pod Wiszącą Skałą" powinien być niewytłumaczalny i uniwersalny. Na tym polega siła powieści i ekranizacji Weira. Pewne społeczne cechy są niezmienne, a gdy w grę wchodzi niewyjaśniona tajemnica, wszystko zaczyna się w świecie przedstawionym rozpadać. Twórcy nowej wersji za dużo mówią wprost, za wiele chcą pokazać, a zamiast opowiadać przede wszystkim o konsekwencjach zdarzenia, proponują masę ślepuch uliczek w mówieniu o jego przyczynach. Równocześnie, próbując być nawoływaniem do wolności, nowy "Piknik…" w deklaracjach gubi prawdziwą atmosferę swobody.
Wbrew licznym zarzutom nie odradzam jednak zdecydowanie seansu. Warto dla Dormer i większości obsady, dla pięknych kadrów i efektów, dla kilku dobrze napisanych relacji między postaciami. Tylko należy przedtem ustawić sobie odpowiednio oczekiwania. Z książką Lindsay i filmem Weira, kuszącymi do różnorodnych interpretacji, ten niezbyt subtelny miniserial ma wbrew pozorom niewiele wspólnego. Ale potraktowany jako niezobowiązująca rozrywka sprawdza się całkiem nieźle.
"Piknik pod Wiszącą Skałą" (na razie 5 z 6 odcinków) dostępny jest na nc+ GO.