Nasze podsumowanie tygodnia – znowu same hity!
Redakcja
27 maja 2018, 22:01
"Westworld" (Fot. HBO)
Od "Patricka Melrose'a" aż po "Legion", "Terror" i "The Good Fight" – to najlepsze rzeczy, jakie widzieliśmy w mijającym tygodniu. Kitów tym razem nie znaleźliśmy żadnych, choć staraliśmy się jak mogliśmy.
Od "Patricka Melrose'a" aż po "Legion", "Terror" i "The Good Fight" – to najlepsze rzeczy, jakie widzieliśmy w mijającym tygodniu. Kitów tym razem nie znaleźliśmy żadnych, choć staraliśmy się jak mogliśmy.
HIT TYGODNIA: Wszystkie odcienie okrucieństwa w domu Melrose'ów
Co zostałoby z "Patricka Melrose'a", gdyby wyjąć z niego Benedicta Cumberbatcha? Jak się okazuje, dość by zasłużyć na kolejny hit, choć dostaliśmy zupełnie inny odcinek od tego sprzed tygodnia. Cofając się do dzieciństwa tytułowego bohatera, zobaczyliśmy skąd wzięły się jego dorosłe problemy, a przede wszystkim poznaliśmy ich główną przyczynę w osobie surowego ojca, wywyższającego się arystokraty i prawdziwego potwora w ludzkiej skórze, czyli Davida Melrose'a (Hugo Weaving).
Dowodów na to, jak koszmarny z niego człowiek, otrzymaliśmy całe mnóstwo – od znęcania się nad gosposią, poprzez mniej i bardziej subtelne upokarzanie gości (przyjaciele to zdecydowanie za duże słowo) i własnej żony, aż do psychicznej i fizycznej przemocy względem małego syna (świetny Sebastian Maltz). Wszystko to zaś w znakomitej kreacji Hugo Weavinga, łączącej emocjonalny chłód, wyrachowane okrucieństwo i złowrogą przyjemność, jaką David czerpał z cichego terroryzowania każdego dookoła.
Jego dominująca obecność rzucała długi cień na pełną słońca francuską posiadłość Melrose'ów, zamieniając ją w prawdziwie olśniewające piekło, ale od niej problemy się tylko zaczynały. Smutki i strach zapijane alkoholem przez Eleanor (Jennifer Jason Leigh), wyniosły i obmierzły Nicholas (Pip Torrens), okropna Bridget (Holliday Grainger), wyszydzany Victor (James Fleet) – wszyscy wiedzieli, że temu, co się wokół nich rozgrywa, daleko do normalności, ale byli zbyt przerażeni lub kompletnie znieczuleni, by w jakikolwiek sposób zareagować, wystawiając fatalną laurkę brytyjskim wyższym sferom.
Nie zmieniają tego starania Anne (Indira Varma), której oburzenie to jednak za mało, by coś zmienić i może uratować pewnego, pozostawionego na łaskę potwora chłopca. Być może gdyby wówczas okazała więcej determinacji, życie Patricka potoczyłoby się inaczej? Niewykluczone. Ale współczuć to jedno, a wyrwać się z tego piekła to zupełnie inna sprawa. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Nie ufaj nikomu, czyli "Obsesja Eve"
Kolejny tydzień, kiedy wystarczyło, że wyłączyliśmy oczekiwanie realizmu, a w nagrodę dostaliśmy jazdę bez trzymanki. Od realizmu mamy inne szpiegowskie seriale. Od "Obsesji Eve" chcemy absurdalnych zwrotów akcji, o których twórcy wiedzą, że są absurdalne, i humoru, którym okraszają podkręcone do maksimum pościgi wszystkich za wszystkimi. Odcinek "I Don't Want to Be Free" daje to wszystko i jeszcze więcej.
Przede wszystkim i Eve, i Villanelle kolejny raz przekonały się, że w świecie tajnych agentów/wynajętych zabójców nie ma co liczyć na lojalność. Eve, drążąc powiązania między Carolyn i Rosjanami, odkryła sporo niepokojących śladów, a Villanelle stanęła przed okazją zabicia Konstantina, który był dla niej kimś więcej niż tylko zleceniodawcą. I o ile na wyjaśnienia brytyjskiej szefowej musimy jeszcze poczekać, o tyle starcie zabójczyni ze zwierzchnikiem okazało się rewelacyjnym połączeniem sensacji, emocji i dowcipu.
To nie wszystko. W pamięci zostanie nam także spektakularna akcji przejęcia więźniarki i bardzo krótki staż nowego szefa Villanelle. Mamy też Kenny'ego, który stoicko odkrywa romanse własnej matki. Pojawiała się wreszcie tajemnicza kobieta z przeszłości. Fascynacja Anny Villanelle najwyraźniej nie minęła, chociaż zakochana dziewczyna wykastrowała i zabiła jej męża. Zresztą wygląda na to, że i Anna nie mówi wszystkiego. Eve miała okazję z jednej strony poddać się zazdrości, że nie tylko ona dostaje kwiaty i perfumy, a z drugiej – trochę wreszcie zrozumieć, że zauroczenie morderczynią nie może skończyć się dobrze (zwłaszcza dla mężów).
Czekamy na finał, zastanawiając się, czy komukolwiek można w "Obsesji Eve" zaufać i czy wszystko się ułoży w logiczną całość. A nawet jeśli nie, to nie widzimy większego problemu. Samo śledzenie kolejnych zdrad, wybuchów, strzelanin i w tym wszystkim dziwacznej relacji głównych bohaterek pozwala spędzić beztroską godzinę przez ekranem. Po co komu zaufanie i logika. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "Things are very topsy-turvy" w "The Americans"
"Topsy-turvy" pewnie da się sensownie przetłumaczyć na polski – na przykład możemy powiedzieć, że zapanował wyjątkowy chaos – ale nie zamierzam tego robić, bo to właśnie w takim brzmieniu to zapamiętamy. Charakterystyczne sformułowanie, rzucone przez Philipa podczas rozmowy telefonicznej, sprawiło, że Elizabeth dosłownie zerwała się na równe nogi i w minutę spakowała torbę z pieniędzmi i paszportami. To był sygnał do natychmiastowego porzucenia całego życia i ucieczki. Jenningsowie są spaleni, pytanie teraz brzmi, czy – albo jak wolicie, kiedy i przez kogo – zostaną dopadnięci.
Ostatni akt rozegra się w najbliższą środę, a tymczasem wypada docenić precyzję, z jaką poustawiano pionki przed finałem, i fakt, że w tej grze na pierwszym planie cały czas były emocje. W tym momencie nie wiadomo już, komu kibicować, bo wszystko w "The Americans" wydaje się szaro-szare. Ale na pewno trudno nie ściskać kciuków za Stana, który po prostu zasłużył na to, żeby dopaść swoich sąsiadów (co będzie zresztą słodko-gorzkim zwycięstwem, bo przecież Philip przez lata faktycznie był jego najlepszym przyjacielem), a także za Olega, który zrobił za dużo dobrego, żeby skończyć w amerykańskim więzieniu.
Najlepsze sceny w tym tygodniu to m.in. pożegnanie z Claudią i kłótnia Elizabeth z córką – najpierw Elizabeth zarzuciła kłamstwo swojej zwierzchniczce, którą pewnie już widzieliśmy po raz ostatni, a potem Paige przyłapała ją samą na kłamstwie i jej hipokryzja nabrała nowego wymiaru. Znakomity był też ten wdzięczny moment, kiedy Oleg poprosił Stana o pomoc w dość, hm, nietypowej sprawie. A do tego śmierć Tatiany i oczywiście ucieczka Philipa, która była dramatyczną walką o wszystko. Przed nami już tylko wielki finał. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Legion" olśniewa nawet bardziej niż zwykle
"Chapter 16" nie był doskonałym odcinkiem "Legionu". Wręcz przeciwnie, tylko w tym sezonie znajdzie się kilka, które cenimy wyżej, czego powody wyjaśniłem w recenzji. Co z tego jednak, że fabularnie znów staliśmy w miejscu, skoro towarzyszyły temu obrazki tak cudowne, że w każdy kadr wpatrywaliśmy się z niemym zachwytem?
Nawet jeśli ta godzina miała służyć tylko i wyłącznie upchnięciu na ekranie wszystkich pomysłów Noah Hawleya, i tak nie potrafię na nią narzekać. Bo jak to zrobić, mając w pamięci pomykającą przez pustynię rikszę z dwoma pasażerami popijającymi drinki i recytującymi Allena Ginsberga, siedząc pod parasolką? Albo montaże zestawiające ich z Davidem i Syd wędrującymi przez bezkresną pustkę? Albo zwariowaną podróż przez wnętrze niezwykłego procesora? A to tylko te najbardziej pamiętne fragmenty, bo drobnych cudów było jak zwykle znacznie więcej.
Pod względem wizualnym "Legion" po raz kolejny przeszedł więc samego siebie, ale twórcy mieli też w zanadrzu coś jeszcze. W odcinku skupionym na wyścigu do ciała Amahla Farouka na pierwszy plan wysunęła się bowiem niespodziewanie Syd, jeszcze raz udowadniając, że proste emocje mogą zdziałać znacznie więcej, niż nawet największe zagrożenie dla świata. Cóż ono wszak znaczy, przy "babskich" pogaduszkach nad whisky z Clarkiem (Hamish Linklater) i awanturą, jaką urządzasz chłopakowi pośrodku pustyni chwilę po wyskoczeniu ze spadochronem z odrzutowca? Sam już nie wiem, czy bardziej mnie dziwi, jak niedorzecznie to brzmi, czy jak kapitalnie działa na ekranie. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "The Good Fight" – być jak Melania Trump
"The Good Fight" w 2. serii niejednokrotnie przekonywało, że Ameryka Trumpa to najgorsze, co mogło się światu przydarzyć. Wychodziło to raz lepiej, raz gorzej, bo czasem na ołtarzu wymierzonych w prezydenta deklaracji składano błyskotliwość scenariusza i wątki dotyczące bohaterów serialu. Jednak "Day 485" to przykład rewelacyjnego połączenia najlepszych cech "The Good Fight" z mocnym przekazem politycznym.
Przede wszystkim pokrzywdzona jest osoba, którą znamy. Jay w ostatnich tygodniach wyrósł na ważną postać serialu, poznaliśmy go lepiej i wiemy, że warto mu kibicować. Fakt, że właśnie on stał się ofiarą nowej antyimigracyjnej polityki, podnosi stawkę. Do tego mamy to, co tak świetnie się w "The Good Fight" udaje, czyli bieganie od sądu do sądu, zaskakujące zwroty akcji, kruczki prawne i nieprzewidywalne wyroki. Dobrze było zobaczyć, jak wszyscy ramię w ramię walczą we wspólnej sprawie, a współpraca Diane i Liz to coś, na co możemy patrzeć godzinami.
Było tu kilka niepozbawionych humorów scen z ekscentrycznymi sędziami. Pojawił się sprzedawca komiksów w roli eksperta. Dobry dowcip świetnie podkreślał absurdy systemu, w którym prawo federalne kłóci się ze stanowym, a ofiarą może być każdy "obcy", nawet jeśli całe życie sądził, że urodził się w Ameryce. Wyciągniecie przeciwko prawu Trumpa przyznania "wizy Einsteina" dla żony prezydenta to cudowny moment triumfu, tak potrzebny wobec opresyjnych, niesprawiedliwych, łamiących prawa człowieka przepisów.
Świętowanie może nie potrwać długo, skoro na zniszczenie kancelarii szykuje się wściekła Partia Republikańska. Czekamy więc w napięciu na to, co zdarzy się w finale. A póki co podziwiamy świetnie napisany, zagrany, dający do myślenia odcinek z tego tygodnia. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Kolejny majowy ślub – Jake & Amy
"Brooklyn 9-9" powróci w przyszłym roku dzięki NBC i bardzo się z tego cieszę, bo finał 5. sezonu zostawił nas przynajmniej z dwoma zaczętymi wątkami – potencjalnego romansu Rosy Diaz z Alicią, graną przez Ginę Rodriguez, i dalszej kariery kapitana Holta, który dostał maila, ale nie wiemy, co w nim jest. To dwa dobre powody, żeby serial kontynuować, ale gdyby wszystko zakończyło się ślubem Jake'a i Amy, pewnie też bym bardzo nie płakała.
Bo to był absolutnie uroczy ślub, z momentami totalnie głupiutkimi i szalenie romantycznymi – taki, który zawierał w sobie to, co jest najlepsze w "Brooklyn 9-9". Raz jeszcze przekonaliśmy się, że wszędzie tam, gdzie pojawia się ta ekipa, od razu zapanowuje chaos, ale nie ma takich przeszkód, których nie da się pokonać poprzez stare dobre współdziałanie. Wszystkie potencjalne katastrofy – a była ich niezliczona ilość – zostały zażegnane w prosty sposób: zaimprowizowaną, bardzo pasującą do państwa młodych uroczystością ślubną pod komisariatem, w której znalazło się miejsce i na wyznanie miłości kapitanowi, i na wypowiedziane z idealnie szelmowską miną: "Twój tyłek jest bombą!".
"Jake & Amy" był esencją "Brooklyn 9-9", bo pokazał, że pod serią wdzięcznych wygłupów skrywa się coś więcej – historia grupki oryginałów, która, choć na co dzień udaje poważnych stróżów prawa, nie jest odporna na najbardziej ludzkie emocje, z miłością i przyjaźnią na czele. Czekam na ciąg dalszy i bardzo, bardzo cieszę się, że on będzie. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Shogun World, czyli "Westworld" kopiuje samego siebie
Wizytę w stylizowanym na feudalną Japonię parku zapowiadano jeszcze pod koniec zeszłego sezonu, nic więc dziwnego, że była jedną z najbardziej oczekiwanych chwil nowej odsłony "Westworld". W końcu każdy chciał zobaczyć naszych bohaterów w niecodziennych okolicznościach, gdy zamieniając kowbojskie ciuchy na kimona i rewolwery na katany, mieli się zmierzyć z najprawdziwszymi samurajami. "Akane No Mai" zapewniło tego typu atrakcje, ale nie zabrakło przy tym dobrego pomysłu.
Mianowicie takiego, by Shogun World uczynić pod wieloma względami kopią znanego nam świata rodem z Dzikiego Zachodu, nawet z uwzględnieniem konkretnych postaci. W ten sposób Maeve i jej wesoła kompania stanęli twarzą w twarz z Akane (Rinko Kikuchi) i Musashim ( Hiroyuki Sanada), szybko się orientując, że patrzą na swoje odpowiedniki. Co więcej, te odgrywały nawet znajomą historię z napadem na miasteczko, podczas gdy w tle grało "Paint It Black" w japońskiej wersji. Ach ci leniwi scenarzyści!
"Westworld" zdołał więc za jednym zamachem zabawnie skomentować proces recyklingu współczesnej popkultury (tu w głównej roli wystąpił Lee), postawić bohaterów wobec zaskakującej sytuacji i wreszcie opowiedzieć bardzo zgrabną oraz całkiem efektowną historię o gejszach i samurajach. I nawet powielanie klisz trudno im wyrzucać, w końcu sami się do niego przyznali! Zestawiając to z męczącymi przerywnikami z Dolores i Teddym, naprawdę nie mielibyśmy nic przeciwko temu, by zostać w Shogun World na dłużej. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Trust" prawie jak "Fargo"
OK, śnieżnej masakry nie było, ale dawka absurdu i gangsterzy znajdowali się na swoich miejscach. I nawet jeśli znamy zakończenie historii złotego hipisa, oglądając "White Car in a Snowstorm", mieliśmy prawo zastanawiać się, jaki u diabła będzie finał tej nietypowej wyprawy w góry. Począwszy od dezorientującej sekwencji na początku odcinka, z Gail, Chace'em i rozmową o tym, że on też ma syna, poprzez odjechaną historię podróży ucha Johna Paula Getty'ego III ze strajkiem poczty w roli głównej, aż po kolejne negocjacje jego dziadka, w które wplątany został prezydent Nixon – to był odcinek nietypowy, nawet jak na standardy "Trust".
Przede wszystkim jednak ten hit dajemy za stylowy śnieżny dreszczowiec, jakiego by się nie powstydził Noah Hawley, twórca "Fargo". Gail i Chace w bieli, błąkający się pośród śniegu białym autem, z białymi walizkami pełnymi forsy na dachu, stanowili jeden z najbardziej niezapomnianych widoków, jakich seriale nam dostarczyły w tym sezonie. A na tym przecież absurdy się nie kończyły, bo mieliśmy jeszcze choćby wdzięczne "Allora, benzina?", a także dyskusje w grupce porywaczy i ten moment, kiedy młody Paul tłumaczył jednemu z nich, czemu sam postanowił obciąć sobie ucho.
A najlepsze, że to nie była sztuka dla sztuki. Najbardziej ekscentryczny serial tej wiosny wypchany jest po brzegi emocjami i w tym odcinku także udało znaleźć dla nich miejsce pośród całego wizualnego przepychu. Zaś Hilary Swank prawdopodobnie pobiła samą siebie, udowadniając, że w tej ekipie nie tylko Donald Sutherland zasługuje na Emmy. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Brockmire", czyli zawsze będziemy mieli Nowy Orlean
2. sezon jednej z naszych ulubionych komedii dotychczas nie zawsze nas przekonywał. Pierwsze odcinki skupione głównie na rywalizacji o lepszą pracę z młodym Rajem, piciu w kolejnych barach i nagrywaniu zaskakująco popularnego podcastu nie do końca realizowały potencjał granej przez Hanka Azarię postaci.
Poprzedni odcinek przypomniał nam jednak, czym "Brockmire" może być, jeśli postawi na odważny temat (śmierć znienawidzonego ojca) i da Azarii emocjonalne sceny z kimś równie wyrazistym aktorsko (Becky Ann Baker grająca jego siostrę). Nie mieliśmy jednak pewności, czy opowieść o pogrzebie nie była tylko chwilową zwyżką formy. Po "Make-Up Game" z tego tygodnia wierzymy jednak, że "Brockmire" wrócił do swojej najlepszej formy, nawet jeśli przy okazji zostawił Jules i nas ze złamanym sercem. Znowu.
W tej serii bardzo brakowało interakcji między głównym bohaterem a jego dziewczyną. Twórcy wciąż dawali do zrozumienia, że i Brockmire tęskni, a teraz dostaliśmy pozornie spełnienie marzeń. Jules, kolejna ofiara ustawienia w sieci alarmu "zmarł Jim Brockmire", przyjechała do Nowego Orleanu i ruszyła z Jimem w miasto. Kolejne sceny przypomniały, jak fantastyczna to para. I już byliśmy gotowi uwierzyć, że może jednak tym wszystko będzie dobrze, aż Brockmire dostał pracę w Atlancie i znów nie wybrał Jules, proponując na dodatek wygodny dla siebie układ comiesięcznych spotkań.
Zanim zdążyliśmy się otrząsnąć po szybkim odjeździe Amandy Peet, dostaliśmy zaskakujący występ innej fantastycznej aktorki. Carrie Preston ("True Blood", "The Good Wife") jedną brutalną sceną wprawiła w osłupienie i Jima, i nas. Już tęsknimy za Jules, ale coś nam mówi, że przynajmniej na tym etapie Brockmire bliżej ma do tej dopiero co poznanej kobiety, która pali za sobą wszystkie mosty. Przeklinamy więc wszystkie obejrzane w życiu komedie romantyczne, które każą nam kibicować Jimowi i Jules. Ale i ciekawi jesteśmy, co dalej na innych frontach życia niepoprawnego komentatora sportowego. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Ostateczny koniec wyprawy w finale "Terroru"
Happy end to ostatnie, czego spodziewaliśmy się po "Terrorze", więc można było założyć, że zakończenie historii tragicznej wyprawy dwóch okrętów do lekkich i przyjemnych nie będzie należało. "We Are Gone" jak najbardziej te przewidywania potwierdziło, po raz ostatni zabierając nas do mroźnego piekła, byśmy się dokładnie przyjrzeli marnym końcom niedobitków ze śmiałej ekspedycji.
Te były w niemal wszystkich przypadkach równie tragiczne, ale zrównywanie ich ze sobą pod każdym względem byłoby błędem. Śmierć jest tu wszak śmierci nierówna, co zobaczyliśmy na przykładach strasznego, lecz niepozbawionego piękna odejścia doktora Goodsira (Paul Ready) i straszliwego końca, jaki spotkał oszalałego Corneliusa Hickeya (Adam Nagaitis). Pierwszy był jednym z nielicznych w "Terrorze" symbolem nadziei, godności i człowieczeństwa. Drugi przykładem jego kompletnej utraty, która w połączeniu z czystym szaleństwem dała groteskowy, ale jedyny możliwy efekt, gdy Tuunbaq nie przyjął ofiary od obłąkanego wariata (albo przyjął jej za dużo, zależy, jak na to patrzeć).
Zestawiając to jeszcze z rozdzierającym serce końcem Jopsona (Liam Garrigan) i stopniowym odbieraniem resztek nadziei ocalałemu kapitanowi Crozierowi (Jared Harris), otrzymujemy pełen obraz tragedii, jaka dokonała się w "Terrorze". Historii o tym, jak stopniowo umierali na naszych oczach nie tylko ludzie, ale także ich pewność siebie, wiara we własne możliwości, przekonania i najbardziej podstawowe wartości, których nie wyparli się w końcu tylko nieliczni.
Czy resztę można za ich upadki winić? A może trzeba powiedzieć, że to tamci nie stanęli w obliczu ostatecznej próby i nie mieli możliwości jej przegrać? Z takimi pytania serial zostawił i nas, i Croziera, każąc się zastanowić nad tym, jak kruche podstawy ma wszystko to, co dumnie nazywamy cywilizacją. [Mateusz Piesowicz]