Status związku: to skomplikowane. "Obsesja Eve" – recenzja finału 1. sezonu
Kamila Czaja
29 maja 2018, 22:02
"Obsesja Eve" (Fot. BBC America)
Udany finał 1. serii "Obsesji Eve" nie kończy fascynującego pościgu, który dzięki poczuciu humoru, świetnej obsadzie i grom z konwencją wciągnął nas bez reszty. Uwaga na spoilery.
Udany finał 1. serii "Obsesji Eve" nie kończy fascynującego pościgu, który dzięki poczuciu humoru, świetnej obsadzie i grom z konwencją wciągnął nas bez reszty. Uwaga na spoilery.
Kiedy w kwietniu zaczynaliśmy ośmioodcinkową przygodę z "Obsesją Eve", nie do końca było wiadomo, czego się spodziewać. Szpiegowski dramat stworzony przez Phoebe Waller-Bridge, którą kojarzyliśmy raczej ze świetną czarną komedią "Fleabag"? Pomysł co najmniej zaskakujący. A do tego wysokie oczekiwania, skoro serial BBC America to równocześnie pierwsza od dawna tak znacząca rola Sandry Oh i próba uwolnienia się od Cristiny Yang z "Chirurgów".
Z upływem kolejnych tygodni mogliśmy się przekonać po pierwsze, że Waller-Bridge potrafi przenieść swój styl nawet na tak specyficzny gatunek, a po drugie, że Oh faktycznie kazała nam zapomnieć o Cristinie i bez wysiłku stała się Eve Polastri, znudzoną agentką brytyjskich służb, która szansę na przygodę życia widzi w pościgu za psychopatyczną morderczynią na zlecenie, Villanelle (aktorsko nieustępująca Oh pola Jodie Comer, wcześnie znana głównie z "Thirteen").
Równocześnie, oglądając z fascynacją nowe odcinki "Obsesji Eve", odkrywaliśmy, że z pomysłem napisana historia szpiegowska wcale nie musi być serio. Przez większość czasu twórcy serialu podchodzili do sprawy z takim dystansem i humorem, że można było radośnie przyjmować każdy fabularny absurd, bo nad wszystkim unosiła się imponująca świadomość wykorzystywanych przewrotnie konwencji gatunkowych.
"Obsesja Eve" miała kilka słabszych momentów, głównie wtedy, kiedy najbardziej zbliżała się do poważnych opowieści o spiskach, zapominając o dorzuceniu co jakiś czas błyskotliwej kpiny. Prawie wszystkie odcinki zasługiwały jednak na duże uznanie, często trafiały więc do naszych hitów tygodnia. I zapewne wyląduje tam też finał 1. serii, bo połączył wszystko to, co w produkcji Waller-Bridge najlepsze.
Mieliśmy tu doskonały humor i podkręcone emocje. Jeśli tylko kupi się całą konwencję "Obsesji Eve", to można się świetnie bawić. I tak było już od pierwszej sceny odcinka "God, I'm Tired". Zabójczyni porywa dziewczynkę, a potem Villanelle i Irina stoją na pustej drodze w Rosji i wrzeszczą na siebie. Śmiejąc się z tych wykrzyczanych dialogów, widz zupełnie zapomina, że przed nim godzina, podczas której niewątpliwie parę osób zginie.
Nawet sceny śmierci są w "Obsesji Eve" zabawne. Owszem, Anna, zbyt pełna skrupułów i zafascynowana Oksaną/Villanelle, by ją zabić, popełnia samobójstwo. Ale wcześniej mamy chóralne oskarżenia, kto kogo uwiódł, a potem Villanelle i Irina idą coś zjeść. Dzień jak co dzień… Szkoda trochę Konstatntina – o ile faktycznie nie przeżył konfrontacji, bo Carolyn pewnie i tu mogła skłamać. Zresztą dramatyczna scena w restauracji też zdaje się zaledwie przerywnikiem w zabawie. Zachwyca przejażdżka Eve i rosyjskiego agenta, podczas której zaśmiewają się przesadnie po każdej kwestii. A i potem widz nie ma czasu ubolewać nad losem postaci, bo dostaje perełki w rodzaju francuskiej sąsiadki Villanelle pokazującej, jak Konstatnitn wyglądał.
Niewiele w tym odcinku miejsca na wyjaśnienia skomplikowanej szpiegowskiej intrygi. Są błyskotliwe drobiazgi, jak to, że Eve orientuje się, że nie podała Konstantinowi adresu Anny, ale Rosjanin i tak wie, dokąd jechać. Wciąż wracają pytania, kim są ludzie z tajemniczej organizacji i czy Carolyn gra po właściwej stronie. Nie padają jednak jasne odpowiedzi, a groza ewentualnej zdrady ze strony tak ważnej brytyjskiej agentki zostaje celowo rozbrojona dialogami w rodzaju: "– Boisz się własnej matki? / – Jasne. Jak każdy".
Brak wyjaśnień zupełnie nie przeszkadza. Coś trzeba przecież zostawić na kolejny, zapowiedziany już sezon, a poza tym raczej nie dla logiki międzynarodowych agenturalnych powiązań ogląda się "Obsesję Eve". Przyciąga do serialu mniej to, kto i czemu każe Villanelle likwidować kolejne cele, a bardziej humor ogarniający tu rejony pozornie mało zabawne. Do tego zwroty akcji, które w mniej samoświadomym serialu wywoływałyby u widzów zgrzytanie zębami, a tu składają się na dużą frajdę przed ekranem. I świetnie przemyślane postacie na każdym planie, bo nawet Irina czy Anna, mając kilka scen, zapadają w pamięć.
Ale przede wszystkim "Obsesja Eve" to dwie silne bohaterki grające ze sobą w skomplikowaną grę. "Za bardzo mnie lubisz" – mówi Villanelle. I trudno się z nią nie zgodzić. Eve spaliła za sobą mosty w pogoni za kapryśną zabójczynią, której życie jest tym wszystkim, czego brakowało w monotonnej egzystencji agentki. A kiedy już wydaje się, że dostaniemy zakończenie na miarę opowieści o przeznaczonych sobie kochankach, którym los nie szczędzi przeszkód, ale ich wzajemna fascynacja wygrywa ze wszystkim, Waller-Bridge funduje nam kolejny zwrot akcji. Pchnięcie nożem zamiast pocałunku otwiera ciekawe perspektywy na kolejną serię.
Eve w pewnym momencie rewelacyjnej konfrontacji w paryskim mieszkaniu zauważa: "Wiem, że to niekonwencjonalne". I trudno o lepsze podsumowanie tej gatunkowo hybrydycznej, szalonej, dowcipnej opowieści. Zdecydowanie prosimy o więcej takiej niekonwencjonalności.
Serial "Obsesja Eve" jest dostępny w serwisie HBO GO.