Król jest nagi. "Trust" – recenzja finału 1. sezonu
Mateusz Piesowicz
29 maja 2018, 19:47
"Trust" (Fot. FX)
"Trust" obierał w trakcie sezonu różne kierunki, ale na koniec przypomniał, że za sensacyjną historią, którą żył cały świat, stali prawdziwi ludzie. I niemal wszyscy zasłużyli na swój los. Spoilery.
"Trust" obierał w trakcie sezonu różne kierunki, ale na koniec przypomniał, że za sensacyjną historią, którą żył cały świat, stali prawdziwi ludzie. I niemal wszyscy zasłużyli na swój los. Spoilery.
Jeśli sądziliście, że idealny moment na zakończenie "Trust" minął tydzień temu, to na samym początku 10. odcinka serialu zostaliście wyprowadzeni z błędu. W końcu, jak oznajmił w dosadnych słowach Fletcher Chace (Brendan Fraser), to nie film, powiedzmy przykładowego Ridleya Scotta, w którym historie kończą się ot tak. Chłopak został wypuszczony, wrócił do matki i narzeczonej w zdumiewająco dobrym zdrowiu, wszyscy żyli długo i szczęśliwie – nic z tych rzeczy. Cyrk, jakiego byliśmy świadkami przez ostatnie tygodnie, miał wszak swoje konsekwencje i te właśnie ujrzeliśmy w finale.
O ile jednak przebijający czwartą ścianę z łobuzerskim uśmieszkiem na twarzy Chace jest w stu procentach pewien, że potrzebowaliśmy do tego całego odcinka, ja aż takiego przekonania nie mam. Choć przyznaję, że mało subtelna, ale celna szpilka wbita "Wszystkim pieniądzom świata", od razu nastawiła mnie do "Consequences" pozytywnie. Dalszy pokaz kończenia niezamkniętych spraw miał z kolei lepsze i gorsze momenty, ale że wszystkim towarzyszył pełen sarkazmu kowbojski komentarz, nie będę na nie zbytnio kręcił nosem.
Podobnie zresztą jak na cały sezon "Trust", który miewał słabsze punkty i całe odcinki, a pewnie nikomu by nie zaszkodziło, gdyby skrócić go przynajmniej o 2-3 godziny, ostatecznie jednak okazał się pozycją ze wszech miar wartą uwagi. Niby kolejną "prawdziwą historią", ale opowiedzianą w tak zajmujący i wymykający się stereotypom sposób, byśmy nie mogli narzekać na nudę. Świadomą swojej wtórności i potrafiącą uczynić atut z tego, co zazwyczaj pogrąża podobne jej produkcje – naszej wiedzy na temat zakończenia.
Nie mogło więc być zaskoczenia w tym, że zatopiona w bieli podróż Chace'a i Gail (Hilary Swank) skończyła się happy endem, a co najwyżej w fakcie, że doszło do niej przed tygodniem. Na finał twórcy zostawili sobie bowiem wyjaśnienia, które zazwyczaj towarzyszą archiwalnym zdjęciom tuż przed napisami końcowymi. Czyli co działo się z prawdziwymi ludźmi w realnym świecie, gdy ich życie przestało już być materiałem na filmową opowieść. Rozciągnięcie tego do rozmiarów pełnoprawnego odcinka i zrobienie z niego finału historii wydawało się pomysłem wręcz fatalnym – bo jak to tak, bez kulminacji, bez emocji, znając rozwiązanie? Nuda!
Oczywiście tylko pozornie, bo twórcy doskonale wiedzieli, co robią, jeszcze raz dając do zrozumienia, że porwanie młodego Złotego Hipisa (Harris Dickinson) było tylko jednym z elementów ich układanki, wcale nie najważniejszym. W jej centrum znalazła się bowiem historia wszystkich Gettych – nie ofiar, lecz ludzi, którzy swoimi działaniami i podejściem sami zasłużyli sobie na los, jaki ich spotkał. I nie, bynajmniej nie była to seria szczęśliwych zakończeń.
Zamiast nich wszyscy musieli stanąć twarzą w twarz z rozczarowującą rzeczywistością. Począwszy od Gail, dowiadującej się, że koszmar, jaki przeszła, zafundował jej Paul we własnej osobie. Poprzez jego ojca (Michael Esper), wciąż wściekłego na wszystkich poza samym sobą i w końcu lądującego na przymusowym odwyku. Aż do dziadka (Donald Sutherland), niezdolnego dostrzec własnych porażek, dopóki nie uderzyły go one prosto między oczy. Przeklęta rodzina, bez dwóch zdań, ale jak jasno powiedział nam to "Trust" – wszyscy bez wyjątku zapracowali sobie na własne przeznaczenie.
Ale zaraz, powiecie, przecież Paul zrozumiał własne błędy, prawda? Przyznał się przed matką, choć miało to swoje konsekwencje, ożenił, czekał na narodziny dziecka, oderwał od zgniłego dziedzictwa Gettych, czyż nie? Cóż, nadzieją na to, że jego złote skrzydła pozwoliły mu uciec przed przeznaczeniem, można się oczywiście karmić. Chace był tak miły, że zostawił nas z nutą niepewności, ja też tego nie zrobię, odsyłając zainteresowanych do notki w Wikipedii. Rzecz w tym, że przyszłość nie ma tutaj najmniejszego znaczenia, bo szkody w przypadku Paula zostały już dokonane. Pozostawienie go w tej krótkiej chwili spokoju było więc mało filmowe, ale stanowiło największy akt łaski, jaki mogli wobec niego zastosować twórcy.
Zabrakło go natomiast w przypadku seniora rodu, którego pasmo niepowodzeń ujrzeliśmy w całej okazałości. Były wśród nich klęski spektakularne, jak przegrane negocjacje o partenońskie marmury pomimo oferty kilkaset razy większej, niż za własnego wnuka. Albo usłyszenie recenzji zrównujących jego ekscentryczny wybryk z tandetą rodem z Disneylandu ("I love Dinseyland!"). Były bardziej osobiste, dotyczące syna, do którego praw pozbawił się drobnym druczkiem na kontrakcie i jedynej kobiety, do której mógł czuć coś prawdziwego, teraz szczęśliwej z dala od niego. Były wreszcie drobne uszczypliwości wynikłe z osobistej zemsty dręczonego przez lata Bullimore'a (Silas Carson).
Wszystkie złożyły się na obraz człowieka, który chciał być jak rzymscy cesarze, ale tylko skończył jak oni. Próbując rozpaczliwie sięgnąć nieśmiertelności (tu wyrażonej dosłownie poprzez operacje plastyczne) i upierając się, że spadkobiercy nie są mu do niczego potrzebni, został jak wielu przed nim – porzucony przez wszystkich dookoła. Wprawdzie serial tego upadku nie pokazał, ale podobnie jak w przypadku Paula, wcale nie musiał tego robić. O ile jednak młody Getty zasłużył sobie na to przez litość, dla jego dziadka twórcy absolutnie jej nie mieli. Król jest nagi – zakrzyknęli, racząc nas równie efektowną, co łopatologiczną i pozbawioną choćby grama subtelności sceną zestawiającą go z Midasem. Ot, Danny Boyle w pigułce, nawet jeśli bezpośredniego wpływu na serial po wyreżyserowaniu pierwszych trzech odcinków już nie miał.
Bijącą z tej i innych scen dosłowność można niewątpliwie uznać za wadę serialu, ale styl, jakim twórcy obudowali te oczywistości, wiele wynagrodził. Rozmach bijący nawet z najprostszych scen, zupełnie niepotrzebne, lecz szalenie efektowne operatorskie wygibasy, niesamowita ścieżka dźwiękowa (tym razem m.in. "Golden Brown") – wszystko to sprawiało, że "Trust" oglądało się z ogromną przyjemnością, mimo że nie zawsze z równym zainteresowaniem. Jak we włoskim wątku, który koniec końców okazał się wielkim prztyczkiem w nos (choć może bardziej adekwatnie byłoby napisać w ucho) Jean Paula Getty'ego i jeszcze jednym dowodem na brak szczęśliwych zakończeń. A przynajmniej nie dla tych, którzy na nie zasłużyli, bo parszywe typy w rodzaju Primo (Luca Marinelli) z pewnością nie mają na co narzekać.
Z drobnym happy endem nas jednak ostatecznie zostawiono, odnajdując nadzieję w zazwyczaj milczącym, ale tym razem dającym upust swoim przemyśleniom Fletcherze Chace'ie. Abstrahując od tego, jak świetnie wypadł w roli narratora (całkiem poważnie się zastanawiam, czemu Brendan Fraser nie robił tego przez cały sezon), porzucenie Gettych na rzecz "zwykłego" śmiertelnika jest rzecz jasna bardzo znaczące. Można wszak mieć pieniądze, można nawet nimi być, ale koniec końców, nijak to nie świadczy o tym, jakimi jesteśmy ludźmi. Co innego relacje z bliskimi i choć może nie jest to najbardziej błyskotliwa lekcja na świecie, w sumie zawsze warto ją powtórzyć.
Cały sezon "Trust" można obejrzeć w HBO GO.