Stawka większa niż życie. "The Americans" – recenzja finału serialu
Marta Wawrzyn
31 maja 2018, 22:02
"The Americans" (Fot. FX)
Niezależnie od tego, czego się spodziewaliście po finale "The Americans", jest szansa, że zostaliście zaskoczeni. I czyż nie było to najlepsze zaskoczenie pod słońcem? Uwaga na finałowe spoilery!
Niezależnie od tego, czego się spodziewaliście po finale "The Americans", jest szansa, że zostaliście zaskoczeni. I czyż nie było to najlepsze zaskoczenie pod słońcem? Uwaga na finałowe spoilery!
30 maja 2018 roku zakończyło się "The Americans", a wraz z nim być może też pewna epoka. Oczywiście, bardzo dobrych seriali nadal nie brakuje – można wręcz powiedzieć, że jest ich więcej niż kiedykolwiek – ale z dramatami, w których centrum znajdują się bardzo ludzcy antybohaterowie, bywa już różnie.
Philip i Elizabeth Jenningsowie (Matthew Rhys i Keri Russell) to duchowi spadkobiercy Tony'ego Soprano, Waltera White'a, Dextera Morgana i Dona Drapera. Ludzie, do których przywiązywaliśmy się, mimo że dokonywali jednego złego wyboru za drugim, i których uczyliśmy się rozumieć i akceptować z całym ich, eufemistycznie mówiąc, skomplikowaniem. O takich bohaterów, egzystujących w wiarygodny sposób w strefach moralnych szarości, coraz trudniej na ekranie, tak jak coraz trudniej o historie, skupiające się bardziej na człowieku i jego wewnętrznych dylematach, niż na tym, żeby koniecznie być "o czymś" i zaskakiwać widza, odpalając twist za twistem.
"The Americans" było taką właśnie kameralną historią o ludzkich sprawach i jakże się cieszę, mogąc powiedzieć, że pozostało sobą do końca. Twórcy serialu, Joe Weisberg i Joel Fields, nikogo nie zabili na do widzenia, nie zafundowali żadnego ogromnego szoku, nie ukarali "tych złych", nie dokonali nawet paru aresztowań dla przykładu. Zamiast morza krwi była tona emocji, które wybrzmiały z całą mocą, bo wynikały z sytuacji budowanych latami, cegiełka po cegiełce. Zakończenia poszczególnych wątków, choć w większości nie takie oczywiste i pewnie dalekie od tego, co większość z nas obstawiała, są po prostu perfekcyjne. Każde słowo i każdy gest był na swoim miejscu, a najbardziej bolało to, co pozostało niedopowiedziane bądź niewypowiedziane głośno.
I mimo że nikt nie zginął ani nie został zakuty w kajdany, trudno nazwać "START" szczęśliwym zakończeniem dla kogokolwiek. To jednak nie znaczy, że zabrakło nutki nadziei – koniec to w większości przypadków także początek czegoś nowego. A ponieważ wiemy, że Związek Radziecki za chwilę przestanie istnieć, mamy prawo myśleć, że nawet ci, którzy wydają się na końcu największymi przegranymi, mogą dostać kolejną szansę w życiu.
Tak jak Oleg (Costa Ronin), który niby wiedział, co go może spotkać, ale absolutnie nie zasłużył na swój los. Scena, w której jego ojciec mówi, że stracił już jednego syna w bezsensownej wojnie, "a teraz jeszcze to", rzeczywiście łamie serce, bardziej nawet niż ta z żoną i dzieckiem Olega. Kiedy w grę wchodzi interes państwowy, jednostka ludzka schodzi na drugi plan. I nawet jeśli wie, na co się pisze – tak jak wiedzieli o tym młodzi Misza i Nadieżda, a także Stan – jest w tym jakiś element okrucieństwa. Czasem w jakiś sposób do tego zmuszony, a czasem przekonany, że zbawiasz świat, zostajesz trybikiem w machinie, która w każdej chwili może cię zmiażdżyć albo o tobie zapomnieć. To właśnie spotkało Olega i nie jest to ani trochę sprawiedliwe, a jednocześnie pasuje idealnie do tego, czym było "The Americans".
A było dekonstrukcją popkulturowej postaci agenta wywiadu; opowieścią o ludziach, którzy niby parają się tym samym zajęciem, a jednak nie mają nic wspólnego z Jamesem Bondem ani jego męskimi i kobiecymi klonami, licznie zasiedlającymi wszelkie ekrany. Dla nich szpiegowanie to nie lekkie historyjki sensacyjne, tylko skomplikowana, trudna, pełna dramatycznych wyborów codzienność. Gdzie jest w tym miejsce na dzieci, rodzinę, zwykłe ludzkie sprawy i normalne emocje? "The Americans" na tym właśnie się skupiało i to główny powód, dla którego było czymś absolutnie wyjątkowym.
W żadnym innym serialu taka scena, jak ta, w której Stan (Noah Emmerich) decyduje się na – trwającą aż 10 minut! – konfrontację z Jenningsami w podziemnym garażu, nie miałaby szans się obronić z tym zakończeniem. Agent FBI, którego sąsiedzi – radzieccy szpiedzy żyjący jak gdyby nigdy nic przez dekadę w domu naprzeciwko – zrobili w bambuko, najpierw, jak skończony idiota, idzie ich zaskoczyć w pojedynkę, a potem wypuszcza ich z rąk? Nigdy w życiu! Chyba że… no właśnie.
Choć wymianę zdań Stana i Philipa oglądałam, siedząc jak na szpilkach i nie będąc pewna, czy jednak nie skończy się to czyjąś śmiercią, ostateczne rozwiązanie przekonało mnie w stu procentach. Bez większej przesady możemy chyba powiedzieć, że na tę scenę czekaliśmy od pierwszego odcinka: kiedy Stan się dowie i co się stanie, jak już się dowie? Nie spodziewałam się, że twórcy pójdą drogą z "Breaking Bad", gdzie była podobna sytuacja pomiędzy Walterem i Hankiem. Ale kiedy zobaczyłam, że Stan ruszył samotnie na spotkanie z dwójką bezwzględnych, świetnie wyszkolonych, doświadczonych agentów obcego wywiadu, których umiejętności znamy aż za dobrze, nie byłam już niczego pewna. A najbardziej tego, czy naszego znajomego agenta FBI nie spotka za chwilę marny koniec.
W tej scenie – jednej z najlepszych w całym serialu, ale właściwie cały finał składał się z takich – zaprocentowało to, co scenarzyści zbudowali przez sześć sezonów. Kiedy Stan mówi do Philipa: "Byłeś moim najlepszym przyjacielem", wiemy, że to prawda. I są też prawdą słowa Philipa, który odpowiada: "Ty byłeś moim jedynym przyjacielem w całym moim g*wnianym życiu". Oczywiście, ta rozmowa przynajmniej w jakimś stopniu jest emocjonalną manipulacją ze strony Jenningsów i kłamstwa w jej trakcie też się zdarzają, nawet takie, hm, dość duże ("Nie zabijaliśmy ludzi"), ale koniec końców trudno się dziwić, że Stan opuszcza broń, pozwala swoim sąsiadom odjechać i zataja spotkanie przed kolegami z FBI. Większość tego, co powiedział Philip, było prawdziwym, szczerym wyznaniem – czego Stan nie mógł w tym momencie sprawdzić, ale co na jakimś poziomie z pewnością wyczuwał.
Tak ja to widzę, ale jednocześnie przyznaję, że scena pozostawia jednak pewne pole do interpretacji. Być może Stana przekonała emocjonalna argumentacja Philipa. Być może to zadziałało, kiedy Philip powiedział, że stracił wszystko, włącznie z synem, którego zostawia w Ameryce. Być może Stan uwierzył w obietnicę światowego pokoju (na marginesie – nie musiał już przekazywać do Rosji żadnej wiadomości Olega, bo powrót Jenningsów sam w sobie był wiadomością). Być może był zbyt oszołomiony skomplikowaniem całej sytuacji ("Musisz zaopiekować się Henrym"!), żeby być ich w stanie zatrzymać. Zwłaszcza że zatrzymać w tym przypadku oznaczałoby chyba zabić, bo niby jak Stan miał sobie poradzić z pochwyceniem w pojedynkę całej trójki?
Nie ma mowy o tchórzostwie czy próbie ukrycia niewygodnych faktów przed FBI – Stan był już praktycznie pewny, że za chwilę pojawią się twarde dowody winy Jenningsów. To, co zrobił, to efekt budowania przez sześć sezonów relacji tak nietypowej i więzi tak silnej, że nie mogła ona mieć oczywistego zakończenia. Wypuszczenie Jenningsów to zresztą wcale nie koniec tego pomieszania z poplątaniem, bo jego życie już zawsze będzie powiązane z nimi, przez Henry'ego (Keidrich Sellati), którego Stan osobiście pojechał poinformować o tym, co się stało z rodzicami. I choć nie słyszeliśmy ani słowa z tego, co powiedział, to była kolejna scena, która łamała serce. Cały świat tego dzieciaka zawalił się w jednej minucie i nieważne, że sąsiad, który go zawsze lubił – z wzajemnością – pewnie go przygarnie. Szczęśliwe dzieciństwo Henry'ego właśnie się skończyło.
Do całego szeregu niezbyt szczęśliwych zakończeń dla Stana dorzucono jeszcze jedno: Philip po przyjacielsku – myślę, że całkiem szczerze, z troski o niego – ostrzegł go, że Renee (Laurie Holden) może być radziecką agentką, tym samym odbierając mu ostatnią dobrą rzecz w życiu. "Nie jestem pewny, ale jest taka szansa" to coś, co myśleli o tej kobiecie chyba wszyscy widzowie od momentu, kiedy się pojawiła. Dobrze, że nie zrzucono na nas w finale bomby w postaci potwierdzenia tych domysłów. Możemy myśleć, co chcemy, na przykład że cały ten wątek był kpiną z fanowskich podejrzeń. Na pewno jednak zakończenie wątku Stana stało się dużo bardziej gorzkie, kiedy dorzucono do miksu jeszcze potencjalny koniec małżeństwa z Renee ewentualnie życie w koszmarze ciągłych podejrzeń. Czegokolwiek Stan nie zrobi z informacją od Philipa, nie ma wielkich szans, żeby jego związek to przetrwał. A to jest dla niego prawdziwą tragedią, większą niż ewentualny koniec kariery w FBI.
Gorycz będzie towarzyszyła także Philipowi i Elizabeth, który umknęli przed potencjalną śmiercią, a także amerykańskimi organami ścigania, ale stracili oboje dzieci. Cały "START" to ciąg wyborów z ich strony – wyborów, w których, że tak się odniosę do innej słynnej historii szpiegowskiej, stawki stały się większe niż życie. A przynajmniej ich życie. Koniec końców ich szczęśliwy powrót do Rosji ani przez moment nie wygląda jak wygrana na loterii. Mamy dwójkę ludzi, którzy owszem, uszli z życiem z najbardziej niebezpiecznej awantury, w jakiej kiedykolwiek uczestniczyli, i mogą zacząć od nowa, ale nie mają nic. Kiedy zaczynali tę przygodę, byli dzieciakami. Wszystkie swoje dorosłe lata spędzili, wykonując polecenia, które w końcu oboje zaczęli kwestionować. Przetrwali, nie zostali zamknięci w amerykańskim więzieniu, ale teraz są imigrantami we własnym kraju i nie mają nic – dobytku, rodziny, celu w życiu. Z drugiej strony, są też dwójką twardzieli, którzy z pewnością "przywykną do tego".
Do "tego", czyli do życia w pewnym sensie na wygnaniu, z dala od dzieci, bez prawa powrotu kiedykolwiek do Ameryki. Oczywiście, jedno z nich było bardziej zamerykanizowane, drugie mniej, ale faktem jest, że koniec "małej stabilizacji", którą zbudowali sobie na przedmieściach Waszyngtonu, to także jedna z kar, które ich spotkały. Przede wszystkim jednak ponieśli największą możliwą ofiarę jako rodzice. Najpierw z najwyższym trudem zdecydowali, że Henry zostanie w Ameryce, bo tu jest jego miejsce, potem Paige (Holly Taylor) podjęła okrutną dla nich decyzję o własnej przyszłości.
Scena przekraczania pociągiem kanadyjskiej granicy była drugą – obok konfrontacji ze Stanem – która teoretycznie mogła przynieść czyjąś śmierć albo aresztowanie, a przyniosła coś znacznie bardziej tragicznego. Córki Jenningsów nie zatrzymali panowie w zielonych mundurach, ona sama uznała, że zostanie na ostatniej amerykańskiej stacji I trudno ją za to winić, po tym wszystkim co przeszła w ostatnich sezonach. Tragedia Philipa i Elizabeth rozegrała się w całkowitej ciszy, bez słów, bo nie mogło być inaczej, ale ich twarze i gesty mówiły wszystko. Stracili wszystko co najdroższe i nie mieli ani chwili, żeby się zatrzymać, bo trzeba było jechać dalej, najlepiej nie wzbudzając podejrzeń.
To nie przypadek, że Paige okazała się osobą, która ostatecznie zadała im największy cios. Wychowywana na następczynię córka, która – w przeciwieństwie do Henry'ego – zadawała mnóstwo pytań i szukała mniej oczywistych odpowiedzi niż przeciętny amerykański dzieciak, podjęła pierwszą całkowicie własną i dojrzałą decyzję w swoim życiu. Po czym wróciła do pustego mieszkania Claudii i, w rosyjskim stylu, zapiła ją kieliszkiem zmrożonej wódki. Można się zastanawiać, co się z nią stanie i jakie będą konsekwencje jej działań, ale prawdopodobnie nic i żadne. To jej rodzice byli poszukiwanymi agentami radzieckiego wywiadu, ona w oczach amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości jest równie niewinna co Henry. Prawdę o niej zna tylko Stan, który na pewno nic nie powie. Nawet więc jeśli Paige będzie przesłuchiwana, nic jej tak naprawdę nie grozi. Może dalej żyć swoim życiem w Ameryce, choć pracy w Departamencie Stanu raczej nie dostanie.
Konsekwencje w jej przypadku będą przede wszystkim emocjonalne, a szczegółów możemy się tylko domyślać. Na pewno jednak wiemy, że Paige jest twardsza i dojrzalsza, niż wygląda na pierwszy rzut oka. Nie ma mowy o szczęśliwym zakończeniu, ale też nie mamy powodu myśleć, że jej przyszłość została złamana na zawsze. Podobnie zresztą jest z Henrym, który sam wcześniej podjął decyzję o dorastaniu z dala od rodziny. Oczywiście wybranie szkoły z internatem i odkrycie, że rodzice są radzieckimi szpiegami, którzy właśnie cię zostawili samemu sobie, to nie są równorzędne rzeczy. Ale życie Henry'ego może być całkiem normalne, podobnie jak życie Paige, Stana i zbiegłych szpiegów w Rosji.
Historia, której siłą zawsze były zniuansowane postacie, egzystujące w świecie definiowanym przez wszelkiego rodzaju szarości, zakończyła się bez spektakularnego "bum", bez dramatycznych śmierci, strzelanin i głośnych wybuchów emocjonalnych – czyli dokładnie tak, jak powinna była się zakończyć. Nawet jeśli jeszcze wczoraj widzieliśmy sprawy inaczej, dziś jest jasne, że panowie Weisberg i Fields dokonali najlepszych możliwych wyborów. Także w sferze muzycznej, bo montaże z "Brothers in Arms" Dire Straits (przy którym Jenningsowie pozbywali się resztek dobytku, w tym pigułki z cyjankiem i obrączek) i przede wszystkim "With or Without You" U2 (od Stana i Renee, przez znamienną wizytę w McDonaldzie, kontrolę graniczną i samotną Paige na peronie, aż po Stana w szkole u Henry'ego), zostaną z nami na długo. Raz jeszcze przekonaliśmy się, że da się powiedzieć tysiąc rzeczy, nie wypowiadając ani jednego słowa.
Na cudowny teatr subtelności, którym mogliśmy cieszyć się przez ostatnich pięć lat, złożyło się wiele elementów. "The Americans" wyglądało stylowo, świetnie brzmiało, miało wyśmienitych aktorów i jeszcze lepszych scenarzystów. A przede wszystkim miało dwóch showrunnerów, którzy bardzo, bardzo dokładnie wiedzieli, co i jak chcą powiedzieć. Fieldsa i Weisberga nie interesowała kolejna "mocna" historia sensacyjna o szpiegach. Interesowała ich rodzina, małżeństwo, przyjaźń, różnego rodzaju osobiste frustracje i poszukiwania wewnętrzne – rzeczy, które w mniejszym bądź większym stopniu dotyczą nas wszystkich. I to o tym była cały czas ta opowieść, nie o szpiegowaniu, nie o geopolityce, nie o konfrontacji dobra ze złem. Nawet jeśli te tematy ciągle się przewijały, zawsze były służebne wobec ludzkich emocji, odczuwanych przez duet głównych bohaterów.
Elizabeth i Philip Jenningsowie to byli "szpiedzy tacy jak my", w każdym możliwym sensie. Nie przyczynek do wielkiej dyskusji o moralności, najtrudniejszych życiowych wyborach i naturze zła; nie awatary niosące jakiś przekaz i mające jakąś misję do spełnienia – tylko ludzie z krwi i kości. Bohaterowie z rozmysłem budowani tak, byśmy się do nich przywiązali i przejmowali się ich losami, tylko czasem przypominając sobie o tym, ile niewinnych ofiar oni mają na swoim koncie. Tak było od początku i tak pozostało do końca.
Uderzenie tam, gdzie zaboli najbardziej, w tym przypadku musiało oznaczać – i oznaczało – rozpad jedynych relacji, które stanowiły jakąś stałą w ich życiu. Czyli przede wszystkim rodziny, bo ich małżeństwo, zbudowane na najbardziej nietypowym możliwym gruncie, okazało się silniejsze od wszystkich zawieruch. Co z tego, że oboje przeżyli i pozostali na wolności, skoro będą musieli żyć dalej z wszystkimi koszmarnymi konsekwencjami swoich wyborów?
Czas pokaże, czy historia radzieckich szpiegów, udających idealną amerykańską rodzinę na przedmieściach Waszyngtonu, dołączy do grona seriali kultowych. Oczywiście, "The Americans" nie powstałoby bez "Rodziny Soprano", "Breaking Bad" i innych telewizyjnych opowieści o antybohaterach. Pewne elementy serialu są raczej znajome niż przełomowe. Ale już drobiazgowość, z jaką zbudowano świat, w którym funkcjonowali Jenningsowie, i przede wszystkim sama konstrukcja tych postaci to coś więcej niż telewizyjne rzemiosło. To telewizja na najwyższym poziomie. To także kameralna, ludzka historia, czyli coś, co – mam wrażenie – zaczyna odchodzić do przeszłości w erze ciągłego szokowania i oszałamiania widza.
Niezależnie od tego, jak to z tą kultowością będzie, ja na pewno zamierzam do serialu powrócić – nie tylko po to, żeby przekonać się, jak zgrabnie poukładano najważniejsze cegiełki już na samym początku.