Ratowanie świata na haju. "Legion" – recenzja 9. odcinka 2. sezonu
Marta Wawrzyn
1 czerwca 2018, 19:44
"Legion" (Fot. FX)
"Chapter 17" to nie tyle odcinek serialu, ile kolejna część bardzo długiego filmu, jakim stał się 2. sezon "Legionu". Część całkowicie pozbawiona Davida Stevensa i wypełniona narkotycznymi podróżami. Spoilery!
"Chapter 17" to nie tyle odcinek serialu, ile kolejna część bardzo długiego filmu, jakim stał się 2. sezon "Legionu". Część całkowicie pozbawiona Davida Stevensa i wypełniona narkotycznymi podróżami. Spoilery!
"Legion" to jeden z najlepszych, najświeższych, najbardziej pomysłowych seriali ostatnich lat. Uwielbiamy go nawet wtedy, kiedy raczej prezentuje piękne piórka, niż oferuje konkretne, angażujące historie. Ale… ten sezon prawdopodobnie jest po prostu za długi. Najpierw zamówiono 10 odcinków (rok temu było osiem), a potem jeszcze dodano tak po prostu jedenasty, bo pewnie przy montażu wyszło, że jest sporo scen, które szkoda odrzucić.
I właściwie rozumiem przywiązanie twórców do swojego dzieła, bo niemal każda scena, nawet taka, która nie niesie ze sobą za wiele treści, wygląda w ich serialu wspaniale. Na ich miejscu też byłoby mi szkoda coś z tego wycinać. Ale niestety "Legion" ma w tym sezonie problem zarówno z utrzymaniem tempa, jak i opowiadaniem dobrych historii w poszczególnych rozdziałach. Gdybyśmy mieli do czynienia z serialem netfliksowym, pewnie byłoby nam wszystko jedno. Oglądanie raz w tygodniu poszatkowanych fragmentów większej całości już jest mniej fajne. To nie przypadek, że najlepszy odcinek – ten o Syd – opowiedział konkretną i w pewnym sensie zamkniętą historię.
"Chapter 17" jest zupełnie inny – to bezpośrednia kontynuacja tego, co oglądaliśmy tydzień temu, pokazana z perspektywy Melanie Bird (Jean Smart) i Lenny Busker (Aubrey Plaza), a także rodzeństwa Loudermilków (Bill Irwin i Amber Midthunder) bo tak najwyraźniej twórcom się pocięło. To też 40 minut, w których Dan Stevens praktycznie się nie pojawia jako David Haller. Czy serial na tym traci, czy nie, to już kwestia dyskusyjna – mnie tak bardzo brakowało w tym sezonie pani Bird, że dopiero pod koniec odcinka zdałam sobie sprawę z braku Davida.
Jej wątek był najjaśniejszym punktem tego odcinka, choć nie pozostał całkiem bez wad. Dowiedzieliśmy się, że za jej zamknięciem się w pokoju w oparach opium stoi coś strasznego, tragicznego i na swój sposób też romantycznego. Ta kobieta spędziła sporą część życia, czekając na swojego mężczyznę, mieszkającego w wielkiej kostce lodu. A kiedy go odzyskała, on znów znikł. I tak oto wszystko inne przestało mieć znaczenie. Jej gorzką tyradę na temat facetów widzieliśmy już na początku sezonu, z perspektywy Syd, teraz zobaczyliśmy to samo z innej strony, odkrywając przy okazji szczegóły koszmarnej prawdy. Melanie od pewnego czasu wcale nie siedzi sama, otępiała w zadymionym pokoju, ona cały czas funkcjonuje w tej drugiej rzeczywistości, wciągnięta przez Olivera (Jemaine Clement) do grupy pomocników Shadow Kinga.
Pewne sprawy stały się jasne, mogliśmy też zobaczyć jej młodszą wersję i zrozumieć, czemu swego rodzaju powrót do przeszłości mógł jej się wydać atrakcyjnym – albo wręcz jedynym – rozwiązaniem. Ale nie do końca zrozumiałe wciąż pozostaje jedno: jak ta silna kobieta, która przecież tyle przeszła i nie dała się złamać, na przestrzeni roku kiedy bohaterów "Legionu" nie podglądaliśmy, przemieniła się w kompletnie bezwolną istotę, którą można tak łatwo sterować. Niby wszystkie części układanki są na swoim miejscu – znamy jej historię, wiemy, że zaczęła pomagać mutantom, realizując marzenia nieobecnego męża, i że jej życie to w dużej mierze był on – ale wciąż brakuje głębszego wyjaśnienia psychologicznego. Historia pani Bird wydaje się doskonale logiczna i wystarczająco emocjonalna, ale zyskałaby więcej mocy, gdyby poświęcono jej więcej uwagi w tym sezonie.
Być może Melanie, a razem z nią Oliver, zasługiwali na cały własny odcinek z retrospekcjami, tak jak Syd. Nie wiem tego, wiem, że nie do końca mnie satysfakcjonuje to, co zobaczyłam (choć to i tak najlepsze, co "Legion" miał do zaoferowania w tym tygodniu). Te wszystkie zarzuty nie zmieniają jednego: Jean Smart wyciska maksimum z tego, co dostaje w scenariuszu, i dramat jej bohaterki wciąż jest jedną z najbardziej ludzkich odsłon 2. sezonu "Legionu". Kiedy akurat nie patrzyliśmy, energiczna liderka przemieniła się w psychodeliczną divę, która sama już nie jest pewna, co się dzieje naprawdę, a co nie – zwłaszcza iż pewien znajomy ktoś zaszczepił w jej głowie myśl, że rzeczywistość to wybór. Oglądanie jej w takiej wersji to czysta, dekadencka rozkosz.
Tak jak oglądanie Aubrey Plazy, odkrywającej kolejne twarze Lenny, która w tym odcinku rzuca się w wir życia, wraca na stare śmieci, przeżywa gorącą noc z eteryczną blondynką i w końcu kontynuuje swoją misję, niejako zmuszona przez dręczącą ją zjawę Amy (Katie Aselton), będącą personifikacją wyrzutów sumienia. Bardzo ludzka, mająca problem z zaakceptowaniem nowego ciała, którego sama sobie nie wybrała, Lenny jest o tyle interesująca, że główna oś konstrukcyjna jej postaci pozostaje taka sama. Z jednej strony "nowa Lenny" może więc spełniać prośby Davida i zadawać sobie pytanie – poprzez Amy – czy jest dobrym człowiekiem. Z drugiej, nadal jest bezczelną, sarkastyczną, niepoukładaną, rockandrollową sobą (mój ulubiony dialog tygodnia: "Podobają mi się twoje oczy" / "Dzięki, są nowe").
Jest też w niej miejsce na typową bohaterkę opowieści superbohaterskiej, która wie, kiedy trzeba po prostu być cool – potrafi odlecieć niebieskim autem (co było fajnym nawiązaniem do tej sceny), wylądować w płomieniach ognia na pustyni, otworzyć kopniakiem bagażnik, chwycić za broń i ruszyć do akcji. A wszystko to na haju ewentualnie narkotykowym głodzie. Tylko jeden serial o ludziach z supermocami ratujących świat może zaoferować takie atrakcje.
Równie typowi i zarazem nietypowi co Lenny, przynajmniej jeśli postrzegać ich w kategoriach bohaterów komiksowych, są Cary i Kerry Loudermilkowie. W tym sezonie przeżyli oni tyleż zabawną, ile dramatyczną zamianę miejsc, która niestety nie dodała im tyle psychologicznej głębi, ile mogliśmy oczekiwać. Kerry, żyjąca poza ciałem brata, przypomina dziecko, uczące się nowych rzeczy (jak jazda autem albo mówienie za pomocą metafor), co wydaje się interesujące, ale pojawia się tak bardzo mimochodem i na marginesie, że widz raczej nie poświęci czasu na analizę jej zachowania. Podobnie jest z rozmową o depresji, samotności i śmierci – odbywa się ona, kiedy jesteśmy zajęci innymi sprawami, i nie ma takiego wydźwięku jak babskie pogaduszki Clarka i Syd z poprzedniego odcinka. Bo trzeba biec dalej.
Oczywiście, trudno się czepiać "Legionu", skoro wciąż mówimy o najbardziej interesujących, złożonych i nietypowych postaciach superbohaterów, jakie zasiedlają obecnie mały ekran. Ale też faktem jest, że Noah Hawley rok temu ustawił poprzeczkę bardzo wysoko i zdarza mu się teraz miewać problemy z jej przeskoczeniem. Oczekiwania widzów rosną, a tymczasem "Legion" w tym sezonie kręci się w kółko, ani nie posuwając zdecydowanie do przodu głównego wątku – polowania na potwora – ani nie oferując aż tak dużo w zamian.
Jak na serial, który szczyci się tym, że ma bardziej zniuansowane pod względem psychologicznym postacie niż jakakolwiek inna produkcja superbohaterska, "Legion" poświęca trochę za mało czasu na opowiadanie o tym, kim ci ludzie w zasadzie są i jakie są ich motywacje. I naprawdę nie wiem, jakim cudem mu się to udaje, w końcu do zagospodarowania było w tym sezonie jakieś 10 godzin.
W zamian dostaliśmy pojedynek taneczny w klubie, odcinek o Syd, akcję z łodzią podwodną na pustyni, różne wersje losów Davida, wyścig przez pustynię i tysiąc innych cudów. "Legion" był i pozostaje postmodernistyczną perełką, jakich nie ma w telewizji prawie wcale, nawet teraz, kiedy w telewizji jest prawie wszystko. Ale ponieważ do końca sezonu pozostały już tylko dwa odcinki, przydałoby się trochę podnieść stawki i udowodnić, że to wciąż ta sama, angażująca, wywołująca emocje historia, w której zakochaliśmy się rok temu.
"Legion" możecie oglądać w kolejne czwartki o godz. 22:00 na kanale FOX.