Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
3 czerwca 2018, 22:03
"The Americans" (Fot. FX)
W tym tygodniu "The Americans" pożegnało się z nami rewelacyjnym finałem. Oprócz tego doceniamy "Obsesję Eve", "The Good Fight", "Unbreakable Kimmy Schmidt" i nie tylko.
W tym tygodniu "The Americans" pożegnało się z nami rewelacyjnym finałem. Oprócz tego doceniamy "Obsesję Eve", "The Good Fight", "Unbreakable Kimmy Schmidt" i nie tylko.
HIT TYGODNIA: "The Americans" i definicja finału idealnego
Twórcy "The Americans", Joe Weisberg i Joel Fields, mieli bardzo trudne zadanie, bo w finale musieli zmierzyć się nie tylko z oczekiwaniami fanów, ale i krytyków, którzy po ich serialu nauczyli się spodziewać wszystkiego co najlepsze. I nie zawiedli ani jednych, ani drugich, fundując nam finał, jakiego byśmy się nie spodziewali, a który kupiliśmy – przynajmniej większość z nas – w stu procentach.
"The Americans" zawsze było w mniejszym stopniu historią o szpiegowaniu, geopolityce i starciu dobra ze złem, a w większym o rodzinie, małżeństwie, skomplikowanych relacjach międzyludzkich i egzystowaniu w światach pełnych różnego rodzaju szarości. I tak pozostało do samego końca – do finału, w którym scenarzyści postawili na emocje, wynikające z niecodziennych sytuacji i nieoczywistych relacji, budowanych latami, cegiełka po cegiełce.
To dlatego tak świetnie zadziałała scena konfrontacji w garażu czy to wszystko, co działo się najpierw przy piosence "Brothers in Arms", a potem przy "With or Without You". Philipa i Elizabeth Jenningsów nie spotkała kara, jakiej żądała część widzów, nie tylko dlatego, że w prawdziwym świecie takim duetom radzieckich szpiegów najczęściej wszystko uchodziło na sucho. To także efekt podejścia twórców do całej historii – "The Americans" nie było sensacyjną historyjką o agentach dobrej i złej strony, było wielopoziomową opowieścią o rodzinie, zbudowanej na najdziwniejszym możliwym gruncie.
I to właśnie rodzinie wymierzono w finale największy cios, czyniąc całą historię bardzo tragiczną dla duetu głównych bohaterów, jak również ich dzieci oraz wplątanego w ich sprawy agenta FBI i sąsiada Stana Beemana. Nie oszczędzono też biednego Olega, którego najbardziej w tym wszystkim szkoda – ale to już zupełnie inna historia.
"The Americans" pokazało, jak pójść pod prąd i zamknąć serial finałem, który z jednej strony zaskakuje na każdym kroku, a z drugiej, wydaje się tak perfekcyjny, że nie zmieniłoby się w nim ani jednej sceny (o czym z pełnymi spoilerami piszę tutaj). [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Koniec skrupułów w "The Good Fight"
"The Good Fight" zakończyło swój sezon twardą polityczną deklaracją, zgodną z linią całej serii. Twórcy od pewnego czasu nie bawią się w subtelności, proponując co tydzień ostrą satyrę na Amerykę Trumpa. W odcinku "Day 492" chwilami dochodziło aż do przesady, bo wątek z komisją, w której Adrian i Julius wylądowali z całą plejadą koszmarnych wielbicieli prezydenta, przypominał bardziej skecz "Saturday Night Live" niż dramatyczny serial o prawnikach. A jednak nawet takie przerysowania się w "The Good Fight" bronią, a finał okazał się godnym zamknięciem przemyślanego i konsekwentnie zrealizowanego sezonu.
Diane Lockhart przeszła długą drogę. Od szoku wywołanego zwycięstwem Trumpa i wspomaganej używkami rezygnacji, przez optymizm dotyczący skupienia się na swoim małym kawałku świata, po ostrą walkę. Fakt, że do tej walki została sprowokowana oskarżeniem o zdradę kraju, ale jednak byliśmy świadkami, jak ktoś w imię demokratycznych wartości sięga po metody antydemokratyczne, po środki charakterystyczne wcześniej dla drugiej strony. Pytanie, czy można to uznać za zwycięstwo, pozostaje otwarte. A konieczność takich refleksji o po seansie wynosi ten serial ponad prostą opowieść o dobrych demokratach i złych republikanach.
Nie zachwycalibyśmy się pewnie aż tak, gdyby polityczna konstrukcja nie wspierała się na bohaterach, których lubimy, i emocjach, które przeżywamy podczas oglądania. Tym razem dostaliśmy przekonujący nowy początek dla Diane i Kurta, poród okraszony masą przekleństw i olśnienie, że to nie do Colina Lucca chce wracać do domu.
"The Good Fight" w niespełna godzinę potrafi zapewnić lekcję polityki, sensacyjne zwroty akcji na sali sądowej i wzruszenia związane z prywatnym życiem prawników. A przecież to tak dobrze napisany serial, że zadowoleni bylibyśmy nawet, gdyby twórcy przez godzinę kazali nam słuchać spokojnej dyskusji Diane, Liz i Adriana, debatujących w cichym biurze o tym, czym jest prawo. Na kolejne rozmowy przyjdzie nam teraz długo poczekać, ale na pewno warto. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: W "Opowieści podręcznej" poznaliśmy przeszłość Moiry
W tym tygodniu w "Opowieści podręcznej" nie brakowało koszmarnych atrakcji, jak pięknie nakręcony pogrzeb "terrorystek", a także scen dających nadzieję, jak ten moment kiedy Emily i Janine wróciły na stare śmieci i sprawiły, że dziewczyny zaczęły się przedstawiać sobie prawdziwymi imionami (co zresztą słyszała młoda żona Nicka i zapewne coś z tym zrobi). Był też szalenie odważny ruch ze strony Sereny i długopis w ręku June.
Ale przede wszystkim "After" był wielkim odcinkiem Samiry Wiley, która wreszcie dostała szansę na pogłębienie swojej postaci i skorzystała z niej aż miło. Dowiedzieliśmy się z flashbacków o ciąży Moiry i poznaliśmy jej narzeczoną, Odette (Rebecca Rittenhouse), która okazała się jedną z ofiar wybuchu bomby tydzień temu. Zobaczyliśmy, jak na naszych oczach świat Moiry raz jeszcze się zawalił, a ona sama rozpadła się na drobne kawałeczki.
Jej ból i żałoba rozdzierały serce, a przy tym trzeba przyznać, że Moira właśnie stała się bardziej interesującą bohaterką, niż była do tej pory. Z lesbijki i koleżanki June, która przeszła przez piekło, zanim udało jej się uciec, przemieniła się w wielowymiarową postać, mającą własny rys. Liczę na to, że prędzej czy później znajdzie się w "Opowieści podręcznej" bardziej angażujący wątek dla Moiry także w teraźniejszości. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Kolorowa parodia wszystkiego w "Unbreakable Kimmy Schmidt"
"Unbreakable Kimmy Schmidt" nieco zdążyło nam już wypaść w pamięci, bo poprzednia seria mimo dobrych dowcipów nie miała dużej siły rażenia. Tym bardziej się cieszymy, że pierwsza połowa 4. sezonu okazała się tak udana, że na pewno jeszcze zafundujemy sobie jej powtórkę. Zwłaszcza że na kolejne odcinki czekać musimy aż do stycznia.
W serialu niby sporo się zmieniło. Kimmy ma pracę, Jacqueline próbuje funkcjonować bez wsparcia kolejnych bogatych partnerów, Titus też lepiej radzi sobie zawodowo – w końcu ma na koncie hit "Boobs in California"! A równocześnie formuła "Unbreakable Kimmy Schmidt" pozostaje niezmienna. Kimmy z przyjaciółmi odkrywa nowe problemy świata, próbując nauczyć się dorosłości, ale nie stracić przy tym entuzjazmu. Zaś jej optymizm pozwala nawet na najtrudniejsze sprawy spojrzeć trochę inaczej.
Humor w 4. serii wypada świetnie. Żartów jest tyle, że nie da się wyłapać wszystkich – ale nawet te zauważone wystarczą, żeby docenić inwencję scenarzystów. Sama lista wykpionych programów telewizyjnych jest długa, a trzeba by dodać jeszcze kpinę z rozwoju technologii i karykaturę stosunków klasowych w dzisiejszej Ameryce. A równocześnie pod tymi pokładami komedii mamy opowieść o walce z męskim szowinizmem.
Pierwsza połowa 4. sezonu "Unbreakable Kimmy Schmidt" ogólnie wypada bardzo dobrze, ale do znalezienia się wśród hitów wystarczyłby serialowi nawet jeden odcinek. "Party Monster: Scratching the Surface" łączy wszystko to, co w serialu najlepsze. Mamy tu parodię gatunku, rewelacyjne żarty (w tym pokaz dystansu do własnych potknięć w wykonaniu Jona Hamma, skoro zgodził się na wykorzystanie starego materiału z programu randkowego), ale i przekaz dotyczący obwiniania ofiar przemocy. Jak dobrze, że Kimmy wróciła i może nas zapewnić, że jednak wszystko będzie dobrze i kolorowo. Nawet jeśli dopiero dzięki kolejnym pokoleniom. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "Trust" zamyka historię Złotego Hipisa i jego dziadka
Mateusz napisał, że finał "Trust" był nierówny, podobnie jak cały sezon, i ja się z tym zgadzam. Na pewno odcinek "Consequences" nie dorównywał swojemu śnieżnemu poprzednikowi, a i zdarzały się momenty, kiedy nasuwało się pytanie, czy aby na pewno był potrzebny. Ale nie brakowało też momentów wartych zapamiętania i koniec końców trudno ocenić całość inaczej niż pozytywnie.
Finał "Trust" dostaje więc hit za Chace'a (Brendan Fraser) łamiącego czwartą ścianę i za wdzięczną szpilkę wbitą "Wszystkim pieniądzom tego świata; za odesłanie nas do Google, jeśli chcemy wiedzieć, do dalej działo się z Johnem Paulem Gettym III (Harris Dickinson); za upadek jego dziadka (Donald Sutheland) i zemstę Bullimore'a (Silas Carson). Za mało subtelną, ale bardzo pasującą do stylu Danny'ego Boyle'a scenę z Gettym jako Midasem; za "Golden Brown" i za port w kształcie ucha.
To była specyficzna podróż, bo równie łatwo jak zalety da się wymienić wady produkcji telewizji FX. A jeszcze łatwiej przestać na nie zwracać uwagę i cieszyć się tym, co w "Trust" jest niezwykłe i niepodobne do żadnego innego serialu. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Obsesja Eve", czyli miłość boli
"Obsesję Eve" albo się przyjmuje z całym dobrodziejstwem inwentarza, albo porzuca po paru tygodniach. My kupiliśmy ten pomysł od razu przy pilotowym odcinku, a potem po prostu cieszyliśmy się cotygodniową dawką nietypowej mieszanki. Zaczęliśmy oglądać dla Phoebe Waller-Bridge ("Flebag"), a skończyliśmy dla całokształtu. Takiego intrygującego przemieszania opowieści szpiegowskiej z komedią, melodramatem i psychologicznym thrillerem jeszcze nie było.
Finał 1. serii doskonale wpisał się w całą opowieść. Był humor, a nawet scena, w której Eve i Konstantin śmieją się z każdej kwestii – a widzowie z nimi. Były błyskawiczne przeskoki od strzelaniny w restauracji do flegmatycznych dialogów na lotnisku czy od mrocznego samobójstwa do propozycji wypadu na coś smacznego. Zresztą po serialu, w którym finał sezonu zaczyna się przezabawną kłótnią psychopatycznej zabójczyni z porwanym dzieckiem szefa, można się spodziewać wszystkiego.
A jednak finałowe sceny z kluczowej relacji Eve (rewelacyjna Sandra Oh) i Villanelle (równie świetna Jodie Comer) i tak nas zaskoczyły. Po długich pościgach agentka wreszcie znalazła morderczynię, ale nie po to, by ją aresztować. Dostaliśmy całą sekwencję rozmów o tym, czego każda z tych skomplikowanych kobiet chce od życia. I o nietypowej fascynacji, która je łączy. A gdy już się wydawało, że po pokręconym pościgu dostaniemy pokręcony romans, Eve impulsywnie zemściła się na zabójczyni Billa – by od razu tego pożałować.
W 2. serii w pewnym sensie cała zabawa zacznie się więc od początku. Stawki jednak wzrosły. Eve spaliła za sobą mosty, Villanelle czuje się zdradzona, Kostantin żyje lub nie żyje, Carolyn nieustająco coś ukrywa, a gdzieś tam czyha tajemnicza organizacja, o której wciąż wiemy niewiele. Jeśli brzmi to dziwnie, to dlatego, że właśnie taka dziwna jest "Obsesja Eve". W najlepszym znaczeniu tego słowa. [Kamila Czaja]
KIT TYGODNIA: "Reverie", czyli wirtualny świat jak z lat 90.
Mieliśmy nadzieję na nowe "Person of Interest" ewentualnie jakąś lżejszą namiastkę "Black Mirror", ale niestety. Serial telewizji NBC, który przeleżał rok na półce, nie powinien był w ogóle ujrzeć dziennego, a grająca główną rolę Sarah Shahi zasługuje na lepsze role.
"Reverie" to procedural, opowiadający o ludziach, którzy uciekają do wirtualnej rzeczywistości, pozwalającej żyć w wymyślonej fantazji albo przeżywać wciąż od nowa najlepsze wspomnienia, również w towarzystwie zmarłych bliskich. Podczas gdy oni żyją w wykreowanych światach, ich prawdziwe ciała w prawdziwym świecie zapadają w śpiączkę. Wtedy do akcji wkracza Mara (Shahi), negocjatorka, której zadaniem jest przekonanie delikwentów do powrotu do naszego świata.
Nie brzmi to wszystko źle, można wręcz powiedzieć, że był potencjał na w miarę lekką, ale niegłupią historię o społecznych skutkach rozwoju technologicznego. Tyle że został on zaprzepaszczony już w pierwszym odcinku, który wygląda jakbyśmy przenieśli się do lat 90. Twórcy próbują manipulować emocjami widzów i udawać, że serial jest czymś więcej niż byle jakim proceduralem, ale bez skutku – wszystko tu jest banalne, płytkie i do bólu łopatologiczne.
"Reverie" nadaje się tylko zapomnienia, a najgorsze, że zarówno Shahi, jak i grający jej szefa Dennis Haysbert z "24 godzin" strasznie marnują się w swoich rolach. [Marta Wawrzyn]