Bluthowie zmęczeni jak nigdy dotąd. "Arrested Development" – recenzja pierwszej części 5. sezonu
Marta Wawrzyn
5 czerwca 2018, 12:33
"Arrested Development" (Fot. Netflix)
Najbardziej cyniczna, zepsuta i pokręcona z serialowych familii wróciła, by wręczyć sobie samej nagrodę "rodziny roku". I świetnie, bo raczej nie zrobią tego krytycy. Niewielkie spoilery.
Najbardziej cyniczna, zepsuta i pokręcona z serialowych familii wróciła, by wręczyć sobie samej nagrodę "rodziny roku". I świetnie, bo raczej nie zrobią tego krytycy. Niewielkie spoilery.
Najlepszy "na wpół oryginalny" serial Netfliksa powrócił w zeszłym tygodniu z 5. sezonem, ale niestety nie w polskiej wersji serwisu. Żeby go zobaczyć, trzeba odbyć wycieczkę za granicę i nikt z przedstawicieli Netfliksa nie potrafił nam odpowiedzieć na pytanie, dlaczego po pięciu latach od debiutu 4. sezonu wciąż tak jest. Czy nie dało się w tym czasie uporządkować kwestii praw do serialu – albo przynajmniej do tych sezonów, które stworzył już Netflix? Nie wiemy tego.
Nie wiemy też, czy coś się zmieni w dającej się przewidzieć przyszłości. Po tym jak ekipa "Arrested Development" powiedziała o parę zdań za dużo, komentując w rozmowie z "The New York Times" nieprzyjemne zachowanie Jeffreya Tambora na planie serialu, szansa na kolejny powrót Bluthów zmalała. Najpierw odwołano wywiady z aktorami w Londynie (gdzie mieli być dziennikarze z całej Europy), potem okazało się, że recenzje też są takie sobie. Łatwo zrozumieć Netfliksa, jeśli nie zamówi kolejnego sezonu.
Zwłaszcza że już 4. sezon nie wszystkim przypadł do gustu. Ja akurat należałam do tej grupki, która go umiarkowanie chwaliła, ale możliwe, że to przynajmniej częściowo był efekt pomieszanej chronologii. Obejrzenie tego samego w wypuszczonej ostatnio wersji "zremiksowanej" już dla mnie takie fajne nie było. I dokładnie to samo mogę powiedzieć o pierwszych ośmiu odcinkach 5. sezonu (druga ósemka ma zostać wypuszczona później w tym roku). Jest… dobrze. Jest absurdalnie, dziwnie, surrealistycznie, powracają charakterystyczne żarty, a Bluthowie z wdziękiem przekraczają kolejne granice cynizmu, bezczelności, bezwzględności etc. Ale nie ma już wrażenia, że to jeden z najświeższych, najbardziej pomysłowych i po prostu najlepszych seriali komediowych.
Choć wszystkie elementy pozostały na swoich miejscach, to nie jest to co kiedyś, bo zwyczajnie czuć zmęczenie materiału. Bardzo szybko da się stwierdzić, że oglądamy de facto serial sprzed 15 lat, który ani trochę się nie zmienił. Kiedy "Arrested Development" startowało w 2003 roku, było czymś niezwykłym. Było perełką wśród komedii, która wyprzedziła swoje czasy pod wieloma względami – również takim, że z powodu dużego nagromadzenia powracających żartów od początku bardziej nadawała się do pokazywania na platformach streamingowych i binge-watchingu, niż do telewizji i to jeszcze ogólnodostępnej. Tyle że wtedy nikt jeszcze o oglądaniu całych sezonów seriali w sieci nie marzył, a Netflix był wypożyczalnią DVD.
Dziś jest inaczej. Nietypowych, absurdalnych komedii mamy całe mnóstwo – nic tylko wybierać i przebierać. "Arrested Development", które wciąż sięga po te same sztuczki co 15 lat temu, nie wypada lepiej niż "Unbreakable Kimmy Schmidt" albo "The Good Place", choć ma bardziej utytułowaną obsadę. Jest dokładnie na odwrót.
Akcja 5. sezonu zaczyna się niedługo po wydarzeniach z końcówki sezonu nr 4. Michael (Jason Bateman) i jego syn George Michael (Michael Cera) wciąż się unikają po pamiętnym ciosie wymierzonym w finale. Lindsay (Portia de Rossi) startuje do Kongresu, bo chce "być częścią problemu". Lucille (Jessica Walter) ją wspiera, bo ma powody, by wciąż budować mur na granicy z Meksykiem. Lucille 2 (Liza Minnelli) zniknęła, a głównym podejrzanym o jej morderstwo staje się Buster (Tony Hale). GOB (Will Arnett) tęskni za Tonym Wonderem (Ben Stiller) i to wcale nie jak za kumplem. Wszyscy jak zwykle coś knują i na początku to knucie prowadzi ich do Meksyku, a potem z powrotem do USA, bo przed własną rodziną nie da się uciec.
Nie brakuje różnego rodzaju komedii pomyłek – we wszelkich możliwych konfiguracjach, nie tylko dwójkowych – a przede wszystkim w tym sezonie najbardziej dysfunkcyjna telewizyjna rodzina faktycznie jest razem. Problemy z harmonogramami znikły, aktorzy mieli więcej czasu, a twórca serialu, Mitchell Hurwitz, nie musiał się w żaden sposób ograniczać. Mógł zgromadzić większą grupkę Bluthów czy to w modelowym domu, czy w domku na plaży – nic nie mówcie Michaelowi! – czy też w meksykańskiej knajpie. Wszyscy wpadają na wszystkich i… niestety tylko pogłębiają wrażenie chaosu.
Fabuła raz bywa bardziej wciągająca, raz mniej. To jeden z tych seriali, w których zawsze coś się dzieje, ale właściwie nikt z bohaterów nie przechodzi głębszej przemiany, nie staje się w żaden sposób lepszy ani mądrzejszy. Na tym zawsze polegał urok Bluthów – cokolwiek by nie robili, wychodziła z nich totalna małostkowość. I to się świetnie obserwuje, pod warunkiem że mają oni coś ciekawego do roboty. W tym sezonie bywa z tym różnie. Wątek polityczny – pełen odniesień do aktualnej sytuacji w USA i Donalda Trumpa, który w serialu jeszcze prezydentem nie jest – na razie zawodzi mnie najbardziej, także dlatego, że na ekranie jest za mało samej Lindsay. Wszyscy planują jej kampanię, a ona jest częściej nieobecna niż obecna. Tyle straconych szans na polityczne wpadki!
Z fantastycznego wątku Tobiasa (David Cross) i DeBrie (Maria Bamford) nie zostało za wiele, podobnie jak z FakeBlocka, który zszedł na drugi plan, bo George Michael zajmuje się naprawianiem – powiedzmy – relacji z ojcem i Rebel (Isla Fisher). Przy okazji szansę wystąpienia na ekranie dostała cała liczna rodzina Rona Howarda, włącznie z Bryce Dallas, co jest jednym z bardziej wdzięcznych momentów w serialu. Ostra satyra na Hollywood i Howardowie jako pełnoprawni uczestnicy serialowego chaosu to jeden z fajniejszych pomysłów zarówno poprzedniego, jak i tego sezonu. Ale fałszywego oprogramowania, które jednocześnie chroniło prywatność i było antypirackie, bardzo mi żal.
Nie do końca przekonał mnie GOB, którego przemiana z chrześcijańskiego w gejowskiego magika zaczyna bawić dopiero, kiedy wątek się rozkręca i do gry wkraczają panowie w stylu "Queer Eye". Wcześniej to nie wypada wiarygodnie, co częściowo wydaje mi się winą słabych żartów, a częściowo Willa Arnetta, mającego problemy z wskoczeniem w dawną rolę. Natomiast brawa należą się za sam pomysł, żeby tak zakpić z GOB-a.
Najjaśniejsze punkty sezonu to Buster, jego ręka i to, co się dzieje z jego relacją z matką; wręczanie samym sobie nagrody rodziny roku (przy pełnej świadomości tego faktu); niektóre polityczne wpadki Lindsay ("Chętnie bym go złapała za tyłek!") i wszystko, co dotyczy Maeby (Alia Shawkat), która znalazła sobie nowy dom – dom seniora. Wiadomo, że Bluthowie to mistrzowie w kombinowaniu, jak żyć wygodnie i za dużo nie pracować, ale najmłodsze pokolenie – także w duecie jako całujący się kuzyni – ostatnio bije na głowę wszystkich, jeśli chodzi o inwencję. A już na pewno George'a (Jeffrey Tambor), który w tym sezonie ma póki co wyjątkowo mało do roboty i podejrzanie rzadko pojawia się we wspólnych scenach z Lucille.
Jak zwykle przyzwoicie wypada wątek Michaela. Jason Bateman był i pozostaje podporą serialu, a jego postać to wciąż coś w rodzaju spoiwa w tej rodzinie. Samoświadomego spoiwa, dodajmy, bo żartów na temat jego odejść i powrotów w tym sezonie się namnożyło, a on sam zaczyna się do nich na różne sposoby odnosić.
5. sezon "Arrested Development" miewa kłopoty z opowiadaniem angażującej historii, a i po stronie gagów różnie bywa. Salwy śmiechu wywołują przede wszystkim te żarty, które już znamy i lubimy, jak budka z bananami, więzienne no touching albo marry me! z wdziękiem zamienione przez Maeby na bury me!. Jest ich bardzo, bardzo dużo – tyle że pewnie musielibyśmy oglądać serial kilka razy, żeby wyłapać wszystko (na szczęście są tacy, którzy zrobili to za nas). Nie brakuje także odniesień muzycznych, w tym "Sound of Silence" i "The Final Countdown", które w różnych momentach towarzyszyły GOB-owi.
Teoretycznie trudno do czegokolwiek się przyczepić: "Arrested Development" to wciąż ten sam inteligentny, pomysłowy, wypchany tysiącem drobnych absurdów serial komediowy, który ma fantastyczną obsadę (w tym sezonie oprócz rodziny Howardów i osób powracających w gościnnych rolach pojawiają się m.in. Dermot Mulroney, Frances Conrioy i Kyle Mooney), bardzo dobrych scenarzystów i postacie, jakich nie spotkacie nigdzie indziej. Sam seans zdecydowanie należy do miłych i przyjemnych, ale zdecydowanie za często towarzyszyło mi wrażenie, że oglądam coś, co nie zostanie ze mną na dłużej.
W szaleństwach Bluthów, którzy przynajmniej kilka razy na odcinek przekraczają wszelkie granice cynizmu i sarkazmu, coraz częściej brakuje lekkości i naturalności. Poszczególne wątki przypominają bardzo długie, poszatkowane skecze, a samo to, że fabuła bywa skomplikowana – głównie dlatego, że trzeba pamiętać dużo szczegółów, także z 4. sezonu – nie czyni serialu lepszym i mądrzejszym. Przeciwnie, łatwiej zniechęci tych widzów, którzy chcieli wrócić do serialu, a niekoniecznie znają na wyrywki wcześniejsze przygody Bluthów.
Oczywiście, to samo w sobie nie powinno być zarzutem – i nie byłoby nim, gdyby serial zawierał wystarczająco angażującą treść, aby widzowie z własnej woli chcieli rozgryzać to, czego nie wiedzą albo co niekoniecznie pamiętają. Niestety, z 5. sezonem "Arrested Development" jest trochę tak jak z 2. sezonem "Westworldu" – myśli, że ma więcej do powiedzenia, niż ma naprawdę, i w związku z tym może wymagać więcej od widzów. Efekt jest taki, że zamyka się w szufladzie pt. "Tylko dla zagorzałych fanów". A i ci niekoniecznie będą usatysfakcjonowani, bo pamiętają czasy, kiedy powracające żarty wywoływały coś więcej niż nostalgiczne westchnięcie.
Mimo wszystko 5. sezon "Arrested Development" ogląda się dobrze. Serial wciąż potrafi być zabawny, pomysłowy i błyskotliwy, a deadpan, z jakim aktorzy są w stanie zagrać najbardziej absurdalne sceny, robi wrażenie, nawet kiedy niekoniecznie działa wszystko inne. Ale zdecydowanie za często netfliksowa produkcja jest jak staruszek, któremu pewne rzeczy wybaczamy, bo go lubimy.