Historia zapętlona w tajemnicach. "Westworld" – recenzja 7. odcinka 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
4 czerwca 2018, 22:22
"Westworld" (Fot. HBO)
Tym razem w "Westworld" dostaliśmy krwawe starcie hostów z ludźmi, kilka intrygujących rozmów i mgliste zapowiedzi odkrycia wielkiej tajemnicy. Czyli w sumie to samo co zwykle. Spoilery.
Tym razem w "Westworld" dostaliśmy krwawe starcie hostów z ludźmi, kilka intrygujących rozmów i mgliste zapowiedzi odkrycia wielkiej tajemnicy. Czyli w sumie to samo co zwykle. Spoilery.
Tydzień temu narzekałem na sposób, w jaki twórcy przeskakiwali z wątku do wątku, nie łącząc ich w szczególnie zajmującą całość. Tym razem powinienem więc być zadowolony, bo w "Les Écorchés" losy poszczególnych bohaterów poprzecinały się w efektowny i zazwyczaj brutalny sposób. Powinienem, ale jednak daleko mi do satysfakcji, za to coraz mocniej daje się we znaki fakt, że w "Westworld" mimo posuwania się naprzód, uparcie stoimy w miejscu.
7. odcinek teoretycznie miał wszystko, by zapewnić nam bardzo zajmującą godzinę. Wychodzące na jaw tajemnice, Anthony'ego Hopkinsa wygłaszającego masę enigmatycznych tekstów z typowym dla siebie magnetyzmem i wreszcie sporych rozmiarów rozwałkę dla uatrakcyjnienia całej reszty. A mimo tego czas przy nim dłużył mi się wyjątkowo, sprawiając, że zaczynałem rozumieć, jak czują się zamknięte w niekończących się pętlach hosty. Wszystko dlatego, że zamiast konkretnie pchnąć historię do przodu, twórcy każą nam się przyglądać, jak powoli zmierza ona do kulminacji, nieco zbyt mocno wierząc w siłę stworzonej przez siebie opowieści.
"Przyjemność polega na tym, by samemu odkryć zakończenie historii" – mówi w pewnym momencie Robert Ford (a raczej jego cyfrowa kopia) i trudno się z nim nie zgodzić. Dobrze by jednak było, żeby drogi prowadzące do tego zakończenia nie opierały się tylko i wyłącznie na rozwlekanych w nieskończoność tajemnicach i dyskusjach krążących wokół sedna sprawy jak irytujące owady. Skupiając się na nich, "Westworld" niebezpiecznie zbliża się bowiem do punktu, w którym odkrycie wszystkich sekretów będzie nam już kompletnie obojętne.
Niemal tak jak rozgrywające się w tym odcinku dramaty, które zamiast podnosić ciśnienie, rodziły we mnie pytania w stylu: ile kul może przyjąć na siebie Ed Harris, zanim w końcu padnie? Odpowiedź: to bez znaczenia, bo i tak musi jeszcze trochę pożyć. Podobnie jak Maeve (Thandie Newton), znów pozbawiona córki, zmuszona do przeżywania na nowo tego samego koszmaru i wreszcie ledwie żywa, ale oczywiście na koniec oszczędzona po kolejnej bezowocnej rozmowie z Dolores (Evan Rachel Wood). Po takim pokazie sztuczności zacząłem aż tęsknić za normalnym w "Westworld" wypruciem z emocji – było przynajmniej szczere.
Szczere są też z pewnością intencje twórców, by nieustannie wprowadzać nas w konfuzję w stopniu niemal takim, jak biednego Bernarda (Jeffrey Wright). Już do tej pory okrutnie poniewierany bohater w "Les Écorchés" oberwał nawet kilka razy w przeszłości i teraźniejszości. W tej drugiej odkrywając swoje mechaniczne klony i narażając się na tortury (pomysł z podtapianiem na sucho był wyjątkowo paskudny) ze strony Charlotte Hale (Tessa Thompson). A w przeszłości spotykając Roberta Forda, objaśniającego mu, że z tą wolną wolą to jednak nie taka prosta sprawa i w sumie musi mu ją odebrać. Ten drugi fragment zawierał również teoretyczne wyjaśnienia na temat tego, czym dokładnie jest park, ale wyszło jak zawsze w "Westworld" – sporo dużych i pięknie wyrecytowanych zdań, za którymi wiele nie stało.
Mimo wszystko co nieco się jednak dowiedzieliśmy, dostając choćby potwierdzenie, że to właśnie Bernard przeniósł świadomość zmarłego dyrektora do Kolebki, pozwalając mu "stać się muzyką". Wiemy też, że od początku istnienia "Westworld" celem jego korporacyjnych właścicieli byli goście i próby stworzenia ich doskonałych i nieśmiertelnych mechanicznych wersji. Niby nic odkrywczego, bo dokładnie tego domyślaliśmy się od dawna, ale dobrze mieć choć minimalną jasność. Dodajmy jeszcze do tego wiadomość, że plan się nie powiódł w stu procentach, bo skopiowanie ludzkiego umysłu to wyższa szkoła jazdy, a już mamy całkiem oczywisty schemat, w którym, jak już zostało powiedziane, brakuje tylko zakończenia.
Znajduje się ono zapewne w słynnej "Dolinie po drugiej stronie", dokąd teraz zmierzają już praktycznie wszyscy, ale my nadal nie mamy pojęcia, co się tam właściwie znajduje. Zbierane przez lata dane parkowych gości, do których klucz nosi w głowie Peter Abernathy (Louis Herthum)? Może jakiegoś rodzaju prototyp? Albo broń? Cokolwiek to jest, dowiemy się pewnie do końca sezonu, wcześniej otrzymując kolejne porcje mętnych wskazówek. Zapewne w większości z ust Roberta Forda, bo ten egzystuje w dalszym ciągu na sobie tylko znanych zasadach, wśród których najważniejsza wydaje się całkiem logiczna reguła, że mając w serialu Anthony'ego Hopkinsa, nie można z niego ot tak rezygnować.
Pytanie tylko, czy to wszystko jest na tyle intrygujące, by udźwignąć ciężar całej opowieści? Według mnie w tym momencie już nie i nawet realizatorska klasa nie jest w stanie tego ukryć. Bo co z tego, że twórcy zafundowali nam efektowną rozwałkę w Mesie, skoro emocje były przy tym jak na grzybach? Dolores ścierająca się z Charlotte, Teddy (James Marsden) w bezlitosnym trybie, wysadzająca siebie i Kolebkę w powietrze Angela (Talulah Riley) – wszystko to było całkiem ładne i miało nawet logiczne uzasadnienie, ale czy było choć w minimalnym stopniu zajmujące? Nic z tych rzeczy, oglądaliśmy kolejną odsłonę przepięknej i brutalnej inscenizacji, w której zabrakło krzty życia i suspensu. Bo z pewnością nie było nim odkrycie, że Dolores chce zniszczyć Kolebkę, zamiast przejąć nad nią kontrolę.
W ten sposób główny wątek sezonu, ten zmierzający do Doliny, drzwi, Glory czy jakkolwiek chcecie to miejsce nazywać, stał się okropnie nużącą i zwyczajnie męczącą historią, w której trudno doszukać się czegokolwiek interesującego. Twórcy są jednak sami sobie winni, rozciągając go niemiłosiernie i rzadko kiedy robiąc skutecznie pożytek z własnych sztuczek, choćby różnych linii czasowych. Momenty, w których podział akcji na przeszłość i teraźniejszość miał w tym sezonie rzeczywisty sens, można policzyć na palcach jednej ręki i "Les Écorchés" bynajmniej nie będzie się do nich zaliczał.
Może za wyjątkiem fragmentów wyjaśniających, że sceny rozmów Bernarda z Dolores pochodziły tak naprawdę z odległej przeszłości, co rzeczywiście okazało się całkiem sprytne (czy pożyteczne, to się dopiero okaże). Zresztą jego wątek wyróżnia się tu w miarę na plus, będąc mocno pogmatwaną łamigłówką, ale przynajmniej mającą jakiś charakter – głównie za sprawą świetnego Jeffreya Wrighta, który wprost doskonale oddaje pogubienie swojego bohatera. Jeśli komuś w ogóle można tu kibicować i przynajmniej w pewnym stopniu współczuć, to właśnie jemu.
Co do reszty, wypada się jeszcze wstrzymać z werdyktem, bo wszyscy mieli swoje lepsze i gorsze chwile w sezonie. Po tym odcinku mogę tylko stwierdzić z pełnym przekonaniem, że Maeve bez swojej kompanii (gdzie oni się tak w ogóle podziali?) i Mężczyzna w Czerni bez córki wypadają znacznie słabiej niż w ich towarzystwie.
Pewnie dałoby się to przeżyć, gdybyśmy w zastępstwie dostali naprawdę kapitalną historię. Twórcy serialu za bardzo jednak wierzą w siłę tajemnic i ich rozwiązań, zapominając o tym, że powinny one być tylko dodatkiem do świetnej opowieści. W "Westworld" stają się niestety jej centrum, co nikomu nie wychodzi na zdrowie. I nie zmienią tego ani idąca w dziesiątki (albo i więcej) liczba ofiar, ani powtarzane do znudzenia hasła o istotności ekranowych wydarzeń.
Nowe odcinki "Westworld" możecie oglądać w poniedziałki w HBO i HBO GO.