Szpieg szyty na miarę. "Trzy dni Kondora" – recenzja serialowej wersji słynnego filmu
Mateusz Piesowicz
7 czerwca 2018, 22:29
"Trzy dni Kondora" (Fot. Audience)
Zastąpienie Roberta Redforda to niełatwe zadanie. Jak poradzili sobie z nim Max Irons i twórcy odświeżonej wersji "Trzech dni kondora"? Oceniamy po trzech odcinkach bez spoilerów.
Zastąpienie Roberta Redforda to niełatwe zadanie. Jak poradzili sobie z nim Max Irons i twórcy odświeżonej wersji "Trzech dni kondora"? Oceniamy po trzech odcinkach bez spoilerów.
"Trzy dni Kondora" to serialowa adaptacja filmu Sydneya Pollacka z 1975 roku, który był z kolei oparty na książce Jamesa Grady'ego. Twórcy telewizyjnej wersji stanęli zatem przed nie lada wyzwaniem, bo mierząc się z poprzednikami, musieli nie tylko opowiedzieć na nowo znaną historię, ale też solidnie ja rozbudować. Czy starczyło im materiału na całe 10 odcinków, nie wiem, ale sądząc po pierwszych trzech godzinach, pomysłów mieli sporo.
Wyszli jednak od oryginału, a konkretnie jego głównego bohatera – Joe Turnera – kiedyś granego przez Roberta Redforda, dzisiaj obdarzonego urodą Maxa Ironsa (tak, z tych Ironsów). Ten oto pracujący dla CIA prosty analityk trafia na pierwszą linię frontu, gdy napisany przez niego program zostaje użyty do zapobiegnięcia atakowi terrorystycznemu na terenie Stanów. To zagrożenie okazuje się jednak zaledwie początkiem znacznie większej afery, która szybko zbiera śmiertelne żniwo, zmuszając naszego bohatera do ucieczki i samodzielnego poszukiwania prawdy.
Brzmi to dość mgliście, bo nie chcę wyjawiać szczegółowych informacji tym, którzy mogliby nie znać oryginału – pozostałym mogę powiedzieć tyle, że po znajomym zawiązaniu akcji, historia idzie już we własnym kierunku. O bezmyślnej powtarzalności nie ma tu więc mowy, tym bardziej, że twórcy z pierwowzoru czerpią raczej inspirację i niektóre motywy (fani filmu bez problemu odnajdą kilka smaczków), niż gotowe wzorce. Mamy zatem paranoidalną atmosferę, gdy Joe orientuje się, że nie może nikomu ufać; mamy też rząd jako wątpliwą moralnie instytucję, która nie ma oporów przed szpiegowaniem własnych obywateli, czy traktowaniem ich jak zagrożenia. Dzisiaj czy kilka dekad temu – pewne rzeczy się nie zmieniają, a co najwyżej podlegają aktualizacji.
Tak właśnie dzieje się w "Trzech dniach Kondora", których twórcy wymieszali w fabularnym kotle terrorystów, broń biologiczną, ograniczanie i łamanie swobód obywatelskich, sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego i międzynarodowego oraz trochę klasycznej szpiegowskiej intrygi, podlewając jeszcze całość osobistymi dramatami. Znacie to doskonale, bo serial bynajmniej nie odkrywa Ameryki, zgrabnie balansując pomiędzy trzymającą w napięciu sensacją, a historią stylizowaną na autentyczną. Powinno wystarczyć, by przyciągnąć uwagę choćby miłośników "Homeland" czy innych tego typu produkcji.
Co do pozostałych, zachętą z pewnością może być obsada, bo tutejszy drugi plan prezentuje się naprawdę imponująco. William Hurt gra Boba Partridge'a – przełożonego Joe z CIA, a zarazem jego wujka – uwiarygodniając swoją kreacją dylematy na temat zacierania się granic, jakich nie powinno się przekraczać przy sprawach bezpieczeństwa. Brendan Fraser wciela się z kolei w niejakiego Nathana, którego bez spoilerów scharakteryzować się nie da, więc pozostańmy przy tym, że to dość niejednoznaczna postać. Szczególnie w interpretacji tego aktora, który ostatnio specjalizuje się w rolach balansujących pomiędzy sympatią, a nieoczywistym zagrożeniem (patrz: "Trust"). Dodajcie jeszcze Boba Balabana czy Mirę Sorvino, a zbierze się naprawdę sympatyczna grupa, która w dodatku ma co grać – nawet jeśli nie są to najbardziej wyszukane postaci na świecie.
Stworzenie takich w tego rodzaju serialu to zresztą zadanie o tyle skomplikowane, że na bogatszej charakterystyce bohaterów zwykle cierpią tempo i płynność akcji. Widać jak na dłoni, że twórcy "Trzech dni Kondora" starają się znaleźć złoty środek, ale z efektami bywa różnie. Poza wspomnianymi wyżej, wyrazistymi, ale nieszczególnie złożonymi postaciami, otrzymujemy zatem kolejnych bohaterów, wgłębiając się chociażby w takie tematy, jak prowadzenie podwójnego życia w tajemnicy przed rodziną czy problemy z zaufaniem w związku. Jak wspominałem na początku – pomysłów nie brakuje, jednak z wykonaniem bywa różnie, przez co niektóre sprawiają wrażenie typowych zapychaczy. Za wcześnie oczywiście na wydawanie wyroków, ale już teraz widzę co najmniej dwa wątki, na których wycięciu nikt by tu wiele nie stracił.
Tym bardziej że rozmywa się przez nie ogólna historia, która już w pierwszych godzinach zdążyła zaliczyć kilka solidnych zwrotów akcji, odkrywając przed widzami swoje kolejne warstwy. Nie da się ukryć, że śledzenie, dokąd to wszystko prowadzi, najzwyczajniej w świecie wciąga, mimo niekiedy rzucających się w oczy uproszczeń i pewnych nielogiczności. Wyżyny scenopisarstwa to nie są, lecz utonięcia w kliszach na razie udało się uniknąć. A że wszystko poprowadzono w dość prostolinijny sposób, potrzeba by wyjątkowo złej woli, by się w tutejszych intrygach pogubić.
Do omówienia został mi jeszcze Max Irons, który, co stwierdzam z lekkim rozczarowaniem, nie jest młodym Robertem Redfordem, pomimo posiadania ładnej buźki. Poprzeczka została jednak zawieszona przez słynnego poprzednika wysoko, więc chyba można mu to wybaczyć. Zwłaszcza że to dla niego pierwsza tak duża rola w karierze i robi, co może, by jakoś zaznaczyć swoja obecność. Raz wypada lepiej (gdy trzeba pokazać, jakim żółtodziobem jest Joe w tej rozgrywce), raz gorzej (gdy nagle z żółtodzioba przeistacza się w faceta, który na szpiegowskiej robocie zjadł zęby) i zdecydowanie przydałoby mu się więcej charyzmy, ale nie można mu odmówić swoistego uroku. Da się jego bohatera lubić i choć czasami potrafi swoją postawą porządnie zirytować, ostatecznie kibicowanie mu przychodzi naturalnie.
Można w gruncie rzeczy powiedzieć, że Max Irons i jego Joe Turner są jak całe serialowe "Trzy dni Kondora" – tak w sam raz. Nie jest to produkcja, która na tle konkurencji wyróżniałaby się czymkolwiek innym, niż znajomo brzmiący tytuł, ale też trudno jej coś naprawdę konkretnego zarzucić. Kariery na miarę oryginału chyba nikt w jej przypadku nie przewidywał, prędzej możliwa była klęska i żerowanie na słynnym poprzedniku. Do niczego takiego nie doszło i choć przesadą byłoby odtrąbienie sukcesu, trzeba uczciwie przyznać, że "Trzy dni Kondora" to po prostu solidna robota. A w czasach wszechobecnych kiepskich remake'ów, fatalnych rebootów i bezczelnych kopii, wydaje mi się, że to całkiem spory komplement.
1. odcinek "Trzech dni Kondora" można już oglądać w serwisie ShowMax. Kolejne będą się pojawiać co tydzień.