Papierowy feminizm. "American Woman" – recenzja premiery nowego serialu z Alicią Silverstone
Kamila Czaja
10 czerwca 2018, 13:03
"American Woman" (Fot. Paramount Network)
Beverly Hills roku 1975 w zapowiadanym wielkim powrocie Alicii Silverstone niczym szczególnie nie zaskakuje. Może poza nijakością, której nie spodziewaliśmy się po tak obiecującej ekipie.
Beverly Hills roku 1975 w zapowiadanym wielkim powrocie Alicii Silverstone niczym szczególnie nie zaskakuje. Może poza nijakością, której nie spodziewaliśmy się po tak obiecującej ekipie.
Pomysł na "American Woman" stacji Paramount Network wyglądał całkiem nieźle. Historia inspirowana wspomnieniami Kyle Richards ("Real Housewives of Beverly Hills") z czasów dzieciństwa w Los Angeles lat 70. nie brzmiała może szczególnie ambitnie, ale przy ciekawej realizacji serial mogły zaproponować wyjątkowy klimat tamtej epoki i wciągającą fabułę zaprezentowaną z kobiecego punktu widzenia.
Bonnie (Alicia Silverstone, niegdyś gwiazda "Clueless"), żona biznesmena zajmującego się nieruchomościami oraz matka dwóch córek, dowiaduje się, że Steve (James Tupper z "Wielkich kłamstewek", "Revenge" i "Men in Trees") ją zdradza. Jej dotychczasowe życie pani domu organizującej przyjęcia, robiącej zakupy w ekskluzywnych sklepach i popijającej z przyjaciółkami drinki nad basenem legło w gruzach. Równocześnie jednak Bonnie wreszcie ma szansę pokazać, na co ją stać, dotychczas bowiem za wygodę materialną życia "przy mężu" znosiła całkowity brak niezależności.
Oglądamy więc przemianę żony czekającej wieczorem z gotowym drinkiem dla zmęczonego pracą męża w walczącą o siebie singielkę w czasach, kiedy męska dominacja nieszczególnie kogokolwiek dziwiła. Przykładem jest młoda para, z którą spotykają się na kolacji Bonnie i Steve. Przekonanie, że żona ma wspierać we wszystkim męża, wyraża tu bardzo młoda kobieta, co dowodzi, że feministyczne wystąpienia dla kobiet z pewnych sfer nadal były dziwactwem, ewentualnie oglądanym ukradkiem w telewizji.
Bonnie musi odnaleźć się na nowo, odkryć w sobie siłę, by walczyć z całym, głównie męskim światem o dobro córek i własne. Już w pilocie dostajemy zapowiedź tego, że bohaterka nie da się łatwo zdominować (aż dziw, że dotąd była tak pokorna). Ma też u boku przyjaciółki, bogatą z domu Kathleen (Mena Suvari) i pracującą w banku Dianę (Jennifer Bartels).
To wszystko mogło stanowić dobry punkt wyjścia dla przejmującego dramatu albo gorzkiej komedii. "American Woman" nie jest jednak ani jednym, ani drugim. Krótki, niespełna półgodzinny czas trwania sugeruje sitcom, temat zapowiada poważny serial retro. A tak naprawdę dostajemy nijaki miks słabych żartów i nieprzekonujących zmagań z życiem.
Przede wszystkim jest przewidywalnie. Steve to seksistowska karykatura, a że czas w krótkim odcinku pilotowym goni, to już w pierwszej scenie z jego udziałem mąż Bonnie wygłasza cały ciąg stereotypowych uwag, żeby nie zostawić żadnego pola co do interpretacji jego roli w serialu. Odrobinę lepiej zapowiadają się wątki związane z przyjaciółkami, ale póki co takie sceny ograniczały się do paru rozmów o facetach i odchudzaniu.
Feminizm jest tu natomiast zbyt deklaratywny. Lekcja, że kobieta musi o siebie zawalczyć i nie dać się onieśmielić mężczyźnie, nie tylko zostaje tu wypowiedziana wprost przez Bonnie do córek, ale na dodatek nazwana zostaje właśnie lekcją. Teoretycznie interesujący temat ekonomicznej dominacji, skoro bohaterka nie ma własnych pieniędzy, powtórzono natomiast w ciągu 20 minut tyle razy w podobnych wariantach, że zupełnie stracił siłę. I nie broni tego nawet dość udane odwrócenie ról: Kathleen ma przystojnego kochanka, którego w dużej mierze utrzymuje (a ten, jak szybko się dowiadujemy, jest homoseksualistą).
Beverly Hills roku 1975 w ujęciu z "American Woman" niczym nie przyciąga. Fabuła wypada płytko, dialogi z niewielkimi wyjątkami ("Włożysz spodnie. Będziesz Katharine Hepburn swojej szkoły" czy "Tylko im nie mów, że głosowałaś na Nixona!") nie bawią ani nie wzruszają. Drażni też chaotyczny montaż, który nawet najbardziej dramatyczną w założeniu scenę potrafi pozbawić siły oddziaływania.
Ta nijakość jest o tyle zaskakująca i nawet bardziej rozczarowująca, że serial miał być wielkim powrotem Silverstone. Tymczasem aktorka chyba nie do końca czuje tę rolę, sprawia wrażenie miotającej się między różnymi możliwościami wcielenia się Bonnie. Zawodzą tu także inne osoby, po których mieliśmy powody spodziewać się wiele dobrego. Scenarzysta John Riggi znany jest choćby z "30 Rock", ale pierwszy odcinek "American Woman" zupełnie nie przypomina poziomem tamtego sitcomu. Więcej oczekiwaliśmy też po reżyserii Alexa Hardcastle'a, mającego w dorobku pracę przy kilku naszych ulubionych serialach i świetne "Zapiski młodego lekarza" z Jonem Hammem i Danielem Radcliffe'em.
"American Woman" to nie retro "Seks w wielkim mieście" (ani nawet "Girlfriends' Guide to Divorce"). A tym bardziej nie "Mad Men" opowiedziany z kobiecej perspektywy. Za mało tu oryginalności, a nawet krótki przecież odcinek trochę się ciągnie. Taki letni seans – zarówno temperaturą, jak i porą roku – pewnie nikomu nie zaszkodzi. Ale szkoda czasu. Jeżeli ktoś szuka podobnej, choć współczesnej historii, to zawsze może sięgnąć po "Blue Jasmine" Woody'ego Allena. Albo, jeżeli stawia na klimat nieco odleglejszych dekad, przypomnieć sobie wątki Betty Draper we wspomnianym wyżej arcydziele Matta Weinera.