Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
10 czerwca 2018, 22:01
"Pose" (Fot. FX)
W tym tygodniu rządzi u nas "Pose" – nowy serial Ryana Murphy'ego. Doceniamy także "Opowieść podręcznej", "Patricka Melrose'a", "Cloak & Dagger" i wręczamy pierwszy w historii kit "Westworld".
W tym tygodniu rządzi u nas "Pose" – nowy serial Ryana Murphy'ego. Doceniamy także "Opowieść podręcznej", "Patricka Melrose'a", "Cloak & Dagger" i wręczamy pierwszy w historii kit "Westworld".
HIT TYGODNIA: Nieustająca autodestrukcja Patricka Melrose'a
W "Mother's Milk" powróciliśmy do znajomej posiadłości na południu Francji i mimo że okoliczności oraz czas są zupełnie inne niż poprzednio, nie dało się nie zauważyć pewnych podobieństw. Bo choć okrutnego Davida Melrose'a już nie ma, a jego syn nie ucieka się do fizycznej przemocy wobec swoich bliskich, destrukcyjne zapędy Patricka i tak odbijają się na wszystkich dookoła.
A zwłaszcza na małym Robercie (Marcus Smith), który wygląda jak lustrzane odbicie swojego ojca, bez słowa obserwując, jak dorośli nie radzą sobie ze swoimi problemami. Patrick może wszak powtarzać, że zrobi wszystko, by przekazana mu przed laty trucizna nie przeszła na kolejne pokolenie, ale słowa jedno, a czyny drugie. Żona (Anna Madeley) i dzieci są więc tylko zasłoną, zza której wyglądają popełniane raz po raz błędy. Nadużywanie alkoholu i leków, romans z przyciągającą niczym porzucony nałóg Julią (Jessica Raine), konflikt z umierającą matką (Jennifer Jason Leigh) – wszystko to różne odsłony pogrążania się w coraz większej otchłani, z której nie widać wyjścia.
Jak na dłoni można natomiast dostrzec to, że Patrick doskonale wie, że stopniowo przemienia się w swojego ojca. Zdaje sobie sprawę, że to on jest źródłem toksycznego jadu toczącego jego rodzinę, a jednak nie potrafi nic z tym zrobić. Gardzi sobą, lecz wciąż podąża tą samą ścieżką, niszcząc wszystko wokół siebie. I choć można się za to na niego irytować, dzięki kreacji Benedicta Cumberbatcha (zupełnie innej niż na początku serialu, ale ciągle znakomitej) wyraźniej odczuwa się obezwładniającą bohatera bezradność. Nie mam pojęcia, czy istnieje dla niego nadzieja, ale jakkolwiek by się ta historia miała skończyć, równie fascynującego portretu przegrywającego z własnymi słabościami człowieka ze świecą szukać. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Opowieść podręcznej" pozwala zabłysnąć Yvonne Strahovski
Tydzień temu cieszyliśmy się z dobrego odcinka Samiry Wiley, a teraz mamy dla odmiany rewelacyjną godzinę w wykonaniu Yvonne Strahovski, serialowej Sereny. W "Women's Work" zobaczyliśmy ją z innej strony niż do tej pory, choć oczywiście czasy, kiedy mogliśmy ją uważać za lodowatą królową albo okrutną wiedźmę, skończyły się już wcześniej. Serena to dużo bardziej skomplikowana – i dużo bardziej tragiczna – postać, niż wyglądała na początku.
W tym tygodniu zobaczyliśmy ją po drugiej stronie tego samego koszmaru, który przeżywa June. Serena udowodniła, że jednak jest człowiekiem, wzruszając się na widok chorego niemowlaka i robiąc, co w jej mocy, żeby dziecku pomóc. Następnie zaś poniosła tego konsekwencje – scena, w której Fred spełnia swój mężowski obowiązek z Biblią i pasem w ręku, dobitnie pokazuje, jakie jest miejsce żon w tej hierarchii społecznej. A najgorsze, że Serena – jak wiemy z retrospekcji – sama to sprowadziła, nie tylko na siebie, ale także na wszystkie kobiety w całym kraju.
Dziś może tylko po cichu płakać, patrząc na to, co się stało z jej życiem, i ukrywać się za chłodną maską. Pytanie, jak długo jeszcze, bo żona poprawiająca – a w końcu także podrabiająca – dokumenty męża wraz z podręczną, to nie jest coś, co w tym świecie może pozostać bez konsekwencji. Serena w tym momencie ma dwie możliwości: albo cofnąć się i wrócić do robienia na drutach (którego nie cierpi), albo obrać drogę rewolucjonistki (co niejako ma we krwi). Prawdopodobnie szykuje nam się tutaj ciekawy zwrot akcji i kolejne okazje do zabłyśnięcia dla Yvonne Strahovski. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Ryan Murphy w formie – olśniewająca i pełna emocji premiera "Pose"
Serial osadzony w nowojorskim środowisku LGBTQ w 1987 roku i obracający się wokół tamtejszej ball culture – brzmi jak historia stworzona właśnie po to, by na mały ekran mógł ją przenieść Ryan Murphy. I bardzo dobrze, że to zrobił, bo w efekcie otrzymaliśmy kolejną zachwycającą wizualnie i chwytającą za serce produkcję, której energii i stylu może pozazdrościć zdecydowana większość konkurencji.
"Pose" to wielowątkowa opowieść o społecznych outsiderach, prosta historia o poszukiwaniu miłości i akceptacji oraz eksplodujący tysiącem barw i dźwięków spektakl w jednym. Mamy tu pragnącą coś po sobie zostawić transgenderową kobietę, Blankę (Mj Rodriguez); marzącą o zwykłym życiu Angel (Indya Moore); wyrzuconego z domu z powodu swojej orientacji Damona (Ryan Jamaal Swain) i szereg innych postaci, których losami bardzo łatwo się przejąć. Bynajmniej nie dlatego, że są chodzącymi symbolami istotnych kwestii społeczno-obyczajowych, lecz ludźmi z krwi i kości, gotowymi walczyć o swoje, choć świat wciąż spycha ich poza margines.
Fantastyczny jest sposób, w jaki "Pose", mimo poruszanych tematów i wizualnego rozbuchania, pozostaje całkiem zwyczajną, skupioną na prostych emocjach opowieścią. Murphy i spółka nie wywlekają na sztandary bojowych haseł (choć mogliby, bo tworzą historię – serial posiada największą trangenderową obsadę w historii telewizji), zamiast nich wciągając nas w bajecznie kolorowy świat podziemnych balów, czy może raczej "celebracji życia", gdzie czysty kicz atakuje w tak niesamowitej formie, że trudno oderwać od niego wzrok. Czy można sobie wymarzyć lepszą manifestację własnej tożsamości?
A "Pose" wcale się do balów nie ogranicza, potrafiąc zachwycić także scenami znacznie skromniejszymi, choć równie mocno wypełnionymi emocjami. Wykrzyczenie pretensji wobec świata za pomocą tańca w rytmie "I Wanna Dance With Somebody"? Proszę bardzo. Spotkanie prostytutki z klientem przypominające intymną randkę dwojga niepewnych ludzi? Czemu nie. A może czysta zabawa w postaci szalonej muzealnej kradzieży? Też jej nie zabrakło, a to wciąż nie koniec atrakcji – ja natomiast nadal nie mogę wyjść z podziwu, jak bardzo ten zwariowany świat jest prawdziwy. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Marvel stoi młodzieżą – obiecujący początek "Cloak & Dagger"
Nastoletnie dramaty i romanse połączone z supermocami? Sami przyznacie, że nie zapowiadało się to dobrze. "Cloak & Dagger", czyli nowa młodzieżowa produkcja osadzona w uniwersum Marvela udowodniła jednak, że przedwcześnie spisaliśmy ją na straty. Historia pary obdarzonych niezwykłymi umiejętnościami młodych bohaterów zapowiada się bowiem na letnią rozrywkę z nieco wyższej półki.
Przede wszystkim dlatego, że choć supermoce są tu istotną częścią całości, na pierwszym miejscu stawia się bohaterów – Tandy Bowen (Olivia Holt) i Tyrone'a Johnsona (Aubrey Joseph) – i ich raczej przyziemne problemy. Dwójka pochodzących z kompletnie różnych środowisk nastolatków, którą przed laty połączyło tajemnicze zjawisko, to bowiem żadni zamaskowani herosi ratujący świat przed wielkim niebezpieczeństwem, lecz pogubione dzieciaki, którym życie mocno dało w kość.
Ona próbuje przetrwać na własną rękę, uciekając od matki alkoholiczki i żyjąc z kradzieży, on pochodzi z dobrej rodziny, ale zmaga się z traumą z dzieciństwa i dręczącym poczuciem niesprawiedliwości. Trzeba przyznać, że twórcy zrzucili im na głowy całą masę problemów, tylko w dwóch pierwszych odcinkach ładując do scenariusza wszystko, począwszy od kwestii rasowych do próby gwałtu. A jednak historia nie tylko nie pękła w szwach, ale zdołała szybko wciągnąć i pozwoliła przymknąć oko na niedociągnięcia.
Wszystko dzięki dającym się lubić bohaterom, dobrze dobranym aktorom i pomysłowości twórcy serialu – Joe Pokaskiego ("Underground") – który zręcznie bawi się oklepanymi schematami, potrafiąc ulepić z nich coś świeżego. Dodajcie do tego bardzo ładną oprawę audiowizualną, niezłe tempo i sporo emocji, a otrzymacie może nawet coś więcej, niż tylko wakacyjne guilty pleasure. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: Koszmarnie stereotypowa "American Woman"
Podobnie jak Kamila, nie spodziewałam się cudów po "American Woman", ale liczyłam przynajmniej na przyjemny klimat retro i dobrze napisane kobiece postacie. Niespodzianka – absolutnie wszystko jest tu fatalne. Choć odcinki trwają po 20 minut (!), trudno jest wysiedzieć do końca, bo to oznacza słuchanie kolejnych okropnych, łopatologicznych dialogów wygłaszanych przez nieciekawe postacie.
Serial wypchany jest stereotypami i traktuje widza jak idiotę, tłumacząc mu rzeczy, które i bez żadnych wyjaśnień są więcej niż oczywiste. Główna bohaterka, grana przez Alicię Silverstone – witamy z powrotem na ekranie, szkoda, że nie w w lepszych okolicznościach – nie wyróżnia się absolutnie niczym. Jej biografię streszczono w jakieś 20 sekund i brzmiała prawie identycznie jak historia Megan Draper z "Mad Men". O jakichkolwiek szaleństwach formalnych czy nutce oryginalności nie ma mowy. Wszystko w "American Woman" jest wtórne, nijakie i nieciekawe.
Szkoda Silverstone, która stara się jak może – ale z tego scenariusza chyba nawet Meryl Streep wiele by nie wycisnęła. To po prostu kolejna banalna historia zdradzanej żony, która za chwilę zamieni się w równie nijaką opowieść o odzyskiwaniu swojej siły w średnio ekscytujących okolicznościach przyrody. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: Strzelaniny i dyskusje, czyli "Westworld" męczący jak nigdy dotąd
Wyprucie z emocji i kryjąca się za wielkimi słowami fabularna pustka – największe wady "Westworld" są nam doskonale znane praktycznie od początku serialu, ale jak dotąd w mniejszym czy większym stopniu potrafiliśmy przymykać na nie oko. Produkcja HBO broniła się wszak innymi elementami, oferując na tyle wciągającą, sprawnie opowiedzianą i efektowną historię, że dało się jej wybaczyć całą resztę. W "Les Écorchés" granica została jednak przekroczona.
Ale jak to – powiecie z oburzeniem – przecież w tym odcinku działo się znacznie więcej niż poprzednio! Racja, wystrzelono ogromną liczbę naboi, padł tłum bezimiennych postaci, oberwało też kilka znajomych, a wszystkiemu towarzyszyły jeszcze dłuższe i bardziej enigmatyczne niż dotąd dyskusje. Problem polega na tym, że poza schematyczną, nudnawą i czasami pozbawioną sensu (ile kul może przyjąć na siebie Mężczyzna w Czerni?) oraz dobrego smaku (scena z Angelą uwodzącą żołnierza) naparzanką nie dostaliśmy praktycznie nic.
Były za to tajemnice, od których nadal się roi, tylko interesujące są w coraz mniejszym stopniu i nawet powrót Anthony'ego Hopkinsa, który największe bzdury potrafi wygłaszać w magnetyczny sposób, niewiele w tej kwestii zmienił. Był poplątany wątek Bernarda, broniący się za sprawą Jeffreya Wrighta, ale funkcjonujący już bardziej na zasadzie ciekawostki niż fabularnego napędu. Co do napięcia, które przy wypełnionym akcją odcinku powinno być obowiązkiem, to nie stwierdziliśmy jego obecności. Nie obyło się natomiast bez jeszcze bardziej nachalnych niż zwykle prób sztucznego wywołania emocji.
Dokądś to wszystko pewnie prowadzi i kto wie, może na koniec sezonu twórcy zdołają jednak sprawić, że szczęki opadną nam z zachwytu – na razie jednak osiągnęli tyle, że serial, który do niedawna oglądaliśmy z nieukrywaną przyjemnością, staje się męczącym obowiązkiem. Nie o to chodzi, drodzy państwo. [Mateusz Piesowicz]