Seks, okultyzm i marzenia o kosmosie. "Strange Angel" – recenzja premiery serialu o Jacku Parsonsie
Marta Wawrzyn
16 czerwca 2018, 19:04
"Strange Angel" (Fot. CBS All Access)
Gdyby to było HBO albo FX, wystarczyłaby jedna z trzech rzeczy wymienionych w tytule, żeby stworzyć coś interesującego. CBS All Access tak nie potrafi – "Strange Angel" jest bezpieczne i nijakie.
Gdyby to było HBO albo FX, wystarczyłaby jedna z trzech rzeczy wymienionych w tytule, żeby stworzyć coś interesującego. CBS All Access tak nie potrafi – "Strange Angel" jest bezpieczne i nijakie.
Platforma CBS All Access ma na swoim koncie kilka ambitniejszych projektów, jak "The Good Fight" czy "Star Trek: Discovery", ale "Strange Angel" raczej do tego grona nie dołączy. Prawie godzinnego pilota obejrzałam do końca tylko z recenzenckiego obowiązku i zdziwię się, jeśli amerykańska publika zareaguje inaczej. Fascynujący, pełen szaleństw, które napisało życie, temat został zwyczajnie zmarnowany – zamieniony w typową bezbarwną papkę, nie odróżniającą się poziomem od letnich seriali telewizji CBS, typu "Zoo" czy "Salvation".
Osadzony w latach 30. ubiegłego stulecia "Strange Angel" to adaptacja książki "Strange Angel: The Otherworldly Life of Rocket Scientist John Whiteside Parsons" George'a Pendle'a. Ta z kolei oparta jest na prawdziwej historii Jacka Parsonsa, dość nietypowego naukowca, któremu Ameryka zawdzięcza rozwój inżynierii rakietowej. Serial nie kłamie – ten człowiek rzeczywiście dokonał cudów w swojej dziedzinie, choć na początku miał mocno pod górkę, bo w czasie Wielkiego Kryzysu zmuszony był rzucić studia i zacząć pracę jako stróż w fabryce. Był nie tylko wizjonerem i szalonym geniuszem, ale również okultystą, wyznawcą libertarianizmu i facetem barwnym pod każdym względem. Utrzymywał znajomości z tak kontrowersyjnymi ludźmi, jak brytyjski mistyk Aleister Crowley czy założyciel kościoła scjentologicznego L. Ron Hubbard.
Serial platformy CBS All Access, w którym w Parsonsa wciela się doskonale nijaki Jack Reynor ("Transformers: Wiek Zagłady"), niby to wszystko zauważa, ale nie jest w stanie przemienić tego w historię równie barwną, odważną i niekonwencjonalną co prawdziwe życie głównego bohatera. Wszystko, począwszy od scenariusza i gry aktorskiej, a skończywszy na stronie wizualnej przedsięwzięcia jest do bólu poprawne i bezpieczne. Tak, nawet owe "rytuały seksualne", którymi kuszono widzów w opisach. Zwłaszcza że seks, przynajmniej małżeński, uprawia się tutaj w ubraniu.
Kiedy poznajemy Jacka, jest ambitnym, przekonanym o własnym geniuszu chłopakiem, który mieszka w domu na przedmieściu razem ze wspierającą go małżonką (Bella Heathcote, "Ciemniejsza strona Greya") i próbuje przekonać do swoich pomysłów kolegę z uniwersytetu, a potem także jego profesora. Mniej więcej w połowie odcinka do domu obok wprowadza się niejaki Ernest (Rupert Friend, "Homeland") i już na dzień dobry robi się dziwnie, bo oto spotykamy go w drzwiach z kozą w ramionach. Szybko przekonujemy się, że ten człowiek ma zwyczaj chadzać własnymi ścieżkami, nie przejmuje się normami społecznymi i na dodatek jeszcze bierze udział w tajemniczych rytuałach seksualno-okultystycznych. A wszystko to nie pozostanie bez wpływu na Jacka.
Brzmi super? Oczywiście. Ale jakimś cudem na ekranie wygląda tak samo przeciętnie jak wszystko. "Strange Angel" po mistrzowsku zamienia najbardziej odjechane pomysły w totalną nudę. I nie mówię tylko o orgiach z sąsiadem czy komiksowych wstawkach po mandaryńsku (bo są i takie), dokładnie tak samo jest z wielką pasją Jacka, któremu marzy się lot rakietą w kosmos.
Badania, które prowadzi razem z kumplem, mają to do siebie, że są nie tylko przełomowe, ale i wybuchowe. Wystarczy pomylić się przy obliczeniach i można stracić życie (co zresztą Parsonsowi się przytrafiło w wieku 37 lat, choć nie brakowało teorii, że eksplozja w laboratorium, w wyniku której zginął, była tak naprawdę rytualnym zabójstwem). A jednak tego zagrożenia aż tak nie czuć, wygląda to raczej jak trochę bardziej odważne eksperymenty na lekcjach chemii niż początek czegoś wielkiego. Czegoś, co odmieniło oblicze amerykańskiej nauki i sprawiło, że kosmos mógł zostać kolejnym miejscem, do którego można było tak po prostu polecieć.
Prawdziwa historia Jacka Parsonsa to miks elementów dziwnych, szalonych i fascynujących pod każdym względem. Serial, którego twórcą jest Mark Heyman ("Czarny łabędź"), robi, co tylko może, żeby je zbanalizować, strywializować i zamienić w byle jaką popkulturową papkę, zrozumiałą dla każdego. W dialogach tłumaczone są najprostsze sprawy, w dziwności zawsze jest jakaś granica, a przede – to już naprawdę absurd w serialu, który wziął się za bary z takim a nie innym tematem – brakuje inwencji, wyobraźni, jakiejkolwiek oryginalnej nutki.
Paradoksalnie brakuje też ciekawych postaci – i Jack, i jego żona, i nawet sąsiad ekscentryk wycięci są z tego samego szablonu. Nawet jeżeli serial zabierze się za ich pogłębianie i nadawanie im indywidualnego rysu, wątpię, aby byli w stanie przykuć uwagę. Rupert Friend mógłby dokonać tutaj rzeczy wielkich, gdyby w sukurs szedł mu scenariusz. Chciałabym wierzyć, że to się stanie w kolejnych odcinkach, ale pilot nie wróży najlepiej. Postać Ernesta sprowadzona została do serii zawadiackich zachowań, jak scena z kozą czy rozbicie motoru. Nie ma w nim niczego, co uczyniłoby z niego człowieka z krwi i kości. Serialowi i jego bohaterom zwyczajnie brakuje życia i nawet kozacki sąsiad nie jest wyjątkiem.
"Strange Angel" to typowa rzemieślnicza robota, która nie ma nic wspólnego z serialem premium. Trudno powiedzieć, czemu wylądowała w serwisie CBS All Access, który do tej pory starał się mierzyć trochę wyżej. CBS byłby dużo bardziej odpowiednim miejscem.