Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
17 czerwca 2018, 22:03
"Westworld" (Fot. HBO)
W naszych przedostatnich hitach w tym sezonie chwalimy m.in. "Patricka Melrose'a", "Poldarka" i "Westworld". Kit jest tylko jeden – "Legionowi" tym razem jeszcze się upiekło.
W naszych przedostatnich hitach w tym sezonie chwalimy m.in. "Patricka Melrose'a", "Poldarka" i "Westworld". Kit jest tylko jeden – "Legionowi" tym razem jeszcze się upiekło.
HIT TYGODNIA: Jeszcze jeden pogrzeb i odrobina nadziei w finale "Patricka Melrose'a"
Patrząc na finałowy odcinek "Patricka Melrose'a", trudno było się spodziewać, że oglądamy historię z happy endem. Fabuła skupiona wokół pogrzebu matki głównego bohatera (Jennifer Jason Leigh) skłaniała raczej do myślenia, że to kolejna odsłona jego upadku. W momencie, gdy wydawało się, że jest już z nim lepiej, przeszłość wróciła z pełną mocą i nawet tarcza w postaci sarkazmu nie mogła Patricka ochronić.
A jednak, zamiast podróży na samo dno, zobaczyliśmy bohatera stawiającego czoła swoim demonom i opierającego się kuszącemu losowi. Targanego wątpliwościami, załamującego się podczas mowy pogrzebowej i kompletnie zdewastowanego w trakcie stypy, ale wciąż niepoddającego się totalnej rozpaczy. Wewnętrznie rozdartego pomiędzy miłością, żalem i gniewem wobec matki, co niemal pchnęło go ponownie w ramiona łatwych rozwiązań, lecz ostatecznie wybierającego inne wyjście. Po części za sprawą pewnej "newage'owej sekciary", która chwilę wcześniej praktycznie wpędziła do grobu toksycznego do samego końca Nicholasa (Pip Torrens).
Nie zabrakło więc tu cudownej ironii, ale najważniejsze jest to, że wreszcie wyjrzało spoza niej coś pozytywnego. Nadzieja, którą tutaj przedstawiono za pomocą sceny z małym Patrickiem (Sebastian Maltz) i jego ojcem (Hugo Weaving). Być może zmyślonej, być może nie, lecz dodającej ogromnej otuchy, bo udowadniającej, że nasz bohater wcale nie jest jeszcze stracony. Wszystko, co najgorsze już za nim i co najważniejsze, on sam jest w stanie to zaakceptować. Trudno o bardziej znaczący krok naprzód i lepsze zakończenie serialu, którego największą wadą jest fakt, że musimy się już z nim pożegnać. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Wrócił nasz cudny "Poldark"
BBC w tym roku poszło na całość i zaczęło nowy sezon "Poldarka" od sceny, która sprawiła, że wszyscy od razu się ożywili. I trudno się dziwić, Aiden Turner bez koszuli to już w Wielkiej Brytanii skarb narodowy. Ale oczywiście sprowadzanie kostiumowego cudeńka BBC do takich momentów byłoby nieporozumieniem. To był i jest przede wszystkim pięknie zrobiony klasyczny melodramat, łączący sentymentalne romanse ze sprawami społecznymi.
O ile te pierwsze to często okazja do puszczenia oczka do widza, te drugie traktowane są całkiem poważnie. Kiedy Ross Poldark widzi niesprawiedliwość, rusza natychmiast do akcji i w tym sezonie prawdopodobnie zaprowadzi go to aż do Westminsteru. A po drodze nie zabraknie okazji, żeby stoczyć kolejne urocze pojedynki z George'em Warlegganem, najpiękniejszym łotrem w brytyjskiej telewizji.
Wątek polityczny to szansa na odświeżenie "Poldarka", ale i bez niego dzieje się sporo na różnych frontach. Wielokąt miłosny z Rossem i Demelzą w środku chyba już pożegnaliśmy, a tymczasem Elizabeth z wdziękiem przechodzi na ciemną stronę mocy. Małżeństwo Enysów powinno wreszcie zaznać trochę spokoju i znaleźć czas na głaskanie mopsa. Morwenna i Drake prędzej czy później pokonają trudności, bo tak to już w tego typu bajkach bywa. A do tego zapewne będą kornwalijskie widoki, codzienne wzloty i upadki oraz tona wzruszeń. Serialowe lato uznajemy za otwarte! [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Indiańskie klimaty i emocje, jakich dawno nie było w "Westworld"
Po tym jak w zeszłym tygodniu wręczyliśmy "Westworld" w pełni zasłużony kit, tym razem sytuacja wróciła do normy. A może nawet lepiej, bo nie brakuje głosów, że "Kiksuya" to najlepszy odcinek w historii serialu – i wcale nie muszą one być przesadzone.
Bo godzina spędzona niemal wyłącznie w towarzystwie Akachety (Zahn McClarnon) to dokładnie taki "Westworld", jaki chcielibyśmy oglądać jak najczęściej. Prosta, opowiedziana od a do zet i poruszająca historia, udowadniająca że znakomite efekty można osiągnąć bez mnożenia tajemnic, wielkich słów i wprowadzania widza w konfuzję. Dobre opowieści zawsze się obronią, nawet jeśli ich bohater był nam dotąd praktycznie nieznany.
Tak jak Akacheta, host z indiańskiego Ludu Ducha, który wcielił się tu w narratora i głównego bohatera, sprawiając, że w godzinę zamienił się z anonima w pełnowymiarową, skomplikowaną i wyrazistą postać. Przede wszystkim zaś taką, w której losy łatwo było się emocjonalnie zaangażować, co dotąd w "Westworld" praktycznie się nie zdarzało. Tutaj udało się bez problemu, bo nie było w tej opowieści ani grama fałszu.
Była za to spójna, wpisująca się w ogólną narrację historia. Był pełen przekrój rodzących się w Akachecie uczuć – od szczęścia, przez dezorientację i rozpacz, aż po zrozumienie i determinację. Był znakomity McClarnon, dokonujący niezwykłych rzeczy bardzo ograniczonymi środkami. Było wreszcie poczucie, że jest w tym mechanicznym świecie coś prawdziwego, do którego dążyliśmy bezskutecznie od samego początku. Oby tylko twórcy wzięli sobie to do serca i przenieśli indiańskie wzorce na resztę serialu. Wówczas o jego poziom nie będziemy musieli się martwić. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Zderzenie światów w "Opowieści podręcznej"
Odcinek "Smart Power" nie przyniósł żadnego wielkiego przełomu ani wydarzenia, które odmieniłoby losy świata czy chociażby którejkolwiek postaci. Przyniósł mnóstwo rzeczy drobnych, które połączone ze sobą złożyły się na hit. Waterfordowie wybrali się razem z misją dyplomatyczną do Kanady, gdzie macki Gileadu nie sięgają i gdzie ludzie żyją zupełnie normalnie. Co było dużym przeżyciem zwłaszcza dla Sereny, coraz bardziej zdającej sobie sprawę z tego, że zamieniła własne życie (i życie wszystkich amerykańskich kobiet) w koszmar.
Od oglądania zza szyby auta zwykłego świata i zwykłych ludzi, poprzez spotkanie przy windzie, a potem w barze, aż po konfrontację z protestującymi i powrót do domu, gdzie w szafie czekał na nią tuzin identycznych sukienek, w które sama się wbiła – Serena wszystko przeżywała po cichu, nie dając po sobie nic poznać, ale dobrze wiedzieliśmy, że emocje aż się w niej gotują. Podobnie jak odcinek sprzed tygodnia, ten także był fantastycznym popisem subtelnego aktorstwa Yvonne Strahovski.
Swoje momenty mieli również Luke i Nick, obydwaj zakochani w tej samej kobiecie. Ten pierwszy wyrzucił w twarz Waterfordowi, co o nim myśli, ten drugi zrobił to, co należało zrobić i nie tylko posłużył za pośrednika pomiędzy June i jej mężem, ale także wypuścił listy kobiet z Gileadu. Listy zaś doprowadziły do kolejnych pięknie nakręconych protestów ("My name is Moira"!) i wyrzucenia Waterfordów z Kanady. A w konsekwencji być może też jeszcze jednego pęknięcia w koszmarnym państwie, gdzie gwałt jest literą prawa i zaleceniem religijnym. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Prawdziwy powrót do domu w finale 1. sezonu "Vidy"
W finałowym odcinku krótkiego 1. sezonu serialu Starz, Emma (Mishel Prada) i Lyn (Melissa Barrera) Hernandez dołączyły do grona serialowych postaci, którym jesteśmy w stanie wiele wybaczyć, pomimo całego szeregu wad. A nie było to łatwe, bo pokaz egoizmu i tępego uporu, jakie zafundowały siostry wszystkim dookoła po powrocie do domu, przykrywał ich pozytywne cechy – na szczęście do czasu.
Refleksja przyszła wprawdzie dość późno (zwłaszcza w przypadku Lyn), ale jak wszystkiemu w "Vidzie", nie można jej było odmówić szczerości. I nieważne, że obydwie bohaterki potrzebowały czasu i wyraźnych znaków, by przejrzeć na oczy, decydujący jest fakt, że wreszcie to zrobiły. A że potrzebny był do tego meksykański rytuał oczyszczenia zwany limpią i koszmar, jaki spotkał Eddy (Ser Anzoategui), to nie mogliśmy narzekać na emocje.
Tych nie brakowało w różnym wydaniu, bo "Vida" potrafi świetnie połączyć nieco odrealniony komediodramat (pięknie rozwiązał się tu motyw dziewczynki w różowej sukience) z całkiem rzeczywistymi problemami. Sprzeczne uczucia wobec matki ze strony Emmy i zrozumienie przez Lyn, jakie konsekwencje ma jej samolubna postawa, wybrzmiały tu naprawdę przekonująco, bo obydwie siostry są bardzo ludzkie. Pełne wad i wątpliwości, ale też wreszcie gotowe się z nimi zmierzyć.
Podobnie jak z problemami swoimi, baru i stojących za nim ludzi. To właśnie oni tworzą dom, do którego Emma i Lyn wróciły wprawdzie już jakiś czas temu, ale dopiero teraz zrobiły to w stu procentach. Jak wypadną w rolach bizneswoman, dopiero się przekonamy, ale jedno wiemy już na pewno – chce się im kibicować. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Strange Angel" – jakie to szaleństwo nudne!
Jack Parsons, czyli ojciec amerykańskiej inżynierii rakietowej, to człowiek, którego życie jest gotowym scenariuszem. Choć od zawsze miał kosmiczne marzenia, rzucił studia, bo życie zmusiło go do pracy podczas Wielkiego Kryzysu na początku lat 30. Był okultystą, wyznawcą libertarianizmu i szalonym geniuszem. Utrzymywał znajomości z tak kontrowersyjnymi ludźmi, jak brytyjski mistyk Aleister Crowley czy założyciel kościoła scjentologicznego L. Ron Hubbard. A przede wszystkim miał pasję, którą zamienił w coś absolutnie niezwykłego – coś, co odmieniło dzieje ludzkości.
Jak można z tego zrobić serial, który jest nie tyle nawet zły, co po prostu bezpieczny i pod każdym względem poprawny, nie mieści mi się w głowie. A jednak tak właśnie wypada "Strange Angel" platformy CBS All Access, w którym brakuje czegokolwiek interesującego, poczynając od klimatu i postaci z krwi i kości, a skończywszy na prawdziwym, nieokiełznanym szaleństwie. Niby wszystkie wyżej wymienione elementy pojawiają się i zostają wyraźnie zaznaczone w pilocie, ale sposób, w jaki je spłycono i zbanalizowano, sprawia nieomal fizyczny ból.
Kompletnie nijaki jest Jack Reynor ("Transformers: Wiek Zagłady") w głównej roli – choć faktem jest, że scenariusz absolutnie mu nie pomaga. Niewiele lepiej wypada Rupert Friend w roli ekscentrycznego sąsiada Jacka, który odprawia tajemnicze rytuały seksualno-okultystyczne i nie przejmuje się jakimikolwiek normami społecznymi. Wszelkie szaleństwo zostało tutaj sprowadzone do najniższego wspólnego mianownika, bohaterowie nie mają w sobie nic niezwykłego, a przede wszystkim jaka ta inżynieria rakietowa jest nudna w wydaniu CBS! Nie tak miało być. [Marta Wawrzyn]