"Smash" (1×01): There's No Business Like Show Business
Marta Wawrzyn
6 lutego 2012, 22:02
NBC udało się stworzyć rasowy musical, który ogląda się świetnie. Ale już widać pewne problemy, z jakimi będzie musiał zmierzyć się "Smash".
NBC udało się stworzyć rasowy musical, który ogląda się świetnie. Ale już widać pewne problemy, z jakimi będzie musiał zmierzyć się "Smash".
Jeśli spodziewaliście się, że nowy serial NBC będzie swoistym "Glee" dla dorosłych, to się myliliście. "Smash" nie opowiada ani o dzieciakach ze szkoły, ani o żadnej innej grupie osób, która nie ma powodów chodzić po ulicach, śpiewając. Przeciwnie, twórcy wzięli się za bary z największym i najbardziej szlachetnym spośród musicalowych tematów – robieniem musicalu.
Temat to wielki i wspaniały, przywołujący na myśl dzieła tak świetne i różne jak "All That Jazz" czy "Producenci". "Smash" go nieco banalizuje, czyniąc osią fabuły problem, kto będzie główną gwiazdą musicalu o Marilyn Monroe – niedoświadczona, chuda brunetka o robiącym wrażenie głosie czy zmysłowa, ślicznie zaokrąglona blondynka, która na Broadwayu występuje już parę ładnych lat.
W ostatecznym rozrachunku jednak ten temat w ogóle nie przeszkadza. "Smash" ma bowiem całe mnóstwo plusów, dzięki którym ogląda się go bardzo dobrze. Najważniejszy to bohaterowie i świetnie dobrani aktorzy. Nie ma tu w zasadzie słabego punktu. Debra Messing i Christian Borle bardzo naturalnie wypadają w rolach liczących się na Broadwayu scenarzystów, którzy pracują razem po nocach, ale na szczęście nigdy nie będą ze sobą sypiać. Jack Davenport na pewno złamie niejedno niewieście serce jako nadęty reżyser Derek Wills – i naprawdę trudno winić te niewiasty. Anjeliki Huston nikomu przedstawiać nie muszę: tu gra producentkę, która jest w trakcie bezwzględnego rozwodu.
Najważniejsze jednak są panie, które mają szansę zagrać Marilyn w wystawianym przez wyżej wymienionych musicalu. Katharine McPhee wciela się w Karen, młodą gąskę z Iowy, naiwną, lecz na pewno bardzo utalentowaną. Mieli się o tym okazję przekonać widzowie amerykańskiego "Idola". Katharine/Karen głos ma naprawdę wielki, co powinno skłaniać nas do kibicowania właśnie jej.
Jednak twórcy serialu bardzo roztropnie dobrali jej rywalkę. Ivy (Megan Hilty) też jest fajna, sympatyczna i swoje talenty ma. Na dodatek to właśnie ona dosłownie jest Marilyn: posiada jej głos, jej ciało, jej seksapil. Ale Karen… młodziutka, świeża Karen potrafi zostać kocicą i pokazać pazur, jeśli trzeba. A Ivy… urocza Ivy lśni jak gwiazda i tańczy jak marzenie. I tak możemy w kółko. Nie ma wątpliwości, że niełatwo wybrać, dzięki czemu nawet jeśli twórcy musicalu będą się zastanawiać do końca sezonu, widzowie jakoś to zniosą. Samograj.
I tak doszliśmy do mojej największej wątpliwości co do "Smash" – boję się, że opowieść o ekipie robiącej musical na Broadwayu to temat na film, a nie serial. A już na pewno nie na serial, który będzie trzymał poziom przez kilka sezonów. Zobaczymy, jak z tego wybrną twórcy. Może będziemy oglądać co sezon inny musical? A może zostaną pokazane osobiste dramaty nowej gwiazdy, która właśnie się rodzi, przez pryzmat życia Marilyn? Trudno na razie zgadywać, jakie są plany.
Na pewno jednak bym chciała, żeby "Smash" zagościł w ramówce na dłużej niż jeden sezon. Ogląda się go bowiem świetnie, jak stary, klasyczny film. Nie brakuje typowo musicalowego blichtru, widać też pierwsze zalążki porządnego dramatu. Piosenki napisane na potrzeby serialu nie są złe, a scenariusz jak dotąd przyjemnie płynie i daje nadzieję na więcej, dużo więcej. Nawet nie wpadło mi do głowy wyłączenie w trakcie – co czyni pierwszy odcinek "Smash" wyjątkiem wśród tegorocznych pilotów.
Dobrze by było, gdyby ten poziom udało się utrzymać. Potencjał na pewno jest – w końcu there's no business like show business.