Szeryf z Harlemu. "Luke Cage" – recenzja 2. sezonu serialu Marvela i Netfliksa
Mateusz Piesowicz
21 czerwca 2018, 22:02
"Luke Cage" (Fot. Marvel)
Skoro nowojorski Harlem znowu stał się centrum superbohaterskiego świata, może to oznaczać tylko jedno – "Luke Cage" powrócił. Oceniamy bez spoilerów, w jakiej jest formie.
Skoro nowojorski Harlem znowu stał się centrum superbohaterskiego świata, może to oznaczać tylko jedno – "Luke Cage" powrócił. Oceniamy bez spoilerów, w jakiej jest formie.
Jest kuloodporny i ogólnie rzecz biorąc niezniszczalny – tyle z grubsza wiedzieliśmy o Luke'u Cage'u (Mike Colter) po 1. sezonie. Kontynuacja wzbogaca tę wiedzę o kilka szczegółów (nie da się go także spalić, wysadzić w powietrze i złamać), ale poza tym rzuca zupełnie nowe światło na potężną postać czarnoskórego herosa. Tak jak zapowiadali twórcy przed sezonem, po jego obejrzeniu można dojść do wniosku, że wcześniej się w ogóle tytułowego bohatera nie znało. Szkoda tylko, że trzeba na to czekać całą wieczność, która w tym przypadku wynosi niespełna 13 godzin.
Tyle właśnie trwa 2. sezon "Luke'a Cage'a", który widziałem już w całości i choć sporo po drodze mi się podobało, przede wszystkim nie mogę wyjść z podziwu nad umiejętnościami twórców w rozciąganiu historii do absurdalnych rozmiarów. Tak, absurdalnych, bo gdy materiał na jakieś 6 odcinków wypełnia ich 13, to już naprawdę wykracza daleko poza zdrowy rozsądek i niebezpiecznie ociera się o granicę mojej cierpliwości jako widza. Tu coś powtórzymy, tam trochę przeciągniemy, tu włożymy kilka muzycznych wypełniaczy, a tam dialogów, z których nic nie wynika i voilà, mamy cały netfliksowy sezon.
Nie jest to oczywiście żadna nowość, bo z podobnym problemem zmagają się wszyscy marvelowscy superbohaterowie na Netfliksie. Tutaj jednak po raz pierwszy aż tak mocno dał mi się on we znaki, gdy długość, monotonia i powtarzalność kolejnych odcinków umniejszały przyjemność ze śledzenia losów bohatera z Harlemu. Szkoda jest tym większa, że w swojej 2. odsłonie "Luke Cage" to serial pod pewnymi względami lepszy niż poprzednio! A już na pewno udowadniający, że jego twórcy potrafią się uczyć na błędach.
Przykłady? Najmocniej rzucającym się w oczy jest wyrównany poziom całego sezonu. Tym razem nie ma mowy o dobrej pierwszej połowie i odstającej pod pewnymi względami drugiej. Całość jest spójna, trudno znaleźć wyraźnie słabsze odcinki czy wątki. Widać również, że więcej czasu poświęcono scenom akcji, skutecznie nadając im charakteru i wyrazistości. Luke jest rzecz jasna nadal ludzkim czołgiem, który taranuje (prawie) wszystko na swojej drodze, ale jego kolejne starcia z pozbawionymi szans przeciwnikami stają się bardziej pomysłowe. Nie powtarzają się również oczywiste błędy, więc takich kwiatków, jak wyciągany z kapelusza w środku sezonu zupełnie nowy przeciwnik, nie musicie się obawiać.
Tym razem wrogów Cage'a znamy niemal od początku, co więcej, dotycząca ich narracja jest nawet w większym stopniu motorem napędowym całej historii, niż jej główny bohater. Wszystko obraca się bowiem wokół mającej swoje korzenie w przeszłości rywalizacji o kryminalne wpływy w Harlemie. Po jednej stronie stoi znana nam już Mariah Dillard (Alfre Woodard), umiejętnie łącząca aspiracje przestępcze z politycznymi; po drugiej natomiast nowy gracz – pochodzący z Jamajki Bushmaster (Mustafa Shakir), brutalnie zaznaczający swoja obecność w Nowym Jorku i szukający zemsty za krzywdy sprzed lat. O co dokładnie chodzi w ich rywalizacji, będziemy odkrywać stopniowo i pomijając tempo wydarzeń, muszę przyznać, że jest to całkiem niezła, gangsterska historia w starym stylu, dla urozmaicenia doprawiona smakowitymi, nadnaturalnymi elementami.
Zabawę urozmaicają również już znane z serialu kwestie dotyczące tożsamości. Zarówno indywidualnej (Luke to już nie zaszywający się w czterech ścianach odludek, ale prawdziwy lokalny celebryta), jak i społecznej, bo Harlem i tworzący go ludzie to wciąż kluczowy element całej historii. Łatwo jednak zauważyć, że twórcy w znacznym stopniu odeszli od tego rodzaju motywów, stawiając bardziej na wciągającą opowieść, niż rozprawy na temat bohatera i jego powinności. Wygląda to tak, jakby wyszli z założenia, że skoro ideowe podstawy już mamy, to pora się skupić na ich wykorzystaniu w zajmujący sposób. Dzięki temu serial jest nieco bardziej przystępny pod względem fabularnym, nie stając się jednak kompletnie płytkim – problemy i wątpliwości Luke'a są tu wciąż obecne, ale nie przykrywają całej reszty.
Dzieje się natomiast sporo, bo twórcy słusznie i z niezłym efektem inwestują w drugi plan, zwłaszcza jeśli chodzi o czarne charaktery. Bryluje Mariah, która bywa niesamowicie irytującą postacią, by potem w jednej chwili pokazać zupełnie inną twarz (świetną robotę wykonuje w tym sezonie Alfre Woodard). Bushmaster aż tak skomplikowanego charakteru nie posiada, padając przy tym ofiarą rozwlekania wątku dotyczącego jego przeszłości, ale za to broni się jako lepszy komiksowy przeciwnik – oglądanie jego starć z Luke'iem to czysta przyjemność. Dodając do tego tłum pomniejszych postaci, powinniśmy otrzymać serial, przy którym nie sposób się nudzić.
Tu jednak wychodzi największa wada długiego sezonu, czyli sztuczne przeciąganie poszczególnych wątków. Twórcy muszą czymś zapełniać kolejne odcinki, więc zaczynają się powtarzać. Gdy już wydaje się, że dobrnęli do ściany, robią w tył zwrot, przestawiają kilka elementów i jadą od nowa. Stawiają bohaterów naprzeciwko siebie, potem każą im współpracować i wracają do punktu wyjścia. Zmuszają do podejmowania wciąż tych samych decyzji i sprawiają, że wiele postaci kręci się bez sensu w kółko, męcząc siebie i widzów. Najlepszym przykładem Misty (Simone Missick) i jej problemy w pracy, którymi zajmujemy się pół sezonu, choć materiału jest tam z biedą na pół odcinka. Podobne rzeczy można by znaleźć przy każdym, z Luke'iem włącznie.
W pewnym stopniu sytuację ratują krótsze wątki oparte na wyrazistych motywach, ale w tej kwestii twórcy są nieregularni. Na każdy lepszy pomysł, jak ten z Luke'iem jako "bohaterem do wynajęcia", przypada coś znacznie mniej udanego, jak banalna historia o przemocy domowej. Gościnne występy raz mają sens i dużo wnoszą do całości – świetnie wypadł duet Misty i Coleen (Jessica Henwick) – a kiedy indziej wydają się wrzucone na łapu-capu, tylko po to, by Luke i Danny Rand (Finn Jones) mogli sobie pożartować. No ale że to jedyny moment, w którym Iron Fista da się w ogóle zaakceptować, to niech już będzie.
Lepszych czy gorszych, takich historii jest jednak w tym sezonie i tak zwyczajnie za mało. Zamiast odważnie postawić na bardziej odrębne od siebie odcinki, twórcy uparcie obstają przy całościowym modelu serialu, nie mając ku temu wystarczającego oparcia w scenariuszu. Zajmują więc czas wstawkami, choćby muzycznymi. Nie zrozumcie mnie źle, soundtrack to zdecydowanie coś, czym "Luke Cage" może się pochwalić, bo oprócz dominujących hip-hopu i reggae słychać tu także jazz, funk, soul i bluesa. Co innego jednak używać muzyki dla budowania klimatu i podkreślania konkretnych rzeczy, a co innego przesadzać z nic niewnoszącymi klubowymi występami. Momentami miałem wrażenie, że ktoś tu się naoglądał za dużo nowego "Twin Peaks" i wyciągnął błędne wnioski.
Inna sprawa, że w tych scenach możemy przynajmniej nacieszyć uszy, czego nie da się powiedzieć w przypadku oklepanych dialogów. Luke i Claire (Rosario Dawson, którą chyba w trakcie kręcenia sezonu wezwały inne obowiązki, bo nagle znikła) rozmawiający o jego problemach z panowaniem nad gniewem. Luke i jego ojciec (Reg E. Cathey w jednej ze swoich ostatnich ról) niepotrafiący sobie wybaczyć starych spraw. Shades kłócący się z Mariah o traktowanie i sposoby prowadzenia interesów. Bushmaster odnoszący się do swoich korzeni w co drugim zdaniu. I tak dalej, bo przykłady można mnożyć. Raz użyty schemat jest tu powtarzany do znudzenia, mimo że kolejne dyskusje nie wnoszą kompletnie nic odkrywczego. W gruncie rzeczy naprawdę znaczące rozmowy z całego sezonu da się policzyć na palcach jednej ręki. Reszta jest stertą kompletnych banałów, o których zapomina się sekundę po ich zakończeniu.
Rzutuje to mocno na obraz całości, której jednak daleko do porażki. Podstawowym problemem tego sezonu jest fakt, że rozdęta historia przykryła niemal wszystkie jego zalety. Trudniej docenić udany rozwój głównego bohatera, stopniowo odkrywającego rolę, jaką powinien pełnić w Harlemie, gdy zbyt długo stoi w miejscu. Trudniej zaangażować się w mające emocjonalny potencjał wątki, gdy przedłuża się je w nieskończoność. Trudniej dostrzec świetne pojedyncze sceny, mrugnięcia okiem do fanów i niepodrabialny styl, gdy wszystko ginie w rozkręcającej się w tempie ospałej lokomotywy fabuły. A gdy już udaje się jej wrzucić wyższy bieg, twórcy ponownie zwalniają, jakby bali się o problemy z nadciśnieniem u widzów.
Nie będę zatem ukrywał, że potrzeba sporo samozaparcia, by wytrzymać z 2. sezonem "Luke'a Cage'a" do samego końca. Mogę jednak również powiedzieć, oczywiście niczego nie zdradzając, że cierpliwość się opłaca. Dokądś to wszystko prowadzi, a obrany na dalszą podróż kierunek wygląda naprawdę obiecująco. Wątpię jednak, by doczekali do niego widzowie, których przygody kuloodpornego herosa wymęczyły już w poprzednim sezonie. I szczerze mówiąc, tym razem nie dostrzegam konkretnych powodów, by zachęcać ich do zmiany zdania.
Premiera 2. sezonu "Luke'a Cage'a" 22 czerwca na Netfliksie.