"Take Two" to marna podróbka "Castle'a" – recenzja nowego procedurala ABC
Kamila Czaja
23 czerwca 2018, 19:16
"Take Two" (Fot. ABC)
Energetyczna Rachel Bilson i przystojny Eddie Cibrian, czyli aktorka i detektyw rozwiązujący sprawy z nowym serialu twórców "Castle'a". Czego tu nie lubić? Właściwie wszystkiego.
Energetyczna Rachel Bilson i przystojny Eddie Cibrian, czyli aktorka i detektyw rozwiązujący sprawy z nowym serialu twórców "Castle'a". Czego tu nie lubić? Właściwie wszystkiego.
Kiedy przed meczem Polska – Senegal skakałam po kanałach, trafiłam na odcinek "Castle'a". Z sezonu 7., czyli tego, przed którym straciłam serce do serialu, więc przestałam oglądać przygody pisarza i policjantki walczących ze zbrodnią w Nowym Jorku. Dobrze, że znaleziony przypadkowo w telewizji odcinek nie kolidował z meczem, bo wciągnęłam się w urocze sceny z tak lubianymi parę lat temu bohaterami bez reszty. Chociaż może akurat ten mecz lepiej było sobie darować…
Ten wstęp jest mi potrzebny do udowodnienia, że naprawdę podchodziłam do "Take Two" z entuzjazmem. Serial stworzyli Andrew W. Marlowe i Terri Edda Miller, którzy dali nam właśnie "Castle'a". I chociaż fabuła w zapowiedziach brzmiała niczym klon tamtej historii, tylko z odwróceniem ról płciowych, to uznałam, że właśnie tego mi w serialowej egzystencji brakuje. Lekkiej proceduralnej opowieści, w której sprawy morderstw szybko się zapomina, za to stare dobre "zejdą się czy nie?" potrafi zająć uwagę widza na parę lat (w ramach gatunku oglądam jeszcze "Elementary", ale tam inna jest relacja pary głównych bohaterów, a i poziom mroku większy).
"Take Two" okazało się nie tylko zwykłym rozczarowaniem, ale i straconą szansą na zapewnienie osieroconym fanom "Castle'a" porcji tego, co wprawdzie już świetnie znają, ale są gotowi pochłaniać raz jeszcze. Procedural z elementami romansu to schemat, z którego wcale się tak łatwo nie wyrasta (owszem, sprawdziłam, odtruwając się wczoraj od "Take Two" klipami z "Castle'a" i "House'a").
A odtruć się musiałam, bo "Take Two" to serial do "Castle'a" bardzo podobny, ale pod każdym względem słabszy. To, co w opowieści o Ricku i Kate się udało, tu zostało przeniesione na ekran mechanicznie, bez niuansów, lekkości i innych zalet, które trzymały mnie przed ekranem co tydzień przez 6 serii (a jeśli stacje telewizyjne nie znajdą szybko lepszego zamiennika, to nie wykluczam nadrobienia sezonów 7-8). Przejdę jednak z recenzenckiego obowiązku do wyjaśnienia, czemu "Take Two" lepiej sobie z czystym sumieniem darować. W skrócie, bo można by się długo znęcać.
Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa. Sam Swift (Rachel Bilson, "The O.C.", "Hart of Dixie") to aktorka po skandalu i odwyku, na dodatek bez pracy, bo skasowano jej kryminalnym serial "Hot Suspect". Żeby olśnić świat rolą w filmie o pani detektyw, Sam postanawia obserwować pracę profesjonalisty, Eddie'ego Valetika (Eddie Cibrian, "CSI: Miami", "The Playboy Club"). Detektyw kiedyś romansował z jej agentką, której musi teraz wyświadczyć przysługę. Po obowiązkowych narzekaniach, że amatorka tylko będzie przeszkadzać w pracy, dostajemy absurdalną sprawę kryminalną od razu obejmującą wszechwładnych przestępców mających w kieszeni całe miasto, w zamierzeniu emocjonującą strzelaninę, a do tego zwroty akcji, które można przewidzieć, zanim zrobią to bohaterowie. Emocji w sprawie tygodnia – zero. Ale to jeszcze można by przeżyć.
Nie broni się jednak zupełnie to, co przy takich serialach kluczowe: bohaterowie i ich relacja. Samo uzasadnienie wspólnego prowadzenia śledztwa jest klasycznie naciągane, ale widz nie ma ochoty udawać, że tego nie widzi. Niby przez cały odcinek Sam udowadnia, że jej aktorskie przygotowanie przydaje się w pracy detektywa, ale jest to nieznośnie łopatologiczne, a przede wszystkim nudne. Twórcy nie mogą się zdecydować, czy wyśmiać nieprzystawalność fikcji telewizyjnej do prawdziwego świata, czy raczej pokazać, że serial może wiele nauczyć. W efekcie wyostrzają oba aspekty, raz śmiejąc się z policjantek biegających w szpilkach, raz w niemożliwie irytujący sposób odtwarzając "w życiu" rozwiązania z "Hot Suspect".
Sam jest nieco infantylna, a kwestie, jakie każą jej wygłaszać scenarzyści, to banał na banale, ale Bilson coś tu cudem ratuje. Aktorka potrafi wykrzesać z siebie dość entuzjazmu, żeby dziecięcą radość Sam z każdego sukcesu uwiarygodnić. Niestety, nawet Bilson nie dźwiga potencjalnie pogłębiającego całość wątku odwyku i zmagań ze sławą, bo poziom banału w tych tematach póki co poraża.
Cibrian natomiast nie tylko nie ratuje swojego bohatera przed scenariuszem, ale słabą grą jeszcze detektywa pogrąża. To stereotypowy twardy facet, który po, w tej wersji zupełnie nieintrygującej, traumie z przeszłości unika wyzwań. Eddie (właściwie obaj posiadacze tego imienia, aktor i bohater) jest bardzo przystojny i obowiązkowo musi oczywiście wystąpić bez koszulki. Ale za ładną fasadą nic nie ma.
A najgorszy jest brak chemii między Sam i Eddie'em. Oboje lepiej radzą sobie w dialogach z drugoplanowymi postaciami, lekarzem sądowym Mickiem Englishem (Jordan Gavaris z "Orphan Black") i policjantką Christine Rollins (Aliyah O'Brien). W scenach wspólnych nie ma żadnej iskry. Zamiast czekać na jakieś flirty, aż się cieszyłam, że czasem pojawia się oprócz tej dwójki ktoś inny, na przykład Berto (Xavier de Guzman), asystent Eddie'ego.
Nie pomaga fakt, że w "Take Two" najwyraźniej postawiono na szybkie dialogi, ale w praktyce cały czas miałam wrażenie, że z tempem jest coś nie tak. Ułamki sekundy decydują o tym, że ktoś ripostuje za szybko lub za wolno. I cała lekkość leży. Zwłaszcza że słabe wyczucie czasu jeszcze wyraźniej pokazuje, jak złe są tu dialogi.
W efekcie "Take Two" nie tylko okazuje się znacznie gorszą wersją "Castle'a", ale sprawia, że chyba już lepiej byłoby zobaczyć skasowany serial, w którym grała Sam. Tam też są koszmarne kwestie rodem z "CSI: Miami", przerysowanie i brak realizmu. Ale raz, że tam Bilson nie obciąża słaby aktorsko partner, a dwa, że przejaskrawienia pokazano celowo. Tymczasem "Take Two" jest słabo zagrane, jeszcze gorzej napisane, zupełnie niezabawne i pozbawione chemii między potencjalną parą. Do tego banalny sposób kręcenia, zakłócająca odbiór muzyka i sztampowe kalifornijskie obrazki w roli przerywnika.
Tytuł nowego serialu odnieść można nie tylko do drugiej szansy wyrażonej w terminologii filmowego planu, co współgra i z profesją Sam, i z nadzieją na nowe życie. To też z premedytacją przeprowadzone "drugie ujęcie" serialu, który znamy i kochamy. O ile jednak "Castle" nie był telewizyjnym arcydziełem, to gatunkową sztampę równoważył świetną chemią między bohaterami i całą masą powodów, by kibicować ich potencjalnemu romansowi.
Dialogi bywały naprawdę błyskotliwe, aktorzy dobrze sobie radzili, bohaterowie drugoplanowi zapadali w pamięć, a całość miała masę uroku i lekkości. W "Take Two" została z tego sama sztampa. Jeśli ktoś oglądał "Castle'a", będzie cierpiał przy tej marnej namiastce. A jeżeli ktoś "Castle'a" nie oglądał, to zdecydowanie powinien. Zamiast męczyć się z serialem, w którym tylko Bilson trochę szkoda.